Dziś rano zmarł Emilian Kamiński
Korzenie muzycznej działalności w Bazylice św. Marka w Wenecji sięgają początku wieku XIV, kiedy to niejaki Mistrz Zucchetto otrzymał 10 dukatów za oprawę organową, zapewne chodziło o grę podczas nabożeństw. Od XVI wieku są już stale pojawiające się informacje o kolejnych mistrzach organowych i mistrzach chóru działających u św. Marka. Znajdowali się wśród nich wybitni organiści i kompozytorzy, jak Cyprian de Rore, Caludio Monteverdi, Francesco Cavalli, Baldassare Galuppi, Andrea Gabrieli, Gicomo Saratelli i wielu innych.
Od XVI wieku datuje się istnienie działającego przy Bazylice chóru pod nazwą Cantores Sancti Marcii. Jednym z pierwszych wybitnych cappella di maestro w 1527 roku został flamandzki kompozytor, autor motetów i mszy, hymnów, madrygałów i chansons był Adrian Willaert (1490 - 1562). Dzięki Willaertowi zostały położone podwaliny pod tzw. szkołę wenecką, która zdecydowanie wyróżniała się mistrzostwem polifonii i harmoniki, a śpiewacy ze św. Marka należeli do najlepszych na świecie. Współcześni spadkobiercy muzycznej tradycji weneckiej - Cappella Marciana (chór i zespół muzyczny) kierowana od 2000 r. przez Marco Gemmaniego - również należą do najdoskonalszych wykonawców twórczości kompozytorów szkoły weneckiej.
Wspaniałą linię melodyczną motetów Adriana Willaerta, a napisał ich 170, można podziwiać w "O magnum mysterium", prastarej - nieznanego autorstwa - pieśni responsoryjnej z Jutrzni Bożego Narodzenia. Treść hymnu zaczerpnięta została częściowo z apokryficznej Ewangelii Pseudo-Mateusza (fragment o zwierzętach w szopce) oraz z Ewangelii Łukasza (werset pozdrowienia Maryi przez Elżbietę). Przez wieki wielu kompozytorów tworzyło muzykę do tekstu, a wersja Willaerta zdecydowanie należy do najpiękniejszych.
O, magnum mysterium et admirabile sacramentum,
ut animalia viderent Dominum natum,
iacentem in praesepio!
Beata Virgo, cuius viscera meruerunt
portare Dominum Iesum Christum.
---------------------------
O wielka tajemnico i cudowny sakramencie,
gdy zwierzęta ujrzały Pana
Nowonarodzonego leżącego w żłobie!
Błogosławiona Dziewica, której łono
było godne nosić Chrystusa Pana.
Kolędowy czas się zaczyna. Pierwszy koncert już dzisiaj ocieplił mroźny wieczór i rozświetlił najdłuższe noce przed nami. Rano, przed świtem jeszcze Rorate caeli rozbrzmiewa niosąc zapowiedź radosnego Bożego Narodzenia.
Kto widział śnieg? Mówicie, że wszyscy widzą? Nathan Myhrvold powiedziałby, że niczego nie widzieliście. Ale on tak, widział. I nie tylko widział. Zrobił nawet zdjęcia. Jeden z płatków nazwał Ice Queen.
Więc jest. Nie wiem, jak tam w innych częściach kraju, ale na wschodzie śnieg po kolana. Koło południa ludzie zaczęli łopatami sprzed domów odśnieżać. Jakieś plugi chyba jeździły, bo ulice w miarę przejezdne, choć jednopasmowe wszystkie. Młodociani kierowcy zabawiają się driftowaniem. Na chodnikach udeptane ścieżki też na szerokość jednej osoby. Najlepszą technikę przemieszczania się wybrał pewien osobnik na nartach - ale, nie, uprzedzam, to nie jest Zakopane, to na razie Polska wschodnia. Wschodnia kresowo-świąteczna. Nie ma, że śnieg i zawieje, a wiało od wczorajszego wieczoru, świąteczny kiermasz trwa i dobrze się rozwija. Przedarłam się przez zaspy, marząc o saneczkowym zaprzęgu alaskan malamutów, ale trudno, dałam radę bez nich.
