środa, 29 grudnia 2021

Tak opisywać świat

       Ołeksandr Bojczenko urodził się w Czerniowcach, pisze o sobie "Bukowiniec" .... Ach, Czerniowce! Gdy Bojczenko wspomina w felietonie jedyny w Czerniowcach supersam o nazwie "Riazań" - widzę go przed oczami. W czasach dzieciństwa autora (urodzonego w 1970 r.) zdarzyło mi się dwukrotnie przez Czerniowce przejeżdżać i tam nocować. Wówczas były one jeszcze radzieckie, dzisiaj są ukraińskie. Bojczenko komentuje współczesne wydarzenia rozgrywające się na Ukrainie, nie stroni od dosadnych słów, ostro przedstawia polityczny obłęd władzy Janukowycza, o którym pisze, że miał "głowę niezachwaszczoną mózgiem". Jednak Bojczenko jest zbyt inteligentnym autorem, aby zajmować się tylko polityką. Z wykształcenia filolog, z zawodu krytyk literacki, tłumacz, pisarz, wykładowca uniwersytecki, kreśli celny portret współczesnej Ukrainy, jej mieszkańców, szkicuje obrazki z życia społecznego i kulturalnego, przetykając je wspomnieniami z dzieciństwa i młodości. Konkret wydarzeń wymaga soczystego języka,  którym Bojczenko posługuje się bezbłędnie. Do tego humor, ironia, także autoironia skracają dystans między autorem a czytelnikiem, ułatwiając potraktowanie całości jak zwierzeń kumpla, z którym znamy się od lat i przysiedliśmy gdzieś na ławce. 

       Zza ironicznego i malowniczego języka wyłania się jednak cała groza czasów minionych, tych radzieckich i tych późniejszych, przełomowych, gdy Ukraina budowała swoją niezależność, oraz najnowszych z rewolucją na Majdanie  i zaanektowaniem Krymu przez Rosję. Jest w tych opowieściach miejsce na wspomnienia z dalekich podróży, jak np. ze stolicy osławionej Kołymy, Magadanu, którego mieszkańcy "pół żartem dzielą siebie samych na tych, którzy odsiedzieli, tych, którzy siedzą, i tych, których jeszcze posadzą".  Potencjalnych podróżnych zaś ostrzega: "jeśli w Magadanie pada deszcz i jest jesień, to nie ma zasadniczej różnicy, gdzie się powiesić - na Szóstym kilometrze czy nad głównym wejściem".  O jednym zaś z bohaterów w felietonie pisze, że był "wybuchowy jak śmierć sapera", na drobną złośliwość pozwolił sobie też w odniesieniu do pewnego młodego ukraińskiego poety, który "niedawno - zamiast się ożenić - znowu wydał tomik wierszy". 

        Bojczenko potrafi fantastycznie opowiadać o losach zwyczajnych ludzi, jak np. o stryju, który wystąpił z partii, bo mu kazali gablami (widłami) machać, a on wstępując do partii oczekiwał, że będzie "chodzić sobie czyściutki i z aktówką".  Dodatkową atrakcją felietonów Bojczenki są akcenty polskie. Autor Polskę zna, ba, zna polski język, jest tłumaczem literatury polskiej na rosyjski i odwrotnie. Stąd nie dziwią wspomnienia z pobytów w naszym kraju, ze spotkań literackich czy portrety artystów, jak np. Jerzego Nowosielskiego. W wachlarzu polskich akcentów jeden szczególnie mnie zachwycił, wspomnienie z Warszawy. Tak właśnie powinno się pisać o ulubionych miejscach, o miastach czy małych miejscowościach, z którymi czujemy emocjonalną więź. W podobny sposób, lecz znacznie obszerniej autor wielokrotnie opisuje swoje rodzinne Czerniowce. Jednakże  fragment dotyczący Warszawy uważam wręcz za wzorcowy. Ma wszystkie zalety języka i dramaturgię fabuły zmierzającej do pointy. Styl Bojczenki jest tutaj niezwykle plastyczny, a przy tym refleksyjny. Opisana scena od razu zapada w pamięć. A jeśli tekst zapada w pamięć, znaczy, że tak właśnie powinno się opisywać świat. 

       "Jedno z moich ulubionych miejsc w Warszawie to mostek nad Trasą Łazienkowską. Tyle że nie byle jaki mostek, a ten, o którym wam mówię. Bo on łączy dwa inne moje ulubione miejsca: ulicę Górnośląską i Zamek Ujazdowski. Za co lubię ulicę Górnośląską - tego nikt wiedzieć nie musi[...] A w Zamku Ujazdowskim mieści się Centrum Sztuki Współczesnej. Jak wchodzisz przez główne wejście. A jeśli wchodzisz od prawej strony, to będzie to bar z kilkoma stolikami, a w nim barman Kuba -  z tych prawdziwych, opisanch przez Hemingwaya. I właśnie z tego powodu, a nie z powodu żadnej tam sztuki współczesnej, lubię Zamek Ujazdowski i mostek, który do niego prowadzi. 

       Chociaż mostek - nie tylko za to. Na mostku jeszcze jest przyjemnie postać wieczorną porą z twarzą na wschód i czując lekkie zamroczenie, patrzeć z góry na trasę. Przypomina rzekę z dwukierunkowym nurtem. Lewym potokiem płyną na ciebie reflektory, prawym - spod ciebie - światła pozycyjne, razem wygląda to jak długa biało-czerwona polska flaga. Stoisz i myślisz: "Skoczyć czy niech sobie płyną?" Potem postanawiasz: "Niech płyną" - i idziesz do Kuby, żeby przy kieliszku wiśniówki posłuchać jednej z jego podróżniczych historii.

       Wracasz tak samo przez mostek (rzeka Łazienkowska dawno spłyciła się, jak każdej nocy, skręcasz w asfaltową alejkę i pogwizdując sobie dla odwagi pożegnalny polonez Ogińskiego, przecinasz park [...] Aż nagle [...] zastępuje ci drogę pan w średnim wieku o wyraźnie lepszej niż średnia posturze. [...] Pan trochę pod gazem. Ja zresztą też nie z wystawy sztuki współczesnej wracam. [...] Pan pyta, czy mam ogień.[...]Mam ogień. On: "Dziękuję". Ja: "Nie ma za co". On: "Akcent". Ja: "Ukraiński". On: "Wspaniale. Proszę popatrzeć, zaraz wyjaśnię". Pan zaczyna, nie zostawiając śladów, rysować butem na asfalcie mapę Eurazji: "Patrz, tutaj, kurwa, Rosja. Tu, kurwa, Niemcy. A tu między nimi Ukraina i Polska, rozumiesz?" Ja: "Rozumiem. A co konkretnie?" On: "Jak to co? Z Niemcami i Rosją, sam nikt, kurwa, nie da sobie rady. Musimy trzymać się razem".[...] Dopaliwszy, obejmujemy się i rozchodzimy, każdy w swój poranek, który jednak wydaje się nam wspólny. Środkowoeuropejski czy co..."


Ołeksandr Bojczenko: 50 procent racji. Przełożyli Bohdan Zadura i  Marek S. Zadura. Seria "Wschodni Express. Warsztaty Kultury. Lublin 2016

piątek, 24 grudnia 2021

"Oratorium na Boże Narodzenie" i wcale NIE Bach...

       Libretto złożone z fragmentów Ewangelii Łukasza, rozdz. 2, ale też ze św. Jana, z Izajasza, Psalmów, Przypowieści po łacinie w wersji Wulgaty uzupełnione o bożonarodzeniowe teksty liturgiczne.  Kompozytor miał 23 lata i pełnił funkcję organisty w kościele St. Medeleine w Paryżu, gdzie 25 grudnia 1858 r. odbyło się prawykonanie utworu. 

      Camille de Saint-Saëns (1835 - 1921) słusznie uważany był za cudowne dziecko. Czytać i pisać nauczył się w wieku dwóch lat, nic nie stało na przeszkodzie, aby zaczął pobierać lekcje muzyki. Pierwszy koncert dał w wieku pięciu lat, a mając lat szesnaście skomponował pierwszą symfonię. Umysł miał otwarty także na inne dziedziny. Interesował się astronomią, archeologią, biologią, pisał wiersze i wydał dwa tomiki. 

      Oratorio de Noël powstało w niespełna dwa tygodnie niemal tuż przed Bożym Narodzeniem w 1858 r. Kompozycja przeznaczona została na pięcioro solistów (sopran, mezzosopran, alt, tenor, baryton), chór mieszany, organy, smyczki i harfę. Harfa pojawia się w  części piątej, siódmej i dziewiątej towarzysząc organom i solistom.  Jak na oratorium dzieło jest krótkie, trwa ok. 40 minut, chociaż składa się z dziesięciu części. W sam raz na radosne uczczenie Bożego Narodzenia o północy. 

Z części nr 2 - Gloria 


Przepiękne trio "Tecum principium" (część nr 7) z towarzyszeniem harfy:

niedziela, 19 grudnia 2021

Tradycji stało się zadość - jarmark na Kresach

       Nie pojechałam do wielkiego wojewódzkiego miasta. Nie pojechałam w ogóle do żadnego miasta. Ani na wschód, ani na zachód, ani na północ czy południe.  Podróż odbyła się w czasie. W przeszłość. Tegoroczny Jarmark Bożonarodzeniowy znalazłam w miejscu, którego nie ma: na Kresach. Wydaje się to niemożliwe, ale jest takie, istnieje. Chociaż... nie istnieje. Pomysł polegał na odbudowaniu nieistniejącej przedwojennej zabudowy. Architektura drewniana, architektura znamienna dla kresowych miasteczek dawnej Rzeczpospolitej, architektura charakterystyczna dla ludności w 60% żydowskiej. Nic z tego nie zostało po II wojnie światowej. Tymczasem narodził się pomysł odbudowania przeszłości. Jest synagoga, są drewniane podcienia przed pracowniami rzemieślniczymi rękodzielniczymi. Jest brukowany ryneczek, chodnik i żwirowa alejka. Jest restauracja, są sale wystawowe. W planach jest kościół, inne zagrody rzemieślnicze, a mieszkania w wybudowanych na wzór przedwojennych kamienicach udostępnione na wolnym rynku dla chętnych tutaj zamieszkać. Miasto, które nigdy nie istniało, złożone ze skompilowanych w całość elementów przedwojennej architektury. Na przykład projekt synagogi został odwzorowany na podstawie planów autentycznej XVII-wiecznej synagogi z okolic Grodna. Będzie jeszcze karczma, tylko nie wiem, czy znajdzie się jakiś Jankiel, żeby ją jako korab prowadził. Drewniany autentyczny zabytkowy kościół natomiast zostanie w całości przeniesiony, belka po belce, deska po desce.  Docelowo planowane są dwa ryneczki: żydowski - ten już istnieje, i polski.  Ale, jak napisałam na początku, jest to projekt absolutnie wyimaginowany. Nigdzie takie miasteczko w tym kształcie nie istniało. Jarmark więc odbył się w przestrzeni niby rzeczywistej, ale w zasadzie jakby bardziej w nieistniejącej kulturze dawnych Kresów.

      Cóż dodać?  Z dwudniowego programu wybrałam czas względnej ciszy - gdy nie odbywały się koncerty - i mniejszego tłumu. Jak zwykle dałam upust swojej manii ceramicznej i kolejna filiżanka wzbogaciła moją kolekcję. Mam już białe i kolorowe, mam niebieskie i fioletowe. Mam z ozdobami i bez. Mam ze złotą obwódką i srebrną. A tym razem wzięłam wypalaną na czarno. Dzbanuszek do kawy, który już mam, dostał do towarzystwa ręcznie wypalaną i posrebrzaną podstawkę. Różne akcesoria świąteczne na dokładkę, wyroby z naturalnego lnu... tylko oleju z pestek dyni nie udało mi się zakupić, bo się skończył.  Była regionalna kuchnia, ale nie próbowałam. Atrakcja dodatkowa - rozmowy. Ile i jak się wypala taki garnuszeczek, albo taką filiżaneczkę? Jak maluje się świętych na wewnętrznych ściankach dawnej dzieży? I dlaczego archanioł Gabriel jest droższy od Jezusa?  Które bombki choinkowe mają największe wzięcie? No i najważniejsze pytanie: komu przygrywał skrzypek na dachu? 

sobota, 11 grudnia 2021

Gdy muzyka przekracza barierę snu

       Tak mi się nieraz zdarza.  Zasypiam, śpię, ale radio gra lub płyta włączona w odtwarzaczu.  Muzyka płynie w przestrzeni. Śpię. I nagle muzyka wdziera się gdzieś głęboko w zakamarki snu. Granica między jawą a snem zostaje złamana. Umysł zaczyna pracować. Kto gra? Kto śpiewa? Słyszę oto po raz pierwszy utwór, kompozycję, której piękno jest tak silne, że przywraca mnie do rzeczywistości. Nie śpię już. Słucham. Ciąg dalszy wiadomy: szukam odpowiedzi. Kto gra? Kto śpiewa? Kto skomponował? 

     Tak poznałam Urnę Chahar Tugchi, podobnie oswajałam się fado, trochę na zasadzie słuchania przez sen. A teraz to. Kompozytor mi dotąd nieznany. Friedrich Gulda 1930 -2000. Jazz? Swing? Nie, to nie dla mnie, dlatego go nie znam. A tu niespodzianka. Gulda miał wykształcenie klasyczne i doskonale łączył różne formy muzyki. Mało tego, nawet śpiewał. Ale muzyka, która mnie obudziła, to przepiękna "Aria" na fortepian. Nie wiem, nie jestem pewna czy przypadkiem już gdzieś kiedyś tego nie słyszałam... Jako podkład w klipie filmowym. A może to było coś podobnego... 

    W każdym razie teraz już wiem kto i co skomponował i kto gra. Adam Kośmieja w październiku wydał solową płytę z nagraniami Guldy "Tribute to Gulda". To trzecia już, po wcześniej tutaj przez mnie zasygnalizowanych albumach zespołu Wernyhora i Jana Józefa Orlińskiego, jesienna płyta z tego roku. Tyle piękna do wysłuchania.

     Nie znam innych kompozycji Guldy, lecz to jest absolutnie zachwycające. Smutne, nastrojowe, spokojne, łagodne, przenikające. Dlatego właśnie ta kompozycja wdarła się w mój sen i pochłonęła uwagę. Oto więc jest.

niedziela, 5 grudnia 2021

"Przez ogromny most tysiąca tysiącleci..."

        Źródła historyczne okazały się bezlitosne - święty Mikołaj nie istniał. Usunięto go z oficjalnej listy świętych Kościoła Katolickiego.  Jednak w rzymsko-katolickim i wschodnim, prawosławnym Kościele pozostały nadal świątynie jego imienia, w sztuce pozostała ikonografia, pozostała legenda o narwanym biskupie, który przeciwnikowi w teologicznej dyspucie złamał nos, sam też przebywał w więzieniu i poddawany był torturom, ale miał wiele współczucia dla ludzi biednych, pokrzywdzonych i niesłusznie oskarżanych przez przekupnych sędziów. Pozostała też muzyka. 

       Benjamin Britten (1913 - 1976) św. Mikołajowi poświęcił dziewięcioczęściową kantatę skomponowaną w 1948 r. do libretta  Erica Croziera na zamówienie szkoły Lancing College w Sussex, której jednym z patronów jest właśnie postać tego świętego. Crozier na podstawie wielu zapisanych wersji życiorysu świętego i przekazów, które oczywiście nie pochodzą z czasów działalności biskupa Miry, lecz narastały przez wiele późniejszych wieków, skonstruował dramatyczną historię od narodzin do śmierci Mikołaja. Opisane w kantacie wydarzenia są zgodne z  wielosetletnią legendą i składają się na nią najważniejsze spektakularne cuda, jak  uspokojenie burzy na morzu, pobyt w więzieniu i tortury, wybór na biskupa Miry, wskrzeszenie trzech zamordowanych chłopców oraz sekretne wyposażenie w posag trzech sióstr aby uratować je przed prostytucją.  

      Głosem wiodącym w kantacie jest partia tenora jako Mikołaja, który częściowo opowiada swoje losy w dialogu z chórem.  Są w niej momenty dramatyczne, jak morska burza oddana przez żeńskie głosy chóralne. Britten wykorzystuje także tradycyjne tony chorałowe. Całość jest dosyć dynamiczna, ze zmiennym nastrojem.  Tak oto święty Mikołaj doczekał się swojej całkiem poważnej i obszernej kantaty, której wykonanie trwa ok. 50 minut. 

      Istniał czy nie istniał, kult trwa, a komercyjna wersja stanowi potężną handlową markę. Historyczna Mira i Bari - aktualne miejsce przechowywania relikwii świętego - są niemal na stopie wojennej.  Mira uważa, że Włosi ukradli im świętego, ci zaś bronią się twierdząc, że ratowali jego szczątki przed profanacją przed tureckimi najeźdźcami. Działo się to w XI wieku podczas narastającej schizmy Kościoła zachodniego i wschodniego. W każdym razie główny szkielet obecnie znajduje się w Bari, natomiast inne drobne fragmenty, pozostawione wcześniej przez włoskich marynarzy, z pietyzmem zebrane z kolei przez wenecjan podczas pierwszej krucjaty, zostały ulokowane w San Nicolo al. Lido. Współczesne badania potwierdziły, że szkielet z Bari i szczątki z Wenecji należą do tej samej osoby. Oczywiście żadne badania nie określają jej tożsamości. Ale współcześni naukowcy mając do dyspozycji nowoczesne technologie postanowili na podstawie zachowanych kości odtworzyć więcej szczegółów postaci. Z badań anatomicznych przeprowadzonych w latach pięćdziesiątych wynika, że Mikołaj miał ok. 1,67 m wzrostu, był szczupłej budowy, miał szerokie i mocne czoło oraz szczękę, widoczne ślady po złamanym i krzywo zrośniętym nosie oraz dosyć zdrowe i mocne zęby, a zmarł w wieku 70 lat.  Z kolei najnowsza technologia komputerowa pozwoliła na przełomie 2014 i 2015 r. zrekonstruować jego twarz. Całkiem sympatyczny:


       To tyle ciekawostek. Z okazji 6 grudnia, który co prawda stracił status powszechnego w Kościele Katolickim święta, pozostał jednak lokalnie obchodzoną pamiątką, możemy posłuchać muzycznej wersji życia biskupa Miry, patrona marynarzy,  kupców, łuczników, skruszonych złodziei, prostytutek, piwowarów, dzieci i osób niezamężnych. Tylko nie spodziewajcie się go w zaprzęgu z reniferami. Wielokrotnie podróżował statkiem, urodził się przecież w Patarze, mieście portowym. 

Benjamin Britten, "Saint Nicolas", część V - Mikołaj zostaje biskupem Miry 

        

wtorek, 30 listopada 2021

Jesienne nowości płytowe

     Pisałam tutaj w maju o fenomenalnym zespole Wernyhora wykonującym tradycyjną muzykę ludu bieszczadzkich Bojków. Zespół zdobył wówczas I nagrodę w Konkursie Muzyki Folkowej Nowa Tradycja 2021, a jego solistka, Daria Kosiek otrzymała Nagrodę im. Czesława Niemena. W październiku ukazała się wreszcie debiutancka płyta zespołu i te cudne pieśni z bieszczadzkich połonin można mieć u siebie w domu. 

Podobnie jak podczas występów, zespół promuje swoją muzykę jako "Bojkowski głos Bieszczadu". 

        

           W tym samym czasie ukazała się nowa płyta Jakuba Józefa Orlińskiego "Anima aeterna". Jest to już trzeci solowy album kontratenora nagrany z zespołem Il Pomo D`oro  po  "Anima sacra"(2018) i "Face d`Amore" (2019).  Na album składają się barokowe arie i motety sakralne takich kompozytorów, jak Gennaro Manna (1715 - 1779), Johann Joseph Fux (1660 - 1741),  Bartolomeo Nucci (1717 - 1749), Francisco Antonio de Alemeida (1702 - 1755) oraz Jan Dismas Zelenka (1679 - 1745) i jeden utwór Haendla. Zelenkę uwielbiam, Orlińskiego lubię, a jego technikę podziwiam, więc pokusie posiadania płyty za bardzo opierać się nie będę. 

piątek, 19 listopada 2021

Jak zostać najgorszym lokatorem w mieście

             Należy z całą premedytacją i zarazem niefrasobliwością prowadzić nieregularny tryb życia, przyjmując gości od samego świtu do późnej nocy. W dniach bez odwiedzin przeprowadzać eksperymenty chemiczne, których efektem będą kłęby dymu wylatujące z okna i wezwanie straży pożarnej. Grymasić na jedzenie lub nie jeść wcale, znajdując zawsze jakiś urojony powód, np. że jajka były za twarde. Regularnie wywracać mieszkanie do góry nogami, wybebeszając wszystko z szuflad w poszukiwaniu akurat tego najbardziej potrzebnego świstka papieru, dokumentu, który zawsze się zawieruszy.  W przypadku wizyty kogoś ważnego, siedzieć w oczekiwaniu do ostatniej chwili, żeby na odgłos kroków na schodach niesprzątnięte resztki jedzenia razem z filiżanką niedopitej kawy szurnąć do pierwszej lepszej szuflady a walające się papiery stłoczyć między fotelem a ścianą. Powinno się nagle zmieniać plany  i zamiast na ustaloną kolację w restauracji podążyć w zupełnie innym kierunku lub zniknąć bez uprzedzenia na całą noc, gubiąc przy tym klucze od mieszkania. Dla podkręcenia emocji należy na koniec przez trzy dni udawać umierającego na jakąś egzotyczną chorobę, doprowadzając bliskich do rozpaczy, aby na koniec oznajmić, że trzy dni bez jedzenia i bez picia można spokojnie wytrzymać, ale najgorszy był brak możliwości zapalenia papierosa. 

skorupiaki i ostrygi

wszędzie ich pełno

ostrygi... ocean...

to wielki twór wypełniony ostrygami

a rzeki?

czy te stworzenia mają naturalnych wrogów?

to straszne!

        Ciekawe, jaka byłaby psychiatryczna diagnoza takiej osobowości?  Bo literatura dawno oznajmiła, że to geniusz.


poniedziałek, 8 listopada 2021

To była rewolucja

       Ostrzegam przyzwyczajonych do opisywanej tutaj muzyki klasycznej, instrumentalnej i chóralnej, do mistyki barokowej wielogłosowości i wirtuozerii skrzypiec lub fugowych pogoni organowych, że dzisiaj zapuszczam się w inne rejony.  Owszem, muzyczne, lecz z zupełnie innej bajki. Zrobiłam sobie  koncert wspomnieniowy. 

      W 1976 roku pewien 28-letni muzyk wybudował sobie we własnym mieszkaniu w kuchni małe studio i nagrał płytę. Zatytułował ją "Oxygene". Na całość składało się sześć ponumerowanych kawałków.  Nie miały one tytułów, czysta muzyka bez ludzkiego głosu, bez tekstów.  Płytą nie była zainteresowana żadna wielka wytwórnia, ale jedno wydawnictwo postanowiło zaryzykować i zainwestować. Na początek wytłoczono 50 tysięcy egzemplarzy.  Mimo pierwszych nieprzychylnych komentarzy płyta szybko zyskała popularność, a od tamtej pory wydano ponad 12 milionów egzemplarzy. Kompozytor nazywał się Jean-Michel Jarre.  W 1977 roku wydano album jednocześnie na winylowej płycie i kasecie magnetofonowej. Późniejsze kompozycje Jarre`a również tak się ukazywały i to był początek mojej kolekcji.  Mam nawet kasetowe nagrania przegrywane z innych nośników. Przegrywałam sama, albo ktoś, kto posiadał nagranie oryginalne. 

      Dwa lata później, w 1978 r.  ukazał się kolejny album - "Equinoxe".  Poprzednim zwyczajem kompozytor przydzielił poszczególnym utworom tylko numery: od I do VIII.  Umiejętność (a może po prostu zabawę) wymyślania tytułów Jarre opanował nieco później, bo jeszcze następna płyta, "Magnetyczne pola" ("Magnetic Fields", 1981), również składa się tylko z numerków: od I do V.  Podczas słynnego torunee w Chinach Jarre zaprezentował swój sztandarowy instrument - laserową harfę, a zapis koncertów został również wydany na płycie. Kolejna płyta, "Zoolook" z 1984 r.  była trochę szokiem, ponieważ kompozytor do elektronicznych brzmień wprowadza ludzki głos. Oczywiście jest to głos na różne sposoby elektronicznie przetworzony, syntezatorowe metaliczne brzmienie jak głos robota. I o to właśnie chodziło.  Na początku ten album najmniej mi się podobał, ale z czasem nabrałam do niego przekonania i teraz bardzo lubię niektóre kawałki. Tutaj wreszcie pojawiły się tytuły: "Ethnicolor", "Diva" czy "Zoolookologie". 

       Efektem spektakularnego koncertu Jarre`a w Teksasie w 1985 roku była płyta "Rendez-Vous" wydana w roku następnym.  Ta z kolei od początku mnie zachwyciła. Co prawda kompozytor ponownie wrócił do swoich ulubionych numerków, ale ostatnia kompozycja nosi tytuł "Ron`s Piece" i została zadedykowana pamięci astronauty Ronalda McNaira, który miał w pierwszej wersji wystąpić podczas koncertu grając na saksofonie z pokładu wahadłowca Challenger. Pamiętamy jednak, że doszło wówczas do katastrofy, w wyniku której zginęła cała załoga wahadłowca. Tytułowe rendez-vous można rozumieć na wiele sposobów, w muzyce jest dużo odniesień do marzeń ludzkości o podboju kosmosu. Może więc chodzić o spotkanie z obcą cywilizacją, ale w przypadku choćby tego ostatniego utworu, jest to także spotkanie z przeznaczeniem i śmiercią. 

       W kolejnym albumie, "Revolutions" (1988),  na ścieżce dźwiękowej komputerowo przetworzonej słychać głos samego Jarre`a. Kompozycje są ilustracją współczesnej rewolucji technicznej i zawierają sporo odgłosów industrialnych, ale to z tego albumu pochodzi jeden z moich ulubionych utworów - "London Kid". Mamy tu też taki np. utwór, jak "Computer Weekend". Czy nie jest to dzisiaj szczególnie znajomy obrazek, wręcz nasza codzienność? 

       Po ostrych brzmieniach "Revolutions" Jarre komponuje dziwną muzykę pełną plumkania i bąbelków, w której można się popluskać: "Waiting for Cousteau" zadedykowaną słynnemu francuskiemu podróżnikowi i badaczowi oceanów, którego filmy wprowadzały mnie w świat życia rafy koralowej i morskich głębin. Całość składa się z czterech części: "Calypso", "Calypso part 2", "Calypso part 3", która ma też tytuł "Fin de siecle" oraz "En attendant Cousteau".  Nazwę Calypso nosił statek Cousteau, na którym podejmował on swoje podróże badawcze, zbudował w nim pływające laboratorium i studio telewizyjne do  nagrywania filmów pod wodą. Uwielbiałam ten album  w całości. 

      Z koncertami Jarre`a wiążą się niecodzienne pokazy laserowych świateł, w tym gry na laserowej harfie.  Początkowo używano lasera o dużej mocy, więc muzyk musiał dla bezpieczeństwa zakładać azbestowe rękawiczki i okulary. Sama muzyka już była kosmiczna, a dodatkowe akcesoria jeszcze  podkreślały nieziemskość muzyczno-świetlnego show.  Jarre zresztą konstruował różne dziwne instalacje sceniczne, jego aparatura elektroniczna była olbrzymia i potrzebowała gigantycznej mocy.  Podczas koncertu w Pekinie aby zapewnić zasilanie o odpowiedniej mocy, musiano wyłączyć prąd w kilku dzielnicach miasta. Kompozytor budował swoje stanowisko na scenie na wzór kosmicznej gondoli, projektował klawiaturę  z olbrzymimi podświetlanymi klawiszami,  umieszczał instrumenty na wielkich pływających barkach. Tak, to była rewolucja muzyczna i w dodatku Jarre umiał co rusz czymś nowym  zaskakiwać.  Muszę przyznać, że akceptowałam - pod względem estetycznym i muzycznym nawet najdziwniejsze pomysły, tylko że mimo wszystko wolę słuchać niż oglądać. Efekty wizualne, owszem, przyciągają tłumy (Jarre ma na koncie kilka rekordów Guinessa ze względu na liczbę słuchaczy zgromadzonych na żywo na koncercie), ale mnie interesowały eksperymenty formalne, wykorzystanie elektroniki do budowania dźwięku i  chociaż to jest tak dalekie od muzyki klasycznej, on sam stał się już klasyką w historii rozwoju muzyki elektronicznej.  Nie ulega wątpliwości, że był wizjonerem,  a większość późniejszych twórców to tylko naśladowcy. 

      Włączając stare nagrania (wywaliłam wszystko z głębokiej szuflady) nie mogę poprzestać na jednym utworze. Ta muzyka wciąga. Pierwsze kompozycje z "Oxygene" dopiero zapowiadające styl ambientowy skomponował zanim Brian Eno wymyślił nazwę "ambient".  Nowatorskie wykorzystanie syntezatorów to już z jednej strony historia, a z drugiej nadal porywająca rewolucja dźwiękowa.  Trochę to wygląda jak dzieło szalonego muzyka, ale ma sens i jest odbiciem cywilizacyjnych zmian współczesności.  A z całkiem trzeciej strony najbardziej podoba mi się utwór dosyć ascetyczny na tle całej twórczości, z wyrazistym rytmem rumby.

Jarre gra na kosmicznej klawiaturze 


A tu fantastyczny kawałek z pierwszej płyty "Oxygene"  - uwielbiam ten psychodeliczny rytm


"London Kid" z albumu "Revolutions" 


I na koniec mój ulubiony kawałek, "Magnetic Fields, part V", czyli "Ostatnia rumba". Nie wiem, dlaczego, ale ten utwór od zawsze wydawał mi się przeraźliwie smutny. 

środa, 3 listopada 2021

Śmierć w Dzień Wszystkich Świętych

       Nelson Freire, wybitny brazylijski pianista, był cudownym dzieckiem muzyki, gry na fortepianie zaczął się uczyć w wieku trzech lat.  I chociaż jednym z ulubionych jego kompozytorów był Fryderyk Chopin, nigdy nie wziął udział w Konkursie  Chopinowskim, mimo że w 1965 roku został do niego zgłoszony.  W tym samym roku w konkursie zwyciężyła Marta Argerich, a drugie miejsce zdobył Arthur Moreira Lima, z którymi Freire blisko się przyjaźnił. Przyjaźń między Nelsonem Freire a Martą Argerich przetrwała do samej śmierci pianisty. To właśnie z powodu opieki nad schorowanym po upadku artystą wybitna pianistka nie uczestniczyła jako jurorka w tegorocznym XVIII Międzynarodowym Konkursie im. Fryderyka Chopina. 

       Nelson Freire nazywany był poetą fortepianu. To właśnie w jego niezwykle medytacyjnym wykonaniu zachwyciły mnie "Etiudy transcendentalne" i "Konsolacje" Liszta Freire przy fortepianie wyczarowuje inny świat, otwiera drzwi do innej rzeczywistości. Zmarł w wieku 77 lat 1 listopada. Wszyscy Święci zapewne zasłuchali się i zapomnieli o tym, że dla człowieka tu na ziemi płynie czas.  


Kliknięcie na podkreślony napis "Obejrzyj w YouTube" otwiera filmik.

poniedziałek, 1 listopada 2021

Skrajności rajskiej muzyki

 Dwa muzyczne kawałki. Zupełne przeciwieństwa: rozmach i ogrom muzycznych środków wyrazu kontra ascetyzm i harmonia głosów. Czy oba poruszają tak samo?  Obu chciałoby się słuchać bez końca? I w końcu jak to jest: której muzyce jest bliżej do Raju? 

1. rozmach - Vangelis, Conquest of Paradise

2. harmonia - Penderecki, Song of Cherubim


A może każdy słyszy taką muzykę, w zależności od tego, jak wyobraża sobie Raj? Ciekawe... jedno jest wspólne w obu przykładach: chór.  Ludzkie głosy.  

czwartek, 21 października 2021

I co dalej?...

      Cóż powiedzieć? Żal, że już koniec.  "To już ostatni koncert?" - pytał ktoś z niedowierzaniem podczas transmisji występu Bruce`a Liu.  I co teraz będę robić wieczorami?  Przed nami jeszcze koncerty laureatów, ale już bez tych emocji i trzymania kciuków za swoimi faworytami. Bez nerwów, żeby coś się nie posypało. Uczestnicy, zwłaszcza finaliści, ogromnie zmęczeni, po ostatnim koncercie Bruce Liu powiedział, ze ma ochotę na jedno: porządnie się wyspać.  I orkiestrze pod batutą Andrzeja Boreyki należą się brawa i wypoczynek po trzydniowym maratonie, podczas którego zagrali z solistami 9 Koncertów e-moll i 3 Koncerty f-moll. Pierwszego dnia były same e-molle, dopiero w drugim i trzecim dniu dla oddechu między e-mollami te f-molle jak rodzynki. 

     Niektórzy układali rankingi, a potem okazywało się, że kolejność typowań zmieniała się z koncertu na koncert.  Pierwszego dnia finału zachwycił "samuraj" Sorita, z którego wprost emanował radość grania, a skoczność krakowiaka porywała do tańca. Drugiego dnia sporą grupę słuchaczy, dotąd sceptycznych, zdumiał liryzm "torreadora" Garcii x2, a jako ostatnia występująca "lodowa księżniczka" pokazała jak zwykle technikę, ale i ogień. Dzisiaj, w ostatnim dniu finału zachwycali wszyscy, z każdym kolejnym wykonawcą coraz głośniejszy był aplauz i coraz większe emocje. I absolutnie wszyscy słuchacze uważali, że ich ulubieńcy byli najlepsi. Super! Tylko co zrobi jury?

      Większość finałowych koncertów, nawet jeśli z niedociągnięciami i "ooopsami", to gotowy materiał na płyty. Najlepiej by było wszystko zebrać w całość i wydać w kilkupłytowym boksie. Podczas transmisji na YouTube bywało od 30. do 59 tysięcy oglądających. Zwłaszcza Japończycy nabijali licznik. Ale wśród komentujących na czacie było towarzystwo międzynarodowe. Niesamowicie było widzieć, że ktoś słucha i pozdrawia z Majorki. Żal, naprawdę, żal, że się skończyło i ogromna rzesza przypadkowo, a może wcale nie tak przypadkowo przecież wielbicieli muzyki Chopina rozproszy się i zniknie w przepaściach wirtualnego świata. Może podczas następnego konkursu, który planowany jest - żeby wrócić do zaburzonego przez pandemię cyklu -  za cztery lata wszyscy powrócą znowu? Być może, o ile powtórzą się podobne okoliczności:  pojawią się pianiści z wielu odległych krajów,  jury będzie umiało wyłonić do kolejnych etapów uczestników o wyrazistych osobowościach, poziom uczestników będzie naprawdę równie wysoki. 

      Biorąc pod uwagę właśnie wysoki poziom, można by było ułożyć kilka równie dobrych wariantów przyznanych nagród.  Zapewne wyniki ustalone tylko na podstawie etapu finałowego byłyby nieco inne, ale jury dodaje punkty do tych uzyskanych przez uczestników w etapach poprzednich, a potem to wszystko się zlicza i wchodzi suma przy każdym nazwisku. Czy to wystarczy? Czy nie prowokuje do spierania się o wartość konkretnej interpretacji? Tu, w etapie końcowym jury ma prawo nieco się pospierać. Jakkolwiek się to odbyło, mamy oficjalnych zwycięzców. Ale przecież wcale nam to nie przeszkadza mieć swoich ulubieńców i nie powinno przeszkodzić w śledzeniu ich dalszej kariery.  Wszyscy na to zasługują. 

1. Bruce Liu  (Kanada) (jestem "za")

2. ex aequo: Kyohei Sorita (Japonia) i Alexander Gadjiev (Włochy/Słowenia) ponadto dla Gadjieva nagroda za najlepsze wykonanie sonaty

3. Martin Garcia Garcia (Hiszpania) oraz nagroda za najlepsze wykonanie koncertu z orkiestrą

4. ex aequo: Aimi Kobayashi (Japonia) i Jakub Kuszlik (Polska) oraz Kuszlik także nagroda za najlepsze wykonanie mazurków

5. Leonora Armellini (Włochy)

6. JJ Jun Li Bui (Kanada) - najmłodszy laureat, 17 lat 

Ufff! Wyniki ogłoszono po drugiej w nocy. Filmiki wstawię kiedy indziej.

Dziś, jutro, pojutrze - koncerty laureatów w Teatrze Wielkim Operze Narodowej i Filharmonii Narodowej


Martin Garcia Gracia - zwycięski Koncert f-moll - nagroda za najlepsze wykonanie i oczywiście  3. miejsce  za całokształt (zwróćcie uwagę na przywitanie pianisty z koncertmistrzem - prawie mu rękę złamał hi, hi!)


A tu Bruce Liu -  laureat  1. nagrody i jego wykonanie Koncertu-e-moll - czy to w ogóle da się porównać, który lepszy?

sobota, 16 października 2021

Niedoczekanie!...

      Wszystko dzieje się za szybko. Nie zdążyłam napisać o kwalifikacjach do III etapu, a już mamy listę finalistów. A jury wetuje sobie chyba czas przymusowych ograniczeń i dlatego zamiast dwudziestu, zakwalifikowało do III etapu 23. uczestników, co oznacza więcej godzin spędzonych na jurorskim balkonie w Filharmonii Narodowej. Codziennie dziewięć godzin słuchania Chopina. Oczywiście Chopina można słuchać non stop, ale w przypadku przesłuchań konkursowych powtarzają się te same utwory tego samego dnia. A więc słuchaliśmy np. pod rząd te same sonaty, te same polonezy, te same fantazje, te same preludia. No bo Preludia op. 28 można zagrać w całości zamiast sonaty jako ekwiwalent dużej formy sonatowej (chociaż to jednak nie to samo). Niektórzy to wykorzystali i zagrali. 24 preludia jedno po drugim, bez przerwy, zmienne tempa, zmienne nastroje, zmienne efekty. Za pierwszym razem pomyślałam, że to jakieś wariactwo (Alexewicz).  Wręcz niebezpieczne, gdy patrząc na zegarek denerwowałam się czy pianista zmieści się w regulaminowym czasie. Ale wszyscy zdążyli. Kolejnego dnia jeszcze Aimi Kobayashi grała Preludia i Mateusz Krzyżowski. Ten ostatni autentycznie mnie w nich wzruszył. 

     Nie jedyne to było wzruszenie, ale nawet wszystkich nie da się opisać.  Nawet łezka mi w pewnym momencie poleciała w finale Sonaty h-moll w wykonaniu Hyuka Lee. I wcale nie dlatego, że akurat jakieś cudownie doskonałe wykonanie, w dodatku tam jest adnotacja kompozytora presto non tanto, a  było bardzo, bardzo presto.  Jednak połączenie energii, młodości, fenomenalnej techniki i muzyki Chopina w jednym okazało się zbyt mocnym przeżyciem.  Hyuk Lee ma tylko 21 lat, nie utrzymał energii na wodzy.  Podobna energia, lecz bardziej dojrzała w wykonaniu "Kanada kung-fu", czyli Bruce`a Liu nie dałą ani chwili oddechu. Chociaż nie, w Sonacie b-moll  Marsz żałobny nie był zagoniony, Trio Des -dur zadziwiająco delikatne i ciche. Finał jakiś taki zadyszany, ale w pozytywnym znaczeniu. To nie było klasyczne wykonanie, na pewno nie. Nie wiadomo za bardzo było, co podziwiać: wirtuozerię i oryginalność interpretacji czy .... wytrzymałość pianisty, któremu dosłownie pot zalewał oczy, krople kapały z czoła, a on nie miał czasu wyjąć chusteczki. Powstał jakiś tragiczny pościg za życiem, wartość dodana?...

     Zjawiskowa Aimi Kobayashi w srebrnej sukni grała Preludia jak zaczarowana. I już, już miałam orzec, ze to cudowne wykonanie pozostanie w mojej pamięci, gdy następny wyszedł Krzyżowski i też zagrał całe opus 28. No i teraz mam dylemat. Co zapamiętałam? Już sama nie wiem, a dylematów jest znacznie więcej. Już choćby z tego powodu, że nie mogę słuchać bezpośrednio tyle godzin, co jury i do niektórych sesji muszę sięgać późnym wieczorem lub następnego dnia (tylko kiedy, skoro znowu przesłuchania od dziesiątej?!) Tak niestety miałam z Nehringiem, któremu wypadło grać  na otwarcie III etapu. On jest dla mnie dosyć zagadkowy. Zresztą z natury małomówny niewiele pomaga swoimi wypowiedziami. Może i racja. Pianista ma grać, a nie gadać o tym, jak gra. Chyba był zdenerwowany, tak to wyglądało. Ale podobało mi się. Nehring nie epatuje zbyteczną cyrkową ekwilibrystyką. U niego najważniejsza jest muzyka, a nie popis wirtuozerii i ostatecznie,  po tych wszystkich fajerwerkach w wykonaniu niektórych uczestników,  klasyczna elegancja zawsze się obroni. 

     Nie chcę i nie będę pisać o muzyce, oceniać wykonawców, ustawiać ich w rankingu, bo się nie znam.  Napiszę o Nikołaju Choziainowie, który specjalnie nauczył się języka polskiego, żeby przeczytać listy Chopina w oryginale. Wywiadów udziela po polsku, mówi pięknie. Wyruszył w podróż po świecie śladami Chopina: grał koncerty w Valldemossie na Majorce i w ostatnim mieszkaniu na Placu Vendome w Paryżu. Utwory do kolejnych etapów wybierał w sposób przemyślany, kierując się okolicznościami ich skomponowania przez Chopina. Pasjonat! Inny oryginał to "samuraj" Sorita. Sam się tak nazwał i tak zostało. Od czterech lat studiuje w Polsce na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina u Piotra Palecznego.  A "torreador" Garcia Garcia?! Ten to dopiero oryginał. Podczas grania śpiewa sobie i ktoś napisał, że to na pewno najlepszy wykonawca w Konkursie Śpiewaczym im. Fryderyka Chopina.  

       No i Eva Gevorgyan, siedemnastolatka  rosyjsko-ormiańskiego pochodzenia, ma tyluż wielbicieli, co i zdystansowanych słuchaczy. Należę chyba do tych drugich. Kiedy gra, człowiek jest zahipnotyzowany, ale.... potem nic się z tego nie pamięta. Przynajmniej ja tak mam. Ale nie da się ukryć, że talent ogromny. Tylko wolałabym posłuchać w jej wykonaniu czegoś innego, a nie Chopina. Może kompozytorów rosyjskich? Tyle ja, a co uważa jury?

Do finału zakwalifikowano aż dwanaścioro uczestników, przekraczając regulaminowe ograniczenia, które zakładają tylko dziesięć osób.

Leonora Armellini, Włochy

JJ Jun Li Bui, Kanada

Alekxander Gadjiev, Włochy/Słowenia

Martin Garcia Garcia, Hiszpania

Eva Gevorgyan, Rosja/Armenia

Aimi Kobayashi, Japonia

Jakub Kuszlik, Polska

Hyuk Lee, Korea Południowa

Bruce Liu, Kanada

Kamil Pacholec, Polska

Hao Rao, Chiny

Kyohei Sorita, Japonia


Rarytas!

Wypowiedź tego, który do finału nie przeszedł

piątek, 8 października 2021

Grają, grają...

      Niektórych spalają nerwy i zapominają, co mieli grać. Tak bywa podczas wielkich konkursów. A ten jest wielki: XVIII Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Fryderyka Chopina 2020/2021. Niestety, przełożony o rok z powodu pandemii, minęło więc sześć a  nie pięć lat od poprzedniej edycji, w której zwycięzcą został Seon-Jin Cho z Korei Południowej. 

      Zakończyły się dzisiaj (wczoraj! jest po północy, jury zbyt długo obradowało) pięciodniowe przesłuchania pierwszego etapu. 87 uczestników zaprezentowało wybrane  ballady, etiudy, nokturny, fantazje... Komentatorzy policzyli, że dziewięcioro uczestników już brało udział w poprzednim konkursie , a nawet jeszcze wcześniejszym. Skoro wiek im pozwolił, a chcą się sprawdzić, mogli wziąć udział i teraz. Górna granicą jest wiek 30 lat, to znaczy z powodu przeniesienia konkursu na rok 2021 może się zdarzyć, że któryś uczestnik ukończy lub ukończył już 31 lat, ponieważ w regulaminie jest napisane, że mogą brać udział urodzeni w roku 1990. 

      Jurorzy muszą mieć ogromną kondycję, słuchając codziennie przez 9 godzin uczestników. I że im się to wszystko nie pomiesza! Mnie się pomieszało już drugiego dnia. Wyszukuję ulubionych utworów, na szczęście nie muszę oceniać i decydować, kto przechodzi dalej. Pojawił się kilka razy mój ulubiony Nokturn Des-dur op. 27, nr 2.  Znane i mniej znane etiudy. O, scherzo też było i Fantazja f-moll. Nie znam co prawda na pamięć wszystkich utworów Chopina, zdarzyło mi się jakiegoś utworu nie rozpoznać. No cóż, potem się okazało, że to nie była wina odsłuchu, tylko posypania się wykonawcy. Nerwy, nerwy. Większość jednak radzi sobie całkiem dobrze. I bywa zabawnie, jak z szukaniem odpowiedniego stołka, który okazał się za niski. 

     Najlepiej nie mieć faworytów, bo i tak wyjdzie, że gdyby to zwykli słuchacze decydowali, do finału dopuściliby co najmniej sześćdziesięciu pianistów, a regulamin pozwala tylko na czterdziestu. W komentarzach na czacie przy każdym niemal nazwisku pojawiały się pewniaki: "To na pewno finalista", "Typuję go w pierwszej piątce", a kolejny ktoś dodawał: "Nie, w pierwszej trójce!".  I tak za każdym razem. Lepiej zostawić ten przykry obowiązek jurorom, niech oni potem zbierają cięgi od wielbicieli salonu odrzuconych.  Ja się poprzyglądam. Pewien Japończyk ma niesamowite dłonie, palce długie niemal jak klawisze, a pływał po klawiaturze jak morska fala. Jeden Polak wzbudził zachwyt tyleż wirtuozerią, emocjonalnością i dramaturgią interpretacji, co fryzurą. Przed wejściem włos pewnie miał uczesany, ale na scenie wszystko się zatraciło, rozwiało, rozcapirzyło. Z kolei Chińczyk (któryś z kolei, bo tworzą najliczniejszą ekipę) odstawił niezły teatr, dał czadu, obawiam się tylko, że grał jakiś swój utwór, a nie Chopina. Kto zainteresowany śledzić wykonawców z każdą nutką, może sobie ściągnąć wszystkie partytury ze strony NIFC.  

      Może to nieładnie zawracać uwagę na nazwiska, ale trudno się oprzeć uśmiechowi, gdy uczestnik ma na imię Shushi, albo nazywa się Bruce Liu. Skojarzenia są automatyczne. Inna sprawa, że wymowa tych azjatyckich imion i nazwisk bywa trudna. Człowiek radzi sobie jak może upraszczając i tworząc skojarzenia z czymś znanym. I jak nauczyć się odróżniać, skoro aż po trzy razy pojawiają się nazwiska Guo, Lee, Li i Kim. i aż sześcioro pianistów  o nazwisku Wang, w dodatku z trzech różnych krajów.  No nie tylko Azjaci są, także innej narodowości, ale co poradzić, że nawet Kanadyjczyk był Chińczykiem? Jak ktoś napisał na czacie odnosząc się do energicznego zakończenia występu: "Kanada kung-fu".  Bywają i śmieszne reakcje kogoś, kto "zabłądzi" na transmisję i dopytuje z czym tu ma do czynienia, a gdy już przeczyta, że to konkurs pianistyczny, pada pytanie czy Horovitz jest w jury.  Dobrze, że o Rubinsteina nie zapytał. 

      I bywają wzruszające opowieści, nie tylko muzyczne. Jak na przykład wywiad z Khozyainovem, który mówił po polsku. Nauczył się specjalnie polskiego po to, żeby przeczytać w oryginale listy Chopina. Tylko podziwiać za motywację i samozaparcie. W zasadzie wszyscy są sympatyczni i mają coś, co ich wyróżniało.  Czasami z twarzy dawało się wyraziściej odczytać emocje niż z samej gry.  Piękne nazwiska, np. Gad Crema - super! Piękne suknie - moja faworytka to cudownie błękitna.  Lub robiło się gorąco od ognistych palców wykonawców wbrew nazwie Etiudy Zimowego Wiatru. 

     A przechodząc do sedna, mamy wyniki. Do drugiego etapu jury zakwalifikowało 45.  pianistów, w tym 9. Polaków. Czyli jury też miało kłopot, a raczej nadmiar, skoro poszerzyło regulaminową listę o pięć dodatkowych osób. A więc Gad Crema przeszedł, "Kanda Kung-fu" także oraz "Bruce Lee", czyli chiński Kanadyjczyk.  Weteranka, ponieważ bierze udział w konkursie po raz drugi, Leonora Armellini też przeszła, za to nie posłuchamy już żadnej pani z Polski. Będzie Khozyainov, pan o imieniu Shushi oraz inny z nazwiskiem Garcia Garcia ( nie pomyłkowe powtórzenie, tak się nazywa). 

      Nie będzie za to niezwykłego Chińczyka, Chao Wanga, który występował jako ostatni i tutaj mi trochę żal. On autentycznie zrobił koncert. Swój, zgodny ze swoją osobowością, fascynujące propozycje interpretacyjne, stworzył niesamowitą atmosferę, przestrzeń do słuchania. Umie przyciągnąć uwagę, gra tak, że chce się słuchać, co będzie za moment. Jest na pewno wielkim pianistą, ale dla jury był za mało chopinowski. Ale mnie naprawdę nie przeszkadzało, że grał nokturn dwa razy dłużej niż zwykle on trwa. Ale JAK zagrał! Trudno, muszę to przeboleć. Od soboty etap II, kolejne odsłony dla tych, którzy się zakwalifikowali. Brawa dla nich. 

     Poniżej załączam występ ostatniego uczestnika Chao Wanga, pierwszy utwór, somnambuliczny Nokturn cis-moll op.27 nr 1. Wciągający! Mimo wolnego tempa nie traci melodyjności, a to duża sztuka. Szkoda, że nie przeszedł do drugiego etapu. 

czwartek, 23 września 2021

Czy to już opera?

      W każdym razie stoi u początków polskiego teatru operowego - "Nędza uszczęśliwiona", 1778 r.  Najpierw Kasia zakochuje się w ubogim parobku Antku. Na to jej matka rozpacza, że córka chce się jej pozbyć, bo żyć będzie w nędzy, więc ona sama chyba na żebry będzie musiała w świat sobie pójść. Kasia nie może spokojnie tego słuchać, więc zgadza się poślubić Jana, bogatego mieszczanina, co będzie dowodem jej miłości do... matki. Na to wparowuje na scenę znowu Antek, który zdążył już skumać się z dziedzicem, a ten obiecał dać  mu zagon pola i bydło do obory, aby mógł się ożenić i spokojnie utrzymać rodzinę. Wtedy Anna, matka Kasi się reflektuje i studzi zapały Jana mówiąc, że jeszcze Kasia nie jest jego. Córka skwapliwie zmienia zdanie i zgadza się zostać żoną Antka. Jan czuje się "pomięszany" takim obrotem sprawy, ale musi się pogodzić z sytuacją. 

     Pomiędzy ariami jest sporo wstawek mówionych, a może należałoby powiedzieć odwrotnie? Nie, jednak nie, bo muzyka jest całkiem przyjemna, niesie się lekko, a kawałki mówione zawierają w sobie spory ładunek komizmu. Realizatorzy, zwłaszcza w warstwie choreograficzno-reżyserskiej mogą dodatkowo efekt komiczny wzmocnić i z reguły tak się właśnie dzieje. 

      Z okazji dwusetnej rocznicy śmierci kompozytora utworu, Macieja Kamieńskiego (1734 - 1821), Orkiestra Polskiego Radia pod dyrekcją Michała Klauzy rozpoczęła 19 września wersją koncertową "Nędzy uszczęśliwionej" z librettem Wojciecha Bogusławskiego sezon artystyczny 2021/2022. Całkiem przyjemny utwór, z dowcipnymi fragmentami mówionymi między ariami. Muzyka taneczna, żywa, wartka akcja, typowo oświeceniowe kontrasty charakterów. 

     Obsada:

Justyna Stępień (sopran) - Anna

Justyna Reczeniedi (sopran) - Kasia

Sylwester Smulczyński (tenor) - Antek

Robert Gierlach (bas-baryton) - Jan

Wojciech Gierlach (bas) - Podstarości

Krzysztof Wakuliński - aktor

Orkiestra Polskiego Radia pod dyrekcją Michała Klauzy

        Tu wcześniejsza realizacja Polskiej Opery Królewskiej

niedziela, 19 września 2021

Co się da wyczytać...

      ... z takich informacji, jak imiona psów. Jeden pies - Proton, wiadomo, naukowy; drugi - Byron - bardzo literacki. Albo wnętrze domu, w którym w przepastnej bibliotece piętrzyły się sterty książek; sterty - dodajmy - wysokości człowieka. Istny labirynt. Nie mogło być inaczej, gdy się nauczyło czytać w wieku czterech lat. Krąg przyjaciół miał dobrany, lecz ograniczony. Czas to największy skarb, nie warto go marnować na jałowe kontakty, z których nic nie wynika. Ale listy pisał wspaniałe. Długie i wyczerpujące.  Niemal rozprawy naukowe lub opowiadania. Kto dziś tak potrafi? 

      Był pesymistą. Jak to się ma do faktu, że był na bieżąco z całą światową prasą naukową? Czy śledzenie rozwoju nauki nie powinno raczej prowadzić do bardziej optymistycznej postawy? A jednak nie, bardziej napawa smutkiem. Pewne rzeczy się powtarzają, powtarzają się błędy ludzkości mimo rozwoju technologii. Na temat odkryć naukowych trudno go było przegadać. Wiedział wszystko. Dlatego mówić mógł długo i bez przerw. Tych kilka książek, które w tytule mają rzekomo rozmowę, w zasadzie są zapisem wielu monologów. Stanisław Bereś we wspomnieniach mówi, że niektóre pytania dopisywał dopiero później, rozdzielając te długie monologi na krótsze odcinki.  

      Tak czy inaczej umysł miał wybitny.  I rozmowy z nim na pewno łatwe nie były.  To jak zderzenie prostej komórki pamięci z bombą megabitową. No i dlatego "Bombę megabitową" czyta się świetnie. 


13 września minęła setna rocznica urodzin Stanisława Lema

piątek, 27 sierpnia 2021

Vincero! - Jak zapowiedział, tak zrobił

     Piotr Beczała laureatem nagrody Opus Klassik w kategorii Śpiewak Roku za nagranie płyty "Vincero!" 

      Tytuł bardzo adekwatny - zapowiedź zwycięstwa w arii Kalafa "Nessun dorma" z "Turandot".  To jest tak znana aria, że nawet ma stronę w polskiej Wikipedii. Na płycie znajduje się kilkanaście arii, najwięcej właśnie Pucciniego, jak "Nessun dorma" jako ostania, ale też inne, z "Toski", "Manon Lescaut",  "Edgara" czy "Madame Butterfly".  Są też inne, same hity, jak "Recitar... Vesti la giubba" ("Ridi,  pagliaccio"), czyli słynne "Śmiej się, pajacu" Leoncavalla. 



wtorek, 24 sierpnia 2021

Tempo, tempo! Kontrabasy fałszują!

   - Jaka jest różnica między dyrygentem a Bogiem?

   - Bóg wie, że nie jest dyrygentem. 

Ileż to dowcipów wymyślono o dyrygentach. Ile anegdot o nich wciąż powstaje. Niejeden maestro z batutą aż się prosi o parodię. Toteż takowa powstała. Domenico Cimarosa (1749 - 1801) gdzieś w latach siedemdziesiątych XVIII w. skomponował "Il maestro di cappella",  operowe intermezzo, w którym główną rolę odgrywa, a właściwie wyśpiewuje basowym głosem maestro musztrujący orkiestrę. Wykonawca partii dyrygenta musi umieć śpiewać i mieć umiejętności aktorskie. Popędza orkiestrę, wymyśla muzyków za fałszowanie (szczególnie kontrabasista ma przechlapane, dyrygent ze złości zabrał mu nuty), naśladuje dźwięki poszczególnych instrumentów podając tempo, a muzycy  próbują je odtwarzać.  Bufonowaty dyrygent wciąż jest niezadowolony. 

