Cały koncert złożony był z utworów sąsiadujących ze względu na czas powstania. Od "Amerykanina w Paryżu" z 1928 roku, przez Suitę z "Opery za trzy grosze" Weila z 1929, "Divertissement" Iberta z 1930 po Koncert harfowy Reinholda właśnie z 1938. Dziesięciolecie muzycznej przedwojennej awangardy. A jednak były to utwory skrajnie różne. Koncert Gliere`a tradycyjny, klasyczny, eksponujący mistrzostwo solisty, w trzech pozostałych zaś utworach dominowały tematy taneczne: skoczne rytmy charlestona, melodyjny walc czy jazzujące trąbki u Grshwina. Po występie Ketserena i medytacyjnej harfie niezbyt harmonijnie wydawało mi się zaproponowanie tanecznego Iberta i Gerswina. Nie tylko ja tak sadziłam, gdyż po przerwie z widowni ubyło osób, które widać również zwabione nazwiskiem wirtuoza harfy, nie chciały niszczyć sobie nastroju innym rytmem i innego charakteru muzyką. Ja zostałam i też nie żałuję, chociaż faktycznie była to już całkiem inna muzyka i inne nastroje.
"Dicvertissement" Jaquesa Iberta to zabawne sześcioczęściowe dziełko złożone z kawałków o zmiennych, wręcz kontrastowych nastrojach, od rozrywkowych, przez poważne nokturnowe, po energiczną paradę i pastiszowe wstawki. Słucha się tego lekko i przyjemnie, a dyrygent Alexander Shelley nie tylko za sprawą niesamowitej cienkości postury przypominał Freda Astaire`a. Prawą dłonią, w której trzymał batutę, podawał rytm, ale lewa tańczyła czy to walca, czy fokstrota. Kiedy w "Amerykaninie w Paryżu" weszła trąbka, dyrygent w ogóle zamarł bez ruchu i się zasłuchał. Przyjemnie było patrzeć jak świetnie, jak płynnie dogaduje się z orkiestrą. W taneczne figury układał też całe swoje ciało, uginając się na nogach lub wyginając do tyłu. W "Amerykaninie" jest taki moment, kiedy rytm przypomina galop konia, nie jest to długi fragment, ale Shelley zrobił wtedy taki gest dłońmi jakby naśladował jazdę na koniu. W programie zacytowano, że krytycy chwalą go za "naturalną zdolność komunikacji zarówno na podium, jak i poza nim" i faktycznie tak właśnie go odebrałam. Jakby nie potrzebował wielu słów, aby wydobyć z orkiestry oczekiwane efekty, a zarazem sam świetnie się w nią wkomponowywał. W ogóle zyskał sympatię, nie tylko moją, bo końcowe oklaski również dały wyraz zachwytowi publiczności, która kilkakrotnie wywoływała dyrygenta do ukłonów. Niestety, na bis nie było co liczyć, ponieważ i tak cały koncert trwał pół godziny dłużej niż przewidywano, a to za sprawą bisów Kesterena w pierwszej części.
Koncert się skończył, a nie chciało się wychodzić. Muzyka na najwyższym poziomie po tygodniu ciężkiej pracy to najlepsze, co może się przytrafić :-)
Dyryguje Alexander Shelley
I na koniec "Divertissement" Iberta: