wtorek, 22 listopada 2016

Sposób na książkę

    W dobie nadmiaru publikacji decyzja o kupieniu książki bywa trudniejsza niż wybór sukienki, płytek do łazienki i koloru samochodu razem wziętych. Na własny użytek wypracowałam sposoby, które w wersji ostatecznej stosuję, gdy rzecz dotyczy dzieła całkowicie nieznanego. Ocena jest procesem niezwykle złożonym, wielowarstwowym i rozgrywającym się częściowo na poziomie podświadomości, ale w skrócie wygląda następująco.
     Po pierwsze, okładka, bo ona rzuca się w oczy jako pierwsza. Okładka nie może być trywialnym zdjęciem jak fotos filmowy. No przykro mi, Szanowni Wydawcy, ale brak inwestowania w grafika, wyręczanie się nachalnym realizmem z góry przekreśla moje zainteresowanie. A jeszcze gdy tytuł wysmażony został połyskującymi złotymi lub srebrnymi literami, czym prędzej odwracam oczy. Okładka powinna przyciągać a nie razić odblaskowym światłem. I nie interesuje mnie przeładowana szczegółami ornamentyka. Przede wszystkim sam tytuł powinien być widoczny oraz nazwisko autora. TA okładka, utrzymana w odcieniach ciemnego,  niepokojącego błękitu wpadającego w zieleń zmierzchu, nie rozprasza nadmiarem kształtów, zostawiając pole na tytuł napisany wyrazistym  pomarańczowym  kolorem odcinającym się od tła. 
    Po drugie, właśnie tytuł. Z pisarzami bywa różnie, mają swoje pomysły na książki, więc i tytuły są dziełem autorskiej inwencji. Bywa, że tytuł ostateczny pojawia się na samym końcu, jako wynik procesu twórczego. Zawsze uważałam i nadal twierdzę, że najlepsze tytuły, jeśli chodzi o beletrystykę, umiał nadawać Hemingway. Taki zwrot: Gdy będziemy zasypiali zawiera wszystko, co potem rozwijane jest na stronach opowiadania, ale sam wystarcza, by poczuć emocje towarzyszące lekturze. W przypadku książek niebeletrystycznych, reportażowych czy esejów, częstą metodą jest wykorzystywanie tytułu jednego z fragmentów. Pochwała nudy Brodskiego to doskonały przykład. Niby tytuł jednego eseju, okolicznościowego wykładu, a w kontekście całości ileż nabiera dodatkowych znaczeń w związku z kondycją pisarza i człowieka w ogóle. TA książka również, ponieważ złożona z krótkich i bardzo krótkich fragmentów, które można czytać całkowicie niezależnie, na okładce proponuje tytuł jednego z nich, umiejscowiony adekwatnie do treści w miejscu centralnym, skomponowany schodkowo w trzech linijkach: Oficjalne centrum świata.
     Po trzecie, autor. Nie rozważam tu sytuacji, gdy autora i jego twórczość znamy, a nowy nabytek ma tylko uzupełnić już zapoczątkowaną kolekcję. Problem pojawia się, gdy autora nie znamy, albo... gdy nam się wydaje, że go nie znamy, nigdy o nim nie słyszeliśmy, a w pamięci brak jakichkolwiek skojarzeń. Dlaczego w takim razie to akurat nazwisko mnie przyciąga? Coś, gdzieś musiało być, jakiś szczegół, jakaś nić, tylko skąd i dokąd prowadzi? W tej chwili nie wiem. Wydaje mi się, że nie wiem. Moje JA nie wie. Ale wie ktoś inny, ktoś, kto każe mi wziąć książkę do ręki, zważyć jej ciężar, zajrzeć do środka. Tym kimś jest podświadome ID, ono wie. Moje ID wiedziało, że Lech Majewski jest warty zainteresowania. Wiedziało, bo już się z nim zetknęłam, a z tego spotkania wyszłam zaintrygowana, zauroczona, pod wrażeniem, zafascynowana. ONO wiedziało, chociaż JA zapomniałam. Dręcząca, namolna wręcz ciekawość, podsycana przez uparte ID, kazała mi sprawdzić już w domu, co warte jest podświadome przyciąganie i już PAMIĘTAM -  Lech Majewski to ten, który wyreżyserował niesamowity film Młyn i krzyż, pisałam o nim. Więc jeśli ktoś taki pisze książkę, to ja ją muszę przeczytać.
     Po czwarte, sprawdzam, co jest w środku. Paradoks? Nie, nie czytam przecież całości. Otwieram na chybił trafił, czytam, sprawdzam język, styl, składnię, smakuję słowa, słucham melodii tekstu. Dla pewności otwieram w dwóch, trzech miejscach. Zachwyci, albo nie zachwyci. I wtedy zapada decyzja. W przypadku Oficjalnego centrum świata wystarczyło mi otworzyć jeden tylko raz na 125. stronie. Krótkie, rzeczowe zdania. Opis. Wprowadzenie w sytuację. Poza trzema epitetami brak odautorskiego komentarza. Scenka. Dialog. Napięcie. Pointa. Bomba! Kupuję :-) 
     Po piąte, walory dodatkowe, które nie są konieczne. Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki. Co z tego, skoro wcześniej nie wiedziałam, jak wygląda. Na tejże okładce fragment, z którego zaczerpnięto tytuł. Niezłe. Daje wyobrażenie, jak traktować pozornie napuszone słowa, a zarazem ujawnia kompozycję: jest to zbiór niezależnych fragmentów, chociaż niektóre łączy ten sam motyw. Indeks osób: od Arystofanesa do Orsona Wellesa. No, no, rzecz nabiera rumieńców, moja ciekawość rośnie. Indeks miejsc. Indeks miejsc?! W zbiorze, który nie jest książka podróżniczą, chociaż mówi o podróżowaniu. Nie jest mapą, chociaż dokumentuje amerykańskie pustynie. Nie jest książką historyczną, chociaż tu i tam przemycane są dzieje filmu i kina. Nie jest też niczyją biografią, chociaż autor rejestruje swoje życie i rozmowy z innymi ludźmi, a wątkiem wciąż nawracającym jest proces zdobywania pieniędzy na realizację filmu o Basquiacie, awangardowym malarzu, który zaćpał się na śmierć. Indeks dzieł, a jakże, też jest. Poza kilkoma, pięcioma, sześcioma tytułami dzieł malarskich oraz Historią sztuki Erwina Panofskiego, pozostałe to dzieła filmowe od 2001. Odysei kosmicznej, przez Antonioniego, Bergmana, Kurosawę, Pollacka, Skolimowskiego po Wellesa i Viscontiego. I na końcu spis innych tytułów autora. A więc to dopiero początek.
       Efekt. Przeczytałam w dwa dni. Nie umiem powiedzieć, komu taka książka przypadnie do gustu. W każdym razie ja właśnie takie lubię najbardziej.

Lech Majewski: Oficjalne centrum świata. Malarze, gwiazdy, miasta, obrazy. Dom Wydawniczy REBIS.Wyd 2. Poznań 2016. 

PS A`propos okładki. Projektował ją sam Majewski, który jest z wykształcenia malarzem ;-)

piątek, 18 listopada 2016

Męska stałość, czyli komedia

      I cóż tu pisać? Streszczać Straszny dwór? Toż to profanacja. Każdy naród ma swoje kultowe dzieła, będące kumulacją tysiąca wzruszeń, skojarzeń, uczuć i inspiracji. Mówimy "Skołuba", czujemy zapach tabaki; widzimy zegar, słyszymy arię z kurantem; na zapewnienia "Nie ma niewiast w naszej chacie. Ani jednej. Ani pół" śmiejemy się serdecznie, bo wiemy, jak rzecz cała się skończy; a duch zegara wywołuje komiczny obraz pana Damazego we francuskim fraczku; gdy "jakaś pędzi tu kolasa", już wiadomo, że pojawi się stryjeneczka i "będzie ład". Mówimy "Moniuszko", słyszmy Straszny dwór; słuchamy Strasznego dworu, "a to Polska właśnie".
     Pozostaje do opisania sfera anegdotyczna. Jak choćby próby namówienia na wystąpienie w Strasznym dworze Placido Domingo, który przecież potrafi zaśpiewać wszystko. Niestety, Moniuszko go pokonał, choć może nie tyle kompozytor, co autor libretta, Jan Chęciński, każąc śpiewać "wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie". Jaki obcokrajowiec temu podoła? 
      Straszny dwór to jakby gobelin utkany z cytatów. Śluby bezżenności Zbigniewa i Stefana przypominają Śluby panieńskie Fredry, bohaterowie wracają z wojny do rodzinnego dworu, czyli modrzewiowego domku w cieniu drzew, przypominającego dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany. Fertyczna intrygantka Stryjenka jako żywo przypomina Telimenę, zwłaszcza jej efektowne pierwsze wejście nasuwa to skojarzenie. Niefortunny zalotnik Damazy to wypisz, wymaluj młodsza kopia Papkina tak w słowach, jak  zachowaniu. A motyw zegara, jego kurantowa polonezowa melodia? W Panu Tadeuszu zegar kurantowy wygrywał Mazurka Dąbrowskiego, tutaj mamy zamaszystego mazura w scenie karnawałowej. Jest nawet polowanie i zabawna kłótnia o to, kto ustrzelił dzika, na wzór podobnej z Pana Tadeusza, gdzie akurat szczęśliwym łowcą okazał się ten trzeci, czyli ksiądz Robak.  
       Żywe obrazy, lanie wosku, ludowe tańce, legendy, baśnie i strachy, witanie chlebem i solą, sarmackie kontusze, kuligi i patriotyczne powinności scalone urzekającą muzyką Stanisława Moniuszki, do którego przymierzył się angielski reżyser, David Pountney w najnowszej realizacji opery. W jego koncepcji akcja została przeniesiona w czasy XX-lecia międzywojennego, a Zbigniew i Stefan właśnie wracają do domu z wojny polsko-bolszewickiej, co ilustruje wykorzystany jako kurtyna obraz Jerzego Kossaka "Cud nad Wisłą". Obrazy, autentyczne dzieła z epoki klasycystycznej, czyli wieku XVIII, grają specjalną rolę w akcie II, w którym młodzież zabawia się w tzw. żywe obrazy. Zastosowano tutaj ciekawe ruchome wnętrza, w których żywi ludzie pozowali, zastygając w bezruchu jak postacie malarskie. Reżyser zdradził, że wykorzystał cykl Cztery pory roku Francoisa Bouchera i cztery obrazy Jospeha-Marii Viena. Można je obejrzeć w programie teatralnym.
       W projekcie kostiumów zamiast wykorzystania strojów ludowych - w scenie mazura oczywiście - mamy bardzo "narodowe" stroje utrzymane w tonacji dwukolorowej, biało-czerwonej. Wszystko, dosłownie wszystko biało-czerwone, suknie kobiet i stroje mężczyzn. Owszem, krojem przypominały spódnice, zapaski, kiecki, bufiaste spodnie i koszule ludowe, ale całość sprawiała wrażenie zwielokrotnionej flagi narodowej. I żeby było jasne, autorką tej koncepcji jest Marie-Jeanne Lecca, rumuńsko-brytyjska projektantka. Widocznie tak wyobraża sobie polskość. 
      Całe szczęście, obsada śpiewająca była polska. Nawet jeśli Jakobski w partii Zbigniewa nosi imię Lukas. Od czasu premiery w listopadzie ubiegłego roku zmieniła się większość obsady. W partii Stryjenki Cześnikowej nie ma Anny Lubańskiej, tylko śpiewa Anna Borucka. Ostali się Edyta Piasecka w partii Hanny, Adam Kruszewski jako Miecznik i Aleksander Teliga jako Skołuba. Edyta Piasecka efektownie zakończyła swoją arię na początku IV aktu wystrzałem z jakiejś "gwintówki" aż widzowie zaskoczeni podskoczyli na fotelach. Jeśli ktoś zdołał zasnąć, to w tym momencie na pewno się obudził. Nowym Stefanem został Arnold Rutkowski, którego nie słyszałam wcześniej. Jego aria z kurantem wzbudziła aplauz. Najdłuższa aria tej opery, skonstruowana z kilku części i nawracającej apostrofy do zmarłej matki, w czasach zaborów odczytywanej jako alegoria utraconej ojczyzny, zawsze wzrusza. 

Stanisław Moniuszko, Straszny dwór, 1865
Libretto - Jan Chęciński

Obsada:
Miecznik - Adam Kruszewski
Hanna - Edyta Piasecka
Jadwiga - Elżbieta Wróblewska
Damazy - Ryszard Minkiewicz
Stefan  - Arnold Rutkowski
Zbigniew - Lukas Jakobski
Cześnikowa - Anna Borucka
Maciej - Zbigniew Macias
Skołuba - Aleksander Teliga
Marta - Joanna Krasucka-Motulewicz
Grześ - Damian Wilma
Stara Niewiasta - Wanda Franek

reż. David Puntney
dyrygent - Ewa Strusińska

Oglądałam 12 listopada 2016





poniedziałek, 14 listopada 2016

W cieniu tunga

     Tung to nazwa azjatyckiego drzewa. Ze względu na łatwopalność owoców wykorzystywanych do podtrzymywania ognia nazywane jest także drzewem światła. We wschodniej symbolice oznacza duchowe, wewnętrzne oświecenie. Nic więc dziwnego, że w cieniu tungowca chiński uczony odpoczywał, kontemplował naturę, celebrując przy tym picie herbaty, rozmyślając nad sensem istnienia i rozważając konfucjańskie cnoty. 
     Na wystawie Życie wśród piękna. Świat chińskiego uczonego w MN poznajemy źródła filozoficzne, społeczne uwarunkowania, wielowiekową rolę chińskiej kasty urzędniczej, z której wywodzili się uczeni, artyści, myśliciele i esteci. Otaczali się pięknem, ćwiczyli kaligrafię, układali wiersze, grali w go i szachy, słuchali delikatnej wyciszającej gry na chińskiej cytrze, malowali pejzaże i kwiaty. Kiedy uczonemu urzędnikowi znudziła się kariera, osiadał na wsi, zakładał ogród i tam w cieniu tunga budował swój prywatny raj. Pustelnię, w której mógł oddawać się przyjemnościom i pięknu. Kaligrafia uważana była za rodzaj sztuki i oddawanie się jej było formą artystycznego wyrażania siebie i duchowego ćwiczenia. Akcesoria do kaligrafii: pędzel, tusz, papier i kamień do rozcierania tuszu stanowiły podstawowe wyposażenie gabinetu uczonego, zajmowały eksponowane miejsce. Do przechowywania pędzli służyły pięknie zdobione ceramiczne szerokie naczynia, pojemniki na tusz trzymano w specjalnych płaskich pudełeczkach, pod ręką musiały stać też specjalne podstawki z wyżłobieniami na pędzle aktualnie używane, jeszcze nieobeschłe. Czy to malowanie pejzaży, czy kaligrafowanie wymagało precyzyjnej ręki i wielogodzinnego trzymania dłoni nad papierem, co mogło prowadzić do zmęczenia nadgarstka, stąd też na wystawie można zobaczyć nawet nefrytową podstawkę pod nadgarstek. 
     Nefrytowe, porcelanowe, miedziane przedmioty, wszystkie pięknie wykończone, zachwycają precyzją i kolorystyką. Różne kształty czajniczków do herbaty, ceramika ze scenami z życia chińskiego urzędnika lub ozdobami roślinnymi, malowane na jedwabiu typowe górzyste pejzaże ze strumykami, wodospadami, kwiatami, nawet na długim papirusowym zwoju etapy libacji z realistycznie przedstawionym momentem krytycznym, gdy główny bohater opowieści podtrzymywany przez kompanów malowniczo wymiotuje wprowadzają w świat rozrywek i sztuki chińskiego urzędnika, którego rola społeczna i kulturotwórcza osiągnęła zmierzch dopiero na początku wieku XX. 
      Nefryt odgrywał specjalną rolę w stroju urzędnika i ceniony był jako materiał do wyrobu ozdób. Urzędnik nosił nefrytowe nakrycie głowy w kształcie małej czapeczki przywiązywanej do głowy tasiemką wiązanej, jak przypuszczam, pod brodą. We włosy wpinano nefrytowe szpile, pas z naklejanymi nefrytowymi płytkami informował o statusie urzędnika. Z nefrytu wyrabiano ozdobne niewielkie rzeźby i biżuterię. Wyrafinowana chińska sztuka wymaga zagłębienia się w symbolikę motywów i kształtów. Smoki, kwiaty lotosu, chryzantemy, góry i motywy wody oznaczają przymioty ducha, idee, wartości, cnoty. Tak charakterystyczne chińskie pejzaże nie miały być obrazkami z natury, lecz oddawać stan ducha,  wyrażać pejzaż wewnętrzny, były ćwiczeniem, pracą nad charakterem.  
      Kolejna ciekawostka to różnego rodzaju gry i zabawy. Oczywiście szachy i go jako gry strategiczne, mające wdrażać do kierowania sprawami publicznymi, państwowymi. Ale i gry zręcznościowe jak rzucanie strzałami do dzbanka. Na wystawie jest taki dzbanek, otwór miał dosyć wąski, więc chyba rzeczywiście trafienie wymagało niezwykłej zręczności. Nastrój całości dopełniała delikatna muzyka na cytrze, której jeden egzemplarz również mamy na wystawie. Do obowiązkowego wykształcenia urzędnika należało między innymi układanie wierszy i gra na cytrze. Instrument ten, pokaźnych rozmiarów, zajmował eksponowane miejsce w mieszkaniu. 
     Najciekawsze są nieraz tytuły obrazów, jak Uczony kontemplujący w cieniu tunga czy moim zdaniem najlepsze: Uczony w ogrodzie podziwiający wschodnią grządkę chryzantem czy jakoś tak, cytuję z pamięci, bo nie zapisałam, ale na pewno była tam owa wschodnia grządka ;-)
      













Oglądałam 13 listopada 2016 r.

czwartek, 10 listopada 2016

88

     Cudowne dziecko muzyki, kompozycji i ...filmu. Te 500 tytułów filmowych chyba sobie daruję ;-) Niektóre można oglądać (słuchać?) dla samej jego muzyki. Czy ktoś nie pamięta Misji (1986)? Jeśli ten film się pamięta, wielka to zasługa filmowej muzyki właśnie Ennio Morricone. A dlaczego Clint Eastwood zrobił wielką karierę? Ktoś myśli, że z powodu zdolności aktorskich? A skądże! Miał szczęście, że dwóch przyjaciół znających się od 8 roku życia z lat szkolnych (sic!), czyli Sergio Leone i Ennio Morricone zrobili z nim film: Leone reżyserował, Morricone skomponował muzyczne tematy, które "grały" zamiast aktora w dolarowej trylogii: Za garść dolarów (1964), Za kilka dolarów więcej (1965), Dobry, zły i brzydki (1966). A dlaczego światowa widownia strawiła jedyną w dorobku Henry`ego Fondy rolę złego bohatera, bezwzględnego bandziora Franka w filmie Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)? Tylko dlatego, że muzykę do filmu skomponował oczywiście Morricone, inaczej pies z kulawą nogą by filmu nie obejrzał. Tymczasem stał się klasykiem spaghetti westernu, tak jak ścieżka dźwiękowa zyskała status kultowej. To tylko kilka tytułów, jak wspomniałam, nie sposób wymienić wszystkich kilkuset w dorobku jednego z najbardziej rozpoznawalnych filmowych kompozytorów. Ennio Morricone to marka sama w sobie. Aż dziw, że pierwszym Oscarem jaki otrzymał, była nagroda honorowa za całokształt, a nie za konkretny film. Za film dostał również, o, ironio, dopiero w lutym tego roku za Nienawistną ósemkę. Mniejsza z tym, po niemal 70 latach komponowania chyba już nie robi się tego dla nagród i prestiżu, prawda?
     W każdym razie Morricone należy do największych. Zerwał z ilustracyjnością muzyki w filmie, stworzył niezapomniane kompozycje doskonale funkcjonujące poza filmowym kadrem, mam jego nagrania i z przyjemnością słucham. Tylko nie wiem, czy zdołam kiedyś przesłuchać wszystkie 500 ;-)

Ennio Morricone - ur. 10 listopada 1928 r. obchodzi 88. urodziny. Plurimos annos, Maestro!






piątek, 4 listopada 2016

Opera Narodowa na żywo

    Tak, tak, ta nasza polska, warszawska Opera Narodowa realizuje internetowe transmisje na żywo. Na razie dopiero drugą. Pierwszą była transmisja Strasznego dworu 19 listopada ubiegłego roku. Dzisiaj natomiast można było obejrzeć Goplanę Władysława Żeleńskiego z librettem Ludomiła Germana. Opera ma już 120 lat, premiera miała miejsce w 1896 roku. Niestety, jest tak rzadko grana, że mało kto ją słyszał, widział i zna. Do tego stopnia, że w polskiej Wikipedii zamiast streszczenia libretta ktoś po prostu zamieścił skróconą wersję streszczenia Balladyny Juliusza Słowackiego, która, owszem, stanowiła inspirację, ale istotne różnice całkowicie przesuwają akcenty i ciężar gatunkowy postaci oraz wydarzeń. Wystarczy wspomnieć, że w przeciwieństwie do dramatu w operową Balladynę piorun nie strzelił i wcale nie ginie. Można by się jeszcze długo zabawiać w wymienianie mniej i bardziej szczegółowych różnic, nie o to jednak chodzi.
     Władysław Żeleński (1837 - 1921), gwoli przybliżenia postaci - ojciec Tadeusza Boya-Żeleńskiego, tego od Słówek i tłumaczeń literatury francuskiej na język polski - miał zostać, w sensie muzycznym, następcą Stanisława Moniuszki. Tak się jednak nie stało, a jego nazwisko kojarzy zdecydowanie mniej osób niż autora Strasznego dworu. Czy udostępnienie w internecie najnowszej realizacji jednej z czterech jego oper coś zmieni, trudno orzec, aczkolwiek ma znaczenie fakt, że transmisja odbywała się - poza systemem vod.teatrwielki.pl - także na operaplatform.eu, gdzie zresztą jakość obrazu była lepsza. Jakby nie patrzeć, dostęp do kultury muzycznej na ten jeden i drugi raz, oby nie ostatni, rzeczywiście stał się powszechny, chociaż to nie to samo, co oglądanie wprost na scenie.  Dlatego Straszny dwór to ja sobie obejrzę niedługo bezpośrednio, ale Goplanę właśnie przetrawiam po internetowej transmisji.
      Istnieją opinie, że muzyka nie jest tutaj najwyższych lotów, a już libretto całkiem bywa komiczne. Byłam jednak pod wrażeniem i nie sądzę, że partytura ma jakieś ogromne braki. Jest całkiem spójna, choć bez przesadnych fajerwerków. Partia tytułowej Goplany dla sopranu wymagająca i w wielu momentach efektownie wysoka. Edyta Piasecka, którą, o ile pamiętam, słyszałam po raz pierwszy, świetnie dała sobie radę i jako odrzucona przez Grabca zakochana a mściwa nimfa naprawdę przykuwała uwagę. Najwięcej do śpiewania miała w I akcie, gdy skarży się na swój los zakochanej bez wzajemności, a następnie po nieudanych próbach wzbudzenia zainteresowania Grabca zamienia go w drzewo.
      Gdy wątek Goplany i Grabca schodzi na drugi plan, do głosu dochodzi świat ludzi: Wdowa z córkami, Aliną i Balladyną, Kirkor z rycerską świtą i Kostryn - postać niemal tragiczna. Tenorowy Kirkor Arnolda Rutkowskiego aż tak nie porywał, aczkolwiek częściowo jest to wina koncepcji reżyserskiej i kostiumowej Janusza Wiśniewskiego. O ile bowiem postacie żeńskie wpasowały się kostiumowo w bliżej nieokreślony wiek XIX, to futurystyczne pancerze żołnierzy na czele z Kirkorem wywoływały, we mnie przynajmniej, estetyczny dysonans. Kiedy się słucha "oczami" patrząc na scenę, nawet jeśli to tylko w przekazie internetowym, jednak wygląd postaci ma ogromne znaczenie. W pancerzach Kirkorowych  rycerzy i jego samego nie mogłam oderwać wzroku od ich butów na absurdalnie wysokich koturnach, tak cudacznych, że zastanawiałam się, czy długo musieli uczyć się w nich chodzić.
       Niemniej Kostryn (Mariusz Godlewski, baryton) był bardzo dobry. Trochę wystylizowany na Lorda Vadera (czarny kostium), trochę na Lancelota (długi miecz), trochę na Wiedźmina (blizna od czoła przez oko i policzek), kontrastowo zestawiony z Kirkorem od początku do końca chodzącym w bieli, na pewno pod względem dramaturgicznym jest postacią ciekawszą. Z kolei w partiach żeńskich z przyjemnością słuchałam czystego sopranu Katarzyny Trylnik w partii Aliny, Wioletta Chodowicz jako Balladyna stopniowo zyskiwała moje uznanie. Trochę mało urozmaiconą partię miała do śpiewania Małgorzata Walewska jako Wdowa.
       Muzycznie opera cała nawet mi się podobała, całkiem fajne partie chóralne budowały atmosferę i wnosiły pewien rodzaj tajemniczości, niepokoju bym nawet powiedziała. Chyba tu znowu dużą rolę odegrała scenografia i przebranie chóru za szereg postaci w strojach epoki: kalecy żołnierze (powstańcy?), kobiety w czerni, matki z dziećmi, mężczyźni we frakach, pielęgniarka, zakonnica, rzemieślnik, fabrykant... i gromada podróżnych z walizkami. Przechodzili z tymi walizkami przez scenę drobnymi kroczkami, z krzesłami i innymi rekwizytami, pochyleni, zgarbieni, wszyscy z niesamowitymi makijażami jak z horrorów. Kilka grup przechodzących w tej gromadzie wystylizowanych zostało na tzw. żywe obrazy zapożyczone przez reżysera z malarstwa różnych autorów. Przypominało to pokraczne, karykaturalne postacie jak z Bruegla, ale i symbolikę młodopolską.
       Nie wspomniałam jeszcze o Rafale Bartmińskim w partii Grabca. Najbardziej komiczna postać, a w zasadzie jedyna komiczna, chociaż ostatecznie umiera otruty przez Kostryna działającego za namową Balladyny. Jako ciekawostkę można zauważyć, że Skierkę i Chochlika, którym kompozytor przypisał głosy sopranowe, całkiem zostały przerobione na postacie żeńskie w długich sukniach, włosach do ziemi i wiankach na głowie, za to z demonicznie podkreślonym makijażem. Dziwaczna oprawa całości może się podobać, albo nie, może przyciągać młodszego widza, albo odstraszać starszego, przywiązanego do klasyki, można w niej szukać artystycznych uzasadnień. Mnie ona nie zbulwersowała, jeden raz jednak miałam niejakie wątpliwości. Trzeba wiedzieć, że współcześnie bez animacji niemal żadna reżyseria się nie obejdzie - o ile jednak jestem w stanie zrozumieć, że pokraczne szkielety i krukowate wpychające się na ekran są jakimś odbiciem zła rozgrywającego się w duszy bohaterów, to w żaden sposób nie mogę pojąć, co tam robiło strusie piórko ze wstążeczką podczas arii Aliny marzącej o ślubie z Kirkorem.
     I ciekawostka absolutnie bez związku ze wszystkim: aktor grający kelnera, jednego ze służących Goplany, częstujący Grabca szampanem bardzo przypominał z wyglądu Waldorffa :-) A poza tym Straszny dwór z ubiegłego roku będzie dostępny na vod.teatrwielki.pl do 5 listopada, natomiast cała Goplana pewnie dłużej, ale nie wiem do kiedy.