     W polskim tłumaczeniu śpiewał "Il maestro di cappella" zmarły w ubiegłym roku Bernard Ładysz, a kilka dni temu w nowym tłumaczeniu Rafała Bryndala wykonał je z aktorskim zacięciem Tomasz Konieczny (bas-baryton). Wotan komiczny???? Kto by się spodziewał! Konieczny śpiewa partię Wotana w "Złocie Renu" czy "Walkirii" , tymczasem okazuje się, że jako dyplomowany aktor - ukończył wydział aktorski w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej w Łodzi -  wykorzystał tutaj swoje nie tylko śpiewacze umiejętności. Podczas występu w ramach Festiwalu Chopin i Jego Europa próbował jako dyrygent despota dogadać się z {oh} Orkiestrą Historyczną. I nawet mu się udało. Toteż wszyscy razem otrzymali duże brawa. 

      Koncert polskich wykonawców odbył się 17 sierpnia, a poniżej wersja z zupełnie innej parafii, ale również śmieszna.  A swoją drogą Tomasz Konieczny w przyszłym roku będzie śpiewał Wotana w Kopenhadze i Zurychu. Czyli powrót do mrocznego emploi, które bardzo do niego pasuje. 


Do obejrzenia TUTAJ 

(nagranie nie jest z koncertu, który oglądałam, to tylko ilustracja utworu, o którym piszę)

poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Festiwal się odbył

      Nie planowałam specjalnie wyjazdu do Ciechocinka akurat 2 sierpnia, dokładnie w setną rocznicę przybycia tam w 1921 roku Jana Kiepury.  Nie planowałam też pobytu akurat w czasie, gdy będzie się odbywał Festiwal Operowo-Operetkowy. A już z pewnością zupełnym zaskoczeniem dla wszystkich stała się nieoczekiwana śmierć 1 sierpnia inicjatora i założyciela tego festiwalu - Kazimierza Kowalskiego, który jak co roku miał go prowadzić oraz dyrygować orkiestrą. Pierwszy więc spacer odbyłam na Aleję Sław, gdzie znajduje się Gwiazda Kazimierza Kowalskiego. Tym razem w  żałobnej scenerii.


I tak było codziennie. Znicze, kwiaty a jednego wieczoru pan z patefonem puszczał płyty Carusa. Głos niósł się alejką. (Pana z patefonem spotkałam jeszcze raz kilka dni później w bibliotece, ale to już inna historia) A my czekaliśmy na decyzję: będzie festiwal czy nie? Przyjadą czy nie? Kto poprowadzi i kto zaśpiewa? 
      Festiwal się odbył. Zaśpiewali ci, którzy mieli zaśpiewać zgodnie z programem. Z jedną małą zamianą z powodu choroby. Wystąpili śpiewacy związani z festiwalem od samego początku, czyli od 1998 roku oraz debiutanci, którzy przybyli do Ciechocinka po raz pierwszy. Ja chyba byłam też debiutantką jako widz i słuchaczka, bo chociaż znam niektóre wykonania Kazimierza Kowalskiego, nigdy nie byłam na tym festiwalu. Całość prowadziła wdowa: Małgorzata Kowalska, która uznała, że będzie to niejako realizacja artystycznego testamentu jej męża. Z pięciu zaplanowanych koncertów byłam na trzech. 



      Dwa pierwsze koncerty w muszli koncertowej, tej w stylu zakopiańskim w Parku Zdrojowym. Wstęp wolny, więc kuracjusze i mieszkańcy tłumnie zapełnili nie tylko miejsca siedzące, lecz i stali dookoła w parkocieniach (pożyczyłam ten akuratny neologizm od Brunona Jasieńskiego) z lewej i prawej strony. Pierwszego dnia i ja uplasowałam się gdzieś w środku widowni pod chmurką, dosyć centralnie, więc nawet na okolicznościowych zdjęciach się znalazłam zamieszczonych tu i tam w agencyjnych relacjach z wydarzenia. Sobotni (7 sierpnia)  koncert w pierwszej części składał się z arii operowych m.in. Mozarta,  Moniuszki, nawet "Nessun dorma" Pucciniego, a w drugiej części lżejsza muza, czyli operetka i inne pieśni, jak choćby "Żegnajcie, przyjaciele", która akurat najbardziej pasowała w tej pożegnalnej sytuacji, gdy nagle odszedł  założyciel festiwalu. 

 

         Przyznaję, że nie znałam, nie byłam słuchaczką audycji prowadzonej przez Kazimierza Kowalskiego w Programie 1 Polskiego Radia. W jednej pieśni był nawet popis stania na rękach, za co śpiewak dostał ogromne  brawa i żądanie bisu. Oba wolne koncerty pierwszego i drugiego wieczoru zakończyły się za to sztandarową arią z "Barona cygańskiego" Johanna Straussa syna, a ta muzyka jest mi już bardziej znana. Drugiego dnia już mnie na zdjęciach nie ma, ponieważ siedziałam poza barierkami pod drzewkiem, za to bliżej sceny, a  poza tym podpadłam fotoreporterowi, któremu kazałam złazić z mojego swetra, którym wyścieliłam sobie korzeń drzewka, na którym siedziałam. Chcąc oklaskiwać wykonawców wstałam na moment, a  ten z tym swoim wielkim aparatem wskoczył buciorem na mój sweter. Kazałam mu w tej chwili złazić z mojego siedziska. Fakt, ciemno było, mógł nie zauważyć brązowego swetra na brązowym korzeniu i przeprosił nawet, narzekając na ciężki zawód reportera.


       Koncert trzeci miał oprawę i atmosferę inną, a to za sprawą miejsca i był to już koncert biletowany z limitem miejsc. Odbył się w zabytkowym, z początku XX wieku Teatrze Letnim (o jego architekturze pisałam TUTAJ). Przepiękna architektura tego miejsca aż się prosi, że zaraz tu przed nami na scenie pojawi się wielki śpiewak lat dwudziestych ubiegłego wieku: Richard Tauber na przykład i zaśpiewa te słynne arie z "Kariny uśmiechu", albo Jan Kiepura z "Brunetkami i blondynkami".  Było jedno i drugie, a jakże, kilka innych także arii w wykonaniu naszych współczesnych śpiewaków. Nie obyło się bez zabawnych wpadek; w nich cały urok występów na żywo.  Najpierw przy bisie jednej śpiewaczki na scenę wparował artysta mając śpiewać po niej. Ale na pieęcie zawrócił i jakby nigdy nic, schował się z powrotem. Potem w ducie dwóch tenorów jeden zapomniał, którą zwrotkę ma śpiewać i ... powstał galimatias.  A w trakcie szlagieru Kiepury zamiast "ja wszystkie was dziewczynki" usłyszeliśmy "ciechocińskie dziewczynki", ale to nie była wpadka. Z kolei po zapowiedzi dwóch tenorów na scenę wyszło trzech. Znowu przy bisie kolejnej śpiewaczki akompaniator zaczął od innego miejsca, a śpiewaczka od innego i zaczęli od nowa. Zrobiło się fantastycznie wesoło i swojsko. Czas upłynął szybko, nie wiadomo, kiedy. Wyjście na zewnątrz po zakończeniu było jak powrót z innego świata. Wszyscy, wszyscy, artyści i widzowie stęskniliśmy się za bezpośrednim kontaktem. To było widać i słychać. A na koniec "Wielka sława to żart" z refrenem odśpiewanym przez widownię.  
    
PS Tak, wiem, że Ciechocinek to sanatorium i uzdrowisko, ale jeśli nawet pojechałam tam w celach leczniczych, nikt przecież nie da rady cały dzień moczyć się w kąpielach i siedzieć w solankowej jaskini; musiałam czymś karmić także ducha.  

środa, 11 sierpnia 2021

Od strony rzeki

       Odkąd w pierwszej połowie XIX wieku wybudowano tężnie i zainstalowano wanny do solankowych kąpieli, Ciechocinek z mieściny liczącej niespełna stu mieszkańców zaczął rozwijać się jako miejsce lecznicze dla coraz to liczniejszych kuracjuszy.  Dopiero jednak połączenie kolejowe z Aleksandrowem Pogranicznym (obecnie Kujawskim) w 1867 r. otworzyło szersze możliwości.  W początkowym okresie zaś najpewniejszą drogą okazała się Wisła. Na linii Warszawa - Ciechocinek kursowały dwa statki parowe, należące do floty hrabiego Andrzeja Zamoyskiego. Podróżować można było I lub II klasą. Co ciekawe, kajuty statków ozdobione były obrazami znanych wówczas malarzy: Juliana Ceglińskiego, Wojciecha Gersona, Franciszka Kostrzewskiego czy Henryka Pillatiego. Malowniczo i sugestywnie opisywał wyładunek Zygmunt Gloger  w "Dolinami rzek": Powynoszono z pośpiechem na piasek nasze walizy i cudze a liczne kosze z szynkami i salcesonami, wiezione z Włocławka do jadłodajni ciechocińskich. Powozów w przystani nie było żadnych,  tylko zaledwie kilka wózków chłopskich, do których goście cisnęli się jak grzeszne dusze do zbawienia". 

       Po odzyskaniu niepodległości, od momentu potwierdzenia praw miejskich Ciechocinka, poczyniono szereg inwestycji (o niektórych wspomniałam TUTAJ)  w celu rozbudowania możliwości leczniczych i udostępnienia  ich kuracjuszom. Nadal jednak w latach 20. połączenie rejsowe było tańsze niż kolejowe. 

       23 czerwca 1927 r. przystań w Ciechocinku była miejscem niecodziennej, choć zaledwie dziesięciominutowej uroczystości. Zatrzymała się tutaj barka "Mickiewicz", na której z Gdańska do Warszawy płynęła trumna z prochami Juliusza Słowackiego. Na brzegu zgromadził się tłum ludzi, mieszkańców z okolicznych miejscowości. Oficjalna delegacja złożyła u trumny wieniec z napisem "Mocarzowi słowa w hołdzie ludność i goście kąpielowi Ciechocinka". Dalsza część uroczystości odbyła kilka dni później, w dzień po pogrzebie Słowackiego i złożeniu trumny z prochami tego, który "królom był równy" w krypcie na Wawelu. 29 czerwca podczas uroczystej akademii, a właściwie obchodach ku czci Wieszcza, Teatr Pomorski z Torunia wystawił "Horsztyńskiego", a w części muzycznej pojawiła się muzyka Chopina i Moniuszki. Wystąpił wówczas pierwszy wiolonczelista i zarazem dyrygent Filharmonii Warszawskiej, zasłużony pedagog, kompozytor, późniejszy juror wielu międzynarodowych konkursów Kazimierz Wiłkomirski (1900 - 1995). 

       Jedna z piękniejszych kompozycji Wiłkomirskiego na wiolonczelę:

środa, 28 lipca 2021

Zelenka i Collegium 1704

    Jeden ze wspaniałych barokowych kompozytorów i fantastyczny zespół. Jan Dismas Zelenka (1679 - 1745) większość życia i aktywności muzycznej spędził na drezdeńskim dworze Augusta II. Pozostawił po sobie ok. 250 utworów w większości o charakterze religijnym. Porównywany do Bacha i Vivaldiego odznacza się jednak swoistym, rozpoznawalnym kodem muzycznym, niezwykłym - jak dla muzyki religijnej - rozmachem, który tak zachwyca w wykonaniach jego dzieł przez Collegium 1704 pod kierownictwem Vaclava Luksa.  Po raz pierwszy usłyszałam muzykę Zelenki właśnie w wykonaniu tego zespołu, który zresztą od lat skutecznie rozsławia tego kompozytora w świecie, i odtąd kompozytor i Collegium 1704 zawsze w moich skojarzeniach są nierozdzielne. Może wynika to z doboru solistów, a może i samego zachowania dyrygenta, którego radosna ekspresja udziela się podczas słuchania i oglądania. Nie ukrywam, bardzo Luksa lubię. Inna rzecz, że w takiej Mszy Omnia Sanctorum (1741) fragmenty instrumentalne są - powiedziałabym - dziwne. Kiedy zaczyna się Gloria, muzyka jest tak skoczna, że kojarzy się bardziej z tańcem niż kościelno-mszalną powagą. Nabiera niejakiej stateczności w sopranowym solo, ale później znowu chór wkracza w przyspieszonym tempie. Zaczyna się harmonia głosów, która dla Zelenki jest bardzo charakterystyczna. Porywające łączenia i fugowe kombinacje! Smyczki pędzą, głosy piętrzą się, wymijają, zawracają, dyrygent tańczy przed pulpitem i końcowe spowalniające "Aaaameeen!".  Gloria jest najbardziej zróżnicowaną i najdłuższą częścią tego dzieła. Potem Credo znowu zaczyna się w tanecznym rytmie. Gdyby nie słowa, można by pomyśleć, że to jakaś świecka pieśń ku rozrywce dworskiego towarzystwa. Kolejne Sanctus rozpoczyna się majestatycznie i dostojnie. A później znowu dynamika, ucieczki i nagle cudowny niebiański duet sopranu i altu "Benedictus qui venit in nomine Domine". Przepiękne! Część ostatnia Agnus Dei z tenorowym solo i polifonicznym chóralnym "Dona nobis pacem" wieńczy dzieło.  Żal, że to już koniec. 

piątek, 16 lipca 2021

Też z dawnej muzyki zaczerpnięte

Uwielbiam słuchać muzyki w filmach, zwłaszcza gdy nawiązuje do tradycji. No i mamy takie coś. 

Wersja filmowa Colina Townsa:


A tu oryginał z XII wieku, kompozycja Hildegardy z Bingen (1098 - 1179).  Towns jako autor muzyki filmowej trzyma się epoki, akcja filmu rozpoczyna się w 1138 roku w trakcie wojny domowej między królem Stefanem a królową Matyldą walczącymi o sukcesję po Henryku I, który zmarł trzy lata wcześniej. 


Oczywiście cała muzyka z serialu została wydana na płycie, Hildegardę z Bingen też bez trudu można znaleźć.  Chodzi tylko o to, żeby się nie pomylić.

środa, 7 lipca 2021

Muzyka dawna w Starym Sączu

         Na zakończenie 43. Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej wystąpił Ensemble Thélème ze Szwajcarii. Wykonywali muzykę renesansową: Josquina Desprez (1450 - 1521) czy Pierre`a Attaignanta (1494 - 1551), ale przede wszystkim utwory dwóch kompozytorów Clémenta Janequina (1485 - 1528) oraz  Claude`a Le Jeune`a (1530 - 1600). O tych dwóch ostatnich do tej pory nie słyszałam, a utwory były przepiękne. Jak cały koncert zresztą. Także zespół słyszałam po raz pierwszy. 

         Thélème specjalizuje się w muzyce dawnej, został założony w 2013 roku przez Jean-Christophe`a Groffe`a i tworzą go przede wszystkim absolwenci Schola Cantroum Basilliensis. W skład zespołu wchodzą śpiewacy i muzycy grający na różnych dawnych instrumentach, jak lutnia, teorba, viola da gamba. W koncercie znalazła się między innymi druga część "Amor i Mars" z trylogii płytowej poświęconej przez zespół właśnie Janequinowi. I w ten sposób nie dość, że poznałam nowy zespół, odkryłam też nowego kompozytora, a nawet dwóch.  

        Utwory w różny sposób dotykały tematu miłości i wojny, życia i śmierci często nawet już samym tytułem, jak np. "L`amour, la mort, la vie" Janequina. A poza tym były cudne ptaszki "Le chant des oyseaux" tegoż i taneczna pavana pełna energii "Pavana le bataille" anonimowego kompozytora. Głosy śpiewaków fantastycznie dopasowane i harmonijne. W ogóle zachwycający cały koncert pełen niespodzianek i urozmaiconego rytmu.  Nawet momentami zabawny, gdy w pieśniach oddawane są głosy ludzi, odgłosy bitewne czy śpiew ptaków. Wirtuozowskie konstrukcje! 

       Clément Janequin większość kapłańskiego i kompozytorskiego życia spędził w  Bordeaux, prowadził także kapelę katedralną w Angres, przez jakiś czas przebywał w Beaumont i Paryżu, gdzie otrzymał tytuł kompozytora królewskiego.  Z postacią kompozytora związane jest pewne polonicum, bowiem jego kompozycje zachowały się w tabulaturze organowej Jana z Lublina, będącej największym spisem muzyki organowej w Europie (250 kart, ponad 350 kompozycji). 

Tu nagranie całego koncertu

sobota, 3 lipca 2021

Lipiec 2021 - gdyby komuś się nudziło

4 VII - Siergiej Prokofiew, balet "Romeo i Julia", nagranie z Sadler`s Wells Theatre w Londynie; Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski, Warszawa

5 VII - Ślad węglowy Jana Sebastiana Bacha, Preludium chorałowe "Nun komm der Heiden Heiland", "Preludium i fuga a-moll",  Filharmonia Lubelska, 

7 VII - Mozart, "Czarodziejski flet", wersja koncertowa, Festiwal Mozart 2021, Studio koncertowe im. Lutosławskiego, Warszawa

         - "Wall cracks", Teatro Due Mondi Faenza - Włochy, Rynek Wielki, Zamojskie Lato Teatralne 

8 VII - "Mozart da camera", recital Olgi Pasiecznik, Festiwal Mozart 2021, Zamek Królewski, Sala Wielka 

9 VII - Jonas Kaufmann "Włoska  noc" recital, nagranie z berlińskiego amfiteatru Waldbuhne, Festiwal ogrody Muzyczne, Zamek Królewski, Warszawa

          - Sławomir Mrożek "Bruno Sznajder", Teatr Latarnia, Dziedziniec Pałacu Zamoyskich, Zamojskie Lato Teatralne

10 VII - Bizet "Carmen", nagranie z Bregenzer Festspiele, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski 

           - Adam z Wągrowca i jemu współcześni, utwory organowe z tabulatury żmudzkiej (1618), Marcin Szelest - organy, Kościół św. Krzyża, Festiwal Muzyki Polskiej, Kraków

11 VII - Mozart "Requiem", Kościół seminaryjny, Krakowskie Przedmieście, Festiwal Mozart 2021

12 VII - "Gala nocy letniej", występuje Piotr Beczała, nagranie z Festiwalu Grafenegg w Dolnej Austrii, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski

13 VII - Mozart "Symfonia g-moll", Studio koncertowe im. Lutosławskiego, Warszawa, Festiwal Mozart 2021

14 VII - Koncert Galowy Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych, Muszla Koncertowa Ogrodu Saskiego, Lublin

15 VII - Mozart "Wesele Figara",  Teatr Królewski w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienki Królewskie, Festiwal Mozart 2021

16 VII - David Garett, Koncert, nagranie z Arena di Verona, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski LUB Mozart, Sonaty skrzypcowe, Pałac na Wyspie w Muzeum Łazienki Królewskie, Festiwal Mozart 2021

17 VII - Puccini, "Cyganeria", nagranie z Metropolitan Opera, Festiwal ogrody Muzyczne, Zamek Królewski

18 VII - Mozart, "Bastien i Bastienne", Teatr Królewski w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienki Królewskie, Festiwal Mozart 2021

           - Żebrowski, Szarzyński, Gorczycki, Wrocław Baroque Ensemble, Kościół oo. Franciszkanów, Festiwal Muzyki Polskiej, Kraków 

22 VII - Mozart, "Don Giovanni", Teatr Królewski w Starej Oranżerii w Muzeum Łazienki Królewskie, Festiwal Mozart 2021

24 VII - Bizet, "Poławiacze pereł", nagranie z Teatro San Carlo w Neapolu, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski

25 VII - W południowych rytmach: Piazzola, Marquez, de Falla, Gimenez, Filharmonia Podkarpacka, Rzeszów

26 VII - balet konny: Mozart "Requiem", dyr. Marc Minkowski, nagranie z Mozartwoche w Salzburgu, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski

28 VII - Verdi, "Rigoletto", nagranie z Brenenzer Festspiele, Festiwal Ogrody Muzyczne, Zamek Królewski

31 VII - Włodzimierz Nahorny Trio Polish Sound, Rynek Starego Miasta, Warszawa,  Festiwal Jazz na Starówce

           - Utwory na kwartet saksofonowy od renesansu do współczesności, Szeligowski Saxophone Quartet, Kaplica Muzeum Zamoyskich w Kozłówce, Festiwal Czas to miłość 

środa, 16 czerwca 2021

Koncerty pod Apollinem

       Ponad pięćset koncertów jednego kompozytora! No z tego można ułożyć repertuar niejednego festiwalu. Na razie wypełniają Festiwal Muzyki Barokowej na Zamku Królewskim w Warszawie (13 - 23 czerwca). W sumie cztery wieczory koncertowe w Sali Wielkiej, tej z Apollinem. 

        Który taki płodny kompozytor był? Oczywiście Antonio Vivaldi (1678 - 1741). Te smyczki, te flety, te frazy, te zawiłości i niuanse, ta wirtuozeria! Rozpoznawalna ręka kompozytora. Same koncerty (kilka spośród 500.), a przecież komponował też inne rzeczy: prawie setka pieśni, około 40 oper, utwory kameralne (kolejna setka), formy chóralne i każde możliwe... w sumie prawie 900 utworów, a jego kompozycje wciąż są odkrywane, znajdowane gdzieś w archiwach,  ukryte w przepastnych zbiorach bibliotek. Skoro tyle przetrwało do naszych czasów, ile ich w sumie napisał!  Nie dowiemy się nigdy. 

       Vivaldi był wręcz owładnięty obsesją komponowania, toteż na wypełnianie obowiązków kapłańskich czasu nie miał do tego stopnia, że ponoć potrafił wyjść w trakcie sprawowania mszy do zakrystii i tam zapisywać temat muzyczny, który akurat przyszedł mu do głowy.  I cóż było począć z takim duchownym?  Zwolniono go z obowiązku odprawiania mszy! Miał tylko dostarczać na czas gotowe kompozycje z okazji świąt, uroczystości czy wypełniać inne zamówienia. Zapewne nie obyło się przy okazji bez jakiegoś małego skandalu, ale ostatecznie przecież ten czas na komponowanie otrzymał, skoro mamy tyle jego dzieł do dzisiaj.

         I pomyśleć, że przez prawie dwa stulecia, bo aż do początku XX wieku, jego dorobek był w większości nieznany i zapomniany.  A dzisiaj "Cztery pory roku" znane są wszędzie, popisowe arie "Bel riposo de mortali" czy "Vedro con mio diletto" wykonywane jako bisy podczas recitali. Muzyka - barok - Vivaldi: nierozerwalna triada piękna. I oczywiście "Vedro" na festiwalu będzie! Podczas koncertu 20 czerwca.  Tymczasem dzisiaj słuchamy form koncertowych na smyczki, flet, basso continuo i klawesyn. W różnych konfiguracjach. Piękna była ta Ciaccona z "Koncertu na smyczki i basso continuo C-dur". A "La tempesta di mare" ("Koncert na flet, smyczki i basso continuo F-dur") oczywiście burzowe, gwałtowne, dynamiczne. 