W Miasteczku Kresowym wciąż pada śnieg, ale ludzie się rozgrzewają grzańcami i specjałami na ciepło. Można dostać parujące pierogi, krokiety, paszteciki, albo na zimno kanapeczki ze smalcem i ogórkiem kiszonym, ciasteczka. Stoiska przyciągają wzrok kolorowymi świecidełkami, różnościami i niespodziankami. Jest na przykład charytatywna loteria fantowa. Każdy los wygrywa. Mój los też wygrał. W innym miejscu pachną woskowe świece, małe, średnie i całkiem duże. Panie z kół gospodyń wiejskich z okolicznych miejscowości przygotowały całe zestawy świątecznych słodkości. Mój wzrok przykuły przepiękne ręcznie zdobione choinkowe pierniczki w kształtach od gwiazd i aniołów, przez renifery i choinki, po saneczki, dzwonki i bombki. No i bajeczne pluszaki, poduszeczki, wyszywanki, wieńce świąteczne, stroiki, choinkowe ozdoby, ceramika... co kto chce.
Kto zamiłowany w kucharzeniu może wybierać w oliwach ziołowych, a degustatorzy w nalewkach. Zimowa aura sprzyja poszukiwaniu czapek, rękawic i nauszników. Śnieg już mamy, jeszcze tylko oby do świąt dotrwał.
Nie to, żeby nagle pojawiły się odkrywcze nagrania tańczącego Picassa, ale postacie z jego obrazów owszem, nabrały życia i tanecznego rytmu. Kader Belarbi specjalizuje się w ożywianiu malarskiego świata i nadawaniu im choreograficznego ruchu. Nie inaczej jest w "Les Saltinbanques", balecie inspirowanym cyklem obrazów z okresu różowego, w którym Picasso sportretował postacie cyrkowych akrobatów. Oglądamy Arlekina, Błazna, Linoskoczka, Tancerkę, Kolombinę, Zapaśników, Treserkę i szereg innych postaci niemal żywcem przeniesionych z malarskich wizerunków. To, co na obrazach zostało zatrzymane w bezruchu, w choreografii ponownie nabiera rozmachu i wigoru. Belarbi nie ogranicza się bynajmniej ściśle do postaci cyrkowców, czerpie z malarstwa Picassa znacznie szerzej. Podobnie jak autorka kostiumów, która na głowę tancerki zakłada maskę charakterystycznej dla malarza podwójnej twarzy.
W nowej ubiegłorocznej realizacji, dłuższej o pół godziny, doskonałą muzykę opracował na nowo Sergio Tomassi, który sam też występuje na scenie jako wędrujący z cyrkową rodziną akordeonista. Znacznie dokładniejsze wobec malarskiego pierwowzoru kostiumy zaprojektowała Coralie Leguevaque. Oczywiście na największą uwagę zasługuje sam choreograf i jego niezrównane pomysły. Spotykamy na scenie opowiedziane tańcem historie z życia cyrkowców: miłości, zauroczenia, zawody, rozczarowania, smutek i samotność. Podczas całego spektaklu razem z bohaterami widz przeżywa chwile wzruszenia, zabawy, bywa świadkiem kłótni i perypetii. Balet oszałamia zmiennością emocji, ale i kalejdoskopową kolorystyką i muzyką.
Całość można zobaczyć na kanale arte i polecam każdemu pełen wrażeń jesienno-zimowy wieczór. A tu zajawka - egzotyczna dosyć, ale jeden ze śmieszniejszych fragmentów.
.... czyli w Zamościu otworzył się świąteczny jarmark, a w zasadzie kiermasz. Kiermasz, ponieważ impreza jest dwudniowa, sobotnio-niedzielna. Jeszcze nie ma na Rynku choinki, jeszcze nie ma szopki. Były kramy ze świątecznymi ozdobami, pomysłami na prezenty, zlot samochodów zabytkowych, morsy (pięciu śmiałków), nawet poczta miała swój namiocik, żeby nie szukać skrzynki gdