poniedziałek, 27 listopada 2017

Koncertowo i tanecznie

        Sobotni koncert symfoniczny w Filharmonii Narodowej zgromadził publiczność w dużej części zorientowaną na określony program, a właściwie określoną osobowość. Nie miało większego znaczenia, co miał grać Remy van Kesteren,  chodziło o to, że właśnie Remy miał wystąpić. I wystąpił w wykonując Koncert Es-dur na harfę i orkiestrę Reinholda Gliere`a. Utworu nie znałam, toteż wykonania pilnie słuchałam i ... oglądałam. Obserwować ręce harfisty, jak wydobywają dźwięki z 47 strun to swoista lekcja precyzji i tańca. Remy van Kesteren był skupiony, ale rozluźniony. Sympatię publiczności zdobył od razu, niejako awansem, a wykonując trzy bisy tylko potwierdził to, co i tak widać: on uwielbia grać :-) Koncert Gliere`a jest bardzo klasyczny i wirtuozowski, ale dopiero w trzecim bisie van Kesteren pokazał, co potrafi. Zagrał bowiem swój własny utwór z ostatniej płyty "Tomorrow eyes".  Harfa harfą, ale którędy wydobywało się dudnienie i potęgowanie dźwięku, naprawdę nie wiem. A orkiestra mu nie pomagała. Całość brzmiała jak utwór co najmniej dwóch, trzech instrumentów. A przecież  miał tylko dwie ręce i jeden instrument. W całości można było dosłuchać się wszystkiego, i typowo harfowych strumyków, i falowania morza, i dynamicznego bębna, i medytacyjnych pojedynczych dźwięków zapadających w ciszę. Remy van Kestren jest niewątpliwie magikiem harfy. Nawet przyjazd tylko dla niego nie byłby czasem straconym.



      Cały koncert złożony był z utworów sąsiadujących ze względu na czas powstania. Od "Amerykanina w Paryżu" z 1928 roku, przez Suitę z "Opery za trzy grosze" Weila z 1929, "Divertissement" Iberta z 1930 po Koncert harfowy Reinholda właśnie z 1938. Dziesięciolecie muzycznej przedwojennej awangardy. A jednak były to utwory skrajnie różne. Koncert Gliere`a tradycyjny, klasyczny, eksponujący mistrzostwo solisty, w trzech pozostałych zaś utworach dominowały tematy taneczne: skoczne rytmy charlestona, melodyjny walc czy jazzujące trąbki  u Grshwina. Po występie Ketserena i medytacyjnej harfie niezbyt harmonijnie wydawało mi się zaproponowanie tanecznego Iberta i Gerswina. Nie tylko ja tak sadziłam, gdyż po przerwie z widowni ubyło osób, które widać również zwabione nazwiskiem wirtuoza harfy, nie chciały niszczyć sobie nastroju innym rytmem i innego charakteru muzyką.  Ja zostałam i też nie żałuję, chociaż faktycznie była to już całkiem inna muzyka i inne nastroje.
      "Dicvertissement" Jaquesa Iberta to zabawne sześcioczęściowe dziełko złożone z kawałków o zmiennych, wręcz kontrastowych nastrojach, od rozrywkowych, przez poważne nokturnowe, po energiczną paradę i pastiszowe wstawki. Słucha się tego lekko i przyjemnie, a dyrygent Alexander Shelley nie tylko za sprawą niesamowitej cienkości postury przypominał Freda Astaire`a.  Prawą  dłonią, w której trzymał batutę, podawał rytm, ale lewa tańczyła czy to walca, czy fokstrota. Kiedy w "Amerykaninie w Paryżu" weszła trąbka, dyrygent w ogóle zamarł bez ruchu i się zasłuchał.  Przyjemnie było patrzeć jak świetnie, jak płynnie dogaduje się z orkiestrą. W taneczne figury układał też całe swoje ciało, uginając się na nogach lub wyginając do tyłu. W "Amerykaninie" jest taki moment, kiedy rytm przypomina galop konia, nie jest to długi fragment, ale Shelley zrobił wtedy taki gest dłońmi jakby naśladował jazdę na koniu. W programie zacytowano, że krytycy chwalą go za "naturalną zdolność komunikacji zarówno na podium, jak i poza nim" i faktycznie tak właśnie go odebrałam. Jakby nie potrzebował wielu słów, aby wydobyć z orkiestry  oczekiwane efekty, a zarazem sam świetnie się w nią wkomponowywał. W ogóle zyskał sympatię, nie tylko moją, bo końcowe oklaski również dały wyraz zachwytowi publiczności, która kilkakrotnie wywoływała dyrygenta do ukłonów. Niestety, na bis nie było co liczyć, ponieważ i tak cały koncert trwał pół godziny dłużej niż przewidywano, a to za sprawą bisów Kesterena w pierwszej części.
        Koncert się skończył, a nie chciało się wychodzić. Muzyka na najwyższym poziomie po tygodniu ciężkiej pracy to najlepsze, co może się przytrafić :-)


     Dyryguje Alexander Shelley


I na koniec "Divertissement" Iberta:

środa, 22 listopada 2017

No jak to tak?...

Miał dopiero 55 lat. Urodził się w Krasnojarsku na Syberii. Nagrał 40 płyt, śpiewał na największych operowych scenach świata. Wiele stron operowych podaje dzisiaj tę smutną wiadomość. W grudniu ubiegłego roku odwołał wszystkie swoje występy na kolejny sezon. I już nie wrócił na sceny. Przegrał walkę z guzem mózgu. Wielki współczesny baryton. Jednocześnie człowiek z dużym poczuciem humoru.  Pamiętam go z "Traviaty" z MET. W przerwie między aktami podeszły do niego za kulisy jego dzieci. Sympatyczne było spotkanie. Wielka szkoda. Zbyt wcześnie.




Nikt tak jak on nie śpiewał piosenek rosyjskich:-)





Piękne przeboje operetkowe też:




Inny duet, zabawny:-)




A ludzie płakali, gdy śpiewał:




A tutaj to dopiero się popłakali wszyscy. Ech, te rosyjskie pieśni!


sobota, 18 listopada 2017

Wizyta w Filharmonii Lubelskiej

       Brahms zabrzmiał zaskakująco, a Czajkowski zabawnie i potężnie. No bo skoro con fuoco na końcu, to jakże inaczej mogłoby być, a orkiestrą silną ręką dowodził Japończyk.  Dawno już nie byłam w Filharmonii Lubelskiej, więc na nowo uczyłam się niejako rozkładu foteli i dźwiękowego echa między ścianami. Na parterze słychać dobrze, nie wiem, jak na balkonach.
       I Koncert fortepianowy Brahmsa w wykonaniu Ignacego Lisieckiego wydał mi się dźwiękowo czytelny i sprawny technicznie bardzo, odczuwałam jednak niedosyt, jakby zabrakło odpowiedniej aury, atmosfery, refleksji. Być może jednak spodziewałam się zbyt wiele, ostatecznie przecież jest to koncert bardzo młodego jeszcze, zaledwie dwudziestoletniego kompozytora. Z drugiej strony było to dzieło już w samym zamierzeniu artystycznym odbiegające od ówczesnych kanonów fortepianowej wirtuozerii na rzecz ściślejszego wtopienia fortepianu w symfoniczną orkiestrę. Co nie oznacza bynajmniej, że błyskotliwych fajerwerków solowych nie ma wcale. Owszem, są i Lisiecki zaprezentował się w nich jako pianista wielce muzykalny i zdyscyplinowany. Wiele fragmentów podobało mi się bardzo, a przejście od drugiej do trzeciej części koncertu przebiegło efektownie i płynnie. Ścisła współpraca solisty z orkiestrą na pewno też wynikała z faktu, że Lisiecki obecnie studiuje dyrygenturę u Kena Takasekiego w Japonii. Obaj panowie znają się więc bardzo dobrze.
       Ken Takaseki, w młodości asystent Herberta von Karajana, a obecnie dyrygent orkiestry Filharmonii Tokijskiej, pełną gamę swoich umiejętności pokazał w drugiej części wczorajszego koncertu, w której poprowadził IV Symfonię f-moll Piotra Czajkowskiego. Czteroczęściowe potężne dzieło, mające wyrażać, według komentarza samego kompozytora, fatalne siły kierujące ludzkim życiem, odczucia smutku i przygnębienia, od których chce się uciec w poszukiwaniu szczęścia, przemówiło do mnie bardziej jako świadectwo artystycznych poszukiwań, żonglowania nastrojami i barwami. W tym przypadku moje odczucia rozmijały się z kompozytorską intencją. Być może za sprawą właśnie dyrygenta o silnej osobowości demiurga w sposób niemal namacalny i naoczny wydobywającego muzykę z nicości. Takaseki nawet sposobem dyrygowania podkreślał odmienność nastrojów czterech części symfonii. Po części drugiej zakończonej ekwilibrystyką obojową dyrygent w popularnym geście uniesionego kciuka docenił oboistę i odłożył batutę, gdyż całą część trzecią, Scherzo.Pizzicato ostinato dyrygował wyrafinowanymi aczkolwiek czytelnymi ruchami dłoni. Pizzicato skrzypiec, wiolonczel, kontrabasów było zabawne: jak skrzypce, to dyrygent w lewo, jak kontrabasy w ostinato z tym samym, to dyrygent w prawo, a dłonie nad głową w fajerwerkach palców, a jak ciszej, to dyrygent w kucki ;-) Muzyka i teatr w jednym. "Ćwierkanie" fletu wprowadzone malowniczym zawijasem lewej dłoni nad głową. Takaseki miał swoja wizję symfonii i ściśle ją realizował też twarda ręką, gdy było trzeba. W pewnym momencie, chyba w pierwszej części to było, wiolonczele przykryły dźwięk delikatnych dętych, zdecydowanym gestem nakazał ściszyć. I jeszcze kontrabasy się wyrwały raz na prowadzenie, wówczas też zareagował od razu. Ale po tym środkowym Scherzu, który odebrałam jako zabawę z ludowymi melodiami rosyjskimi, dyrygent złożył głęboki ukłon wszystkim smyczkom. N o i część czwarta Allego con fuoco obliczona chyba została na wytrzymałość ścian sal filharmonicznych, gdzie dzieło jest wykonywane. Potężna ludowa zabawa z przytupem. Ogniste zawijasy, pogonie, prześciganie się, zapamiętanie. Całkiem radosne zakończenie, ale.... główna nuta z części pierwszej, ta, która w intencji kompozytora miała nieść w sobie ideę fatum, odezwała się też tutaj w trąbce. Ale czy zapamiętani w tańcu ludzie ją usłyszą?

Tak brzmi pizzicato właśnie:-)


17 listopada
Filharmonia Lubelska im. Henryka Wieniawskiego

Johannes Brahms - I Koncert fortepianowy d-moll, op. 15 (1857)
Orkiestra Symfoniczna FL
na fortepianie Ignacy Lisiecki
dyrygent Ken Takaseki

Piotr Czajkowski - IV Symfonia f-moll, op. 36 (1877)
Orkiestra Symfoniczna FL
dyrygent Ken Takaseki

niedziela, 12 listopada 2017

Chopin wystartował

Powstało nowe radio - Radio Chopin, cyfrowe. Wystartowali wczoraj. Nadają cały czas - 24 godziny na dobę. Wszystko o Chopinie. Stąd do nieskończoności :-) I wszystko tam jest: o samym Chopinie, o festiwalach, konkursach, archiwum. Tylko słuchać.

TUTAJ - Radio Chopin 

Dodałam też na bocznej szpalcie.

A tak w ogóle miałam napisać o czym innym. W nagrodę za "polecenie" utworu do audycji Dwójka na życzenie przysłano mi płytę Da pacem. Echo Reformacji wydanej z okazji 500-lecia ruchu reformacyjnego zainicjowanego 95. tezami Lutra. Wiele zresztą wydarzeń towarzyszy rocznicy, płyta nagrana przez Capella de la Tore pod kierunkiem Kathariny Bäuml i Rias Kammerchor pod kierunkiem Floriana Helgatha jest tylko jednym z licznych przedsięwzięć rocznicowych. Zawiera utwory szesnastu renesansowych i wchodzących już  w epokę baroku kompozytorów. Od Girolamo Parabosco urodzonego w 1524 roku, przez młodszego o osiem lat Orlando di Lassa, Giovanniego Gabrielego,  Claudio Monteverdiego oczywiście, po najmłodszego w zestawieniu Heinricha Schütza (1585 - 1672). Nie znaczy to wcale, że wszyscy ci kompozytorzy byli członkami reformacyjnych kościołów. Orlando di Lasso na przykład był po prostu wybitnym humanistą, osobowością o typowo renesansowym, szerokim i wszechstronnym wykształceniu i kulturze a funkcję maestro di capella pełnił między innymi w kościele św. Jana na Lateranie. Claudio Monteverdi, prekursor opery, był katolickim księdzem. No cóż, w zasadzie przecież i Martin Luther zaczynał jako pobożny katolicki mnich. Toteż zestaw kompozycji prezentuje poprzez muzykę po prostu czasy kształtowania się Reformacji.  Większość utworów ma charakter religijny, głoszą pochwałę Boga lub są fragmentami większej sakralnej całości. Piękne, eleganckie wykonanie zaprasza do zadumy nad istotą boskości i człowieczeństwa. Wielka rocznica i wielka muzyka :-) 




niedziela, 5 listopada 2017

Paaadłaaam!!!

       Niczego nie napiszę. Tylko jedno: rondeau to to średniowieczne formy poezji francuskiej, zazwyczaj piętnastowersowych, o dosyć skomplikowanej budowie wersyfikacyjnej, w każdym  razie czytam i czytam i nie mogę ogarnąć, jak to pisano. Są zwrotki (różne), są rymy (różne), jest refren (wersy powtarzane na początku lub końcu zwrotek, choć nie wszystkich). Piszą, że to łatwe, a mnie gubi się rytm i logika. Dlatego może i w przypadku Jeana Rondeau zamiast się skupiać na muzyce podziwiam jego... fryzury ;-)

      Dawniejszą z płyty "Imagine":



I z nagrania:




A teraz, jak to mówili o Janie Kaczmarku: "Proszę Państwa, proszę nie regulować odbiorników,  on naprawdę tak wygląda" :-)