         Wszystkie koncerty transmitowane online, chociaż z publicznością na żywo także. Transmisje TUTAJ

"Ciaccona" 


niedziela, 30 maja 2021

Takie zaskoczenie

     Oglądam ja sobie zwykły filmik dla rozrywki, a tu w ścieżce dźwiękowej nagle "Lament Dydony" Purcella. W kluczowym momencie, a jakże. Dla podkreślenia dramatu, ponieważ bohaterka właśnie umierała. Autor ścieżki dźwiękowej wyręczył się Purcellem i nawet nie podano tego w żadnym opisie filmu. Sprawdzałam wszędzie. Nie ma informacji, że to Purcell jest autorem muzyki i nie ma informacji, kto wykonuje. Posłuchałam kilkunastu wykonań i najbardziej zbliżone jest to, choć zapewne nie ono zostało wykorzystane. Ale ładne jest i dramatyczne. Mogłoby być jeszcze słynne koncertowe wykonanie Jessye Norman, aczkolwiek domyślam się, że to mogłoby załamać budżet filmu ;-). Poza  tym chciałam zamieścić taką wersję, żeby widok śpiewaczki nie rozpraszał wrażeń muzycznych.  Dlatego Leontyna Price.  

środa, 19 maja 2021

Urzeczeni Urzeczem

       Na zakończenie ostatniego Konkursu Muzyki Folkowej "Nowa Tradycja", zanim ogłoszono werdykt, wystąpiła Kapela ze Wsi Warszawa z programem z najnowszej, ubiegłorocznej płyty, "Uwodzenie". Płyta ta zresztą zdobyła tytuł najlepszego albumu w  konkursie na Folkowy Fonogram Roku 2020. Wszystko się zgadza: muzyka uwodzi i czaruje od pierwszego do ostatniego utworu. Tematem przewodnim jest motyw wody. Wody groźnej i łagodnej, wody żywiołu i wody dającej życie. Wody porywającej fali i wody wypływającej ze źródła.

        Źródłem motywów, śpiewów i muzyki jest w  tym przypadku tradycja nadwiślańskiego Urzecza. Urzecze w sensie etnograficznym stanowią miejscowości położone na terytorium ściśle przylegającym do Wisły po jej lewej i prawej stronie od południowych granic Warszawy po Czersk i ujście Pilicy po stronie lewej oraz do Wilgi po stronie prawej. Obejmuje więc stosunkowo niedługi odcinek biegu Wisły środkowej, co pozwoliło wyodrębnić cechy charakterystyczne tak zwanego podwarszawskiego mikroregionu etnograficznego Urzecze. Mieszczą się w nim takie miejscowości, jak Szymanowice, wspomniany wyżej Czersk, Góra Kalwaria, Piotrowice, Otwock, Piaski, Glinki, Kawęczyn, Radwanów i mnóstwo mniejszych, sięgając krańcem północnym po obecne dzielnice Warszawy: Mokotów, Wilanów, Praga-Południe i Wawer. 

         O Urzeczu nadwiślańskim wspominali etnografowie już od dawna. Jego tradycyjna odrębność kształtowała się w powiązaniu z osadnictwem olęderskim obecnym od XVII wieku, flisactwem i nadwiślańskim handlem. Z czasem wykształcił się specyficzny wilanowski strój ludowy z nadwiślańskiego Urzecza, nadwiślańskie budownictwo, rozwijała się gospodarka związana z rybołówstwem i wikliniarstwo.  Wszystko to najszerzej opisał badacz etnograf i historyk Łukasz Maurycy Stanaszek w monograficznej pracy "Nadwiślańskie Urzecze" wydanej w 2014 roku. Przejrzałam kilkanaście stron księgarń i antykwariatów, niestety, książka nie do zdobycia. 


Urzecze doczekało się także przewodników i opracowań dla turystów, jak np. mapki tras rowerowych:


Teraz zaś muzyka tego  regionu stała się inspiracją dla muzycznego albumu Kapeli ze Wsi Warszawa i muszę przyznać, że o ile w poprzednich kilku albumach nie wszystko mi się podobało, bywało za dużo, za głośno, zbyt dziwnie, to "Uwodzenie" jest propozycją pod każdym względem bardzo spójną: estetycznie, muzycznie, głosowo, treściowo i instrumentalnie. Od pierwszego do ostatniego utworu rozwija się niesamowita aura "urzeczenia" Urzeczem w symbiozie z żywiołem wody, relacji między wodą a człowiekiem. 
      Wysłuchałam transmisji koncertu na żywo na YouTube oraz osobno nagrania bez wizji. Wniosek mam taki, że utwory instrumentalne w pełni da się odbierać bez wizji, tylko słuchając, ale utwory śpiewane lepiej wypadają kiedy się także ogląda. Zresztą oczywistym jest fakt, że koncert wykonywany na żywo, nawet jeśli teraz można po czasie obejrzeć go na YouTube, zawiera o wiele więcej smaczków, więcej energii, więcej nieoczekiwanych, dodatkowych elementów niż tylko zapis płytowy odsłuchiwany bez wizji. Dlatego dla niemających czasu najpierw propozycja dwóch utworów instrumentalnych z nagrań studyjnych, radiowych, a na końcu całość koncertu granego na żywo w niedzielę 16 maja. 

nagrania instrumentalne:

"Krępiański"

"Chasydzki z Urzecza"


A tu całość fantastycznego koncertu z pieśniami z nadwiślańskiego podwarszawskiego Urzecza. Urzekająca muzyka, przepiękne aranżacje na instrumenty ludowe, przejmujące i harmonijnie zgrane głosy, poruszające teksty, czyli nasz rodzimy folk.

sobota, 15 maja 2021

Bieszczadzki Wernyhora

      Dopisek 16.05. godz. 21.50 - I wszystko jasne!

Zespół Wernyhora otrzymuje 1 nagrodę Konkursu Muzyki Folkowej Nowa Tradycja 2021, ponadto nagrodę Programu 2 Polskiego Radia oraz!!! solistka Daria Kosiek zdobywa Nagrodę imienia Czesława Niemena.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------

       Dopisek drugi, godz. 22.00

Najwyższą nagrodą w tym konkursie jest Grand Prix - zdobył je zespół Zawierucha. Tak chłopcy grali

        

-------------------------------------------------------------- koniec dopisków 

          Spokojnie, spokojnie, legendarny wieszcz lirnik nie zmartwychwstał, a śpiewa jako zespół z nurtu muzyki folkowej. Nie przepadam za folkiem uładzonym i dopasowanym do popularnej muzyki łatwej, lekkiej i przyjemnej, ale tutaj chodzi o powrót do źródeł. Oryginalne  teksty, tradycyjne instrumenty, czasami nawet śpiew a capella. Taki z miłości, tęsknoty i dalekich połonin. Bo zespół pochodzi z Sanoka i śpiewa pieśni dawnego bieszczadzkiego ludu Bojków. 

     Jestem zauroczona głosem założycielki i inicjatorki przedsięwzięcia  Darii Kosiek. Tak samo niezwykłe jest starodawne brzmienie instrumentów smyczkowych, łącznie z przaśnymi skrzypcami średniowiecznej proweniencji, w wykonaniu Anny Oklejewicz. A już wirtuozeria Macieja Harny na lirze korbowej to majstersztyk. Do tej pory lira korbowa kojarzyła mi się raczej z robieniem tła, a tutaj okazuje się, że można wydobyć z niej znacznie więcej. 

     I te słowa, ten język. W zasadzie mało rozumiem. Wszystko, co istotne wynika z muzyki, melodii, głosu, intonacji. Głos z wysokiej połoniny. Coś pięknego.

Wczorajszy występ podczas Konkursu Muzyki Folkowej Nowa Tradycja od razu stawia zespół w gronie faworytów.

poniedziałek, 3 maja 2021

Jasnogórska szkoła muzyczna - część trzecia

        W jasnogórskim klasztorze oo. paulinów niemal od początku działała kapela wokalna, początkowo złożona tylko z zakonników i dbająca o oprawę wokalną z towarzyszeniem organów, z czasem, gdy powstał zespół instrumentalny, zatrudniająca także muzyków świeckich. Dwa poprzednie odcinki poświęcone były dwóm Żebrowskim, kompozytorom działającym w Kapeli Ojców Paulinów na Jasnej Górze: Żebrowski ojciec  i Żebrowski syn.  Wzrost popularności sanktuarium po potopie szwedzkim przyczynił się do rozbudowy zakonnej kapeli i dbałości o profesjonalną oprawę muzyczną celebrowanych tutaj uroczystości. 

        O. Aleksander Leszczyński (1616 - 1680), przyjąwszy imię zakonne Izydor,  należał do paulinów, którzy już tutaj na miejscu zdobywali muzyczne wykształcenie, w tym kompozytorskie, co świadczy o wysokim muzycznym poziomie jasnogórskiego zespołu. Początkowo pełnił rolę organisty, aby tuż przed potopem szwedzkim, w 1654 roku objąć funkcję kantora klasztornego chóru (rector chori) i magistra kapeli (magister capellae). To właśnie za czasów Aleksandra Leszczyńskiego zaczęto oficjalnie podpisywać umowy finansowe ze świeckimi członkami kapeli wokalno-instrumentalnej. Najstarszy taki dokument pochodzi z 22 czerwca 1670 roku i w podpisach obok ojca Kordeckiego widnieje na nim także podpis Leszczyńskiego jako magistra kapeli. Z muzycznej spuścizny Leszczyńskiego pozostało kilka utworów, z których tylko "Mandatum novum" znajduje się w archiwum jasnogórskich rękopisów, cztery zaś w Archiwum Katedralnym na Wawelu. 

      W II połowie XVIII wieku stanowisko kierownika-dyrygenta chóru pełnił o. Michał Zygmuntowski (1732 - 1802). Czy pochodził on ze słynnej muzycznej rodziny Zygmuntowskich związanej z Sandomierzem, a następnie Krakowem? Czy był synem Adama Zygmuntowskiego, kapelmistrza kapeli katedralnej na Wawelu w latach 1746 - 1748? Występujące pewne nieścisłości i luki nie pozwalają na pełną identyfikację. Niemniej Michał Zygmuntowski pobierał edukację gimnazjalną właśnie w Sandomierzu, jednakże naprawdę na imię miał Franciszek, a Michał to imię zakonne. Tymczasem w informacjach o Adamie Zygmuntowskim pojawia się od razu jego syn Michał. Gdyby rzeczywiście byli to ojciec i syn, to Michał niewątpliwie od dzieciństwa wychowywał się w towarzystwie muzyki. Adam Zygmuntowski dbał bowiem o muzyczne wykształcenie swoich dzieci, a poza dwuletnim kierownictwem kapelą wawelską, zasłużył się także jako skrzypek i kapelmistrz kapeli jasnogórskiej. Naturalną koleją rzeczy umieścił też syna w zakonie paulinów. Michał był najpierw śpiewakiem - przy czym, jak podaje prof. Magdalena Walter-Mazur, zupełnie wyjątkowo był także kastratem, co w polskiej kulturze było niezmiernie rzadkie, nie było u nas jak we Włoszech, szkół dla kastratów ani  zwyczaju kastrowania chłopców - potem kompozytorem i kapelmistrzem. 

       Z siedmioletniego okresu kierowania jasnogórską kapelą (1757 - 1764)  pozostały zaledwie dwie kompozycje Zygmuntowskiego: "Velum stemplum" i "Omnes amici mei". Dalsze losy paulina naznaczone były licznymi pobytami w różnych prowincjonalnych ośrodkach na Podlasiu, na Podkarpaciu, później znowu na Śląsku, by ostatecznie powrócić do Częstochowy i zakończyć żywot w klasztorze św. Barbary w 1802 roku. Jego utwory do dziś nie zostały w pełni opracowane i poznane, stąd nieobecność nagrań.

       Muzyczną ilustracją dzisiejszego wpisu będzie nagranie Zespołu Śpiewaków Miasta Katowice "Camerata Silesia" we współczesnej kompozycji Michała Malca "Salve Regina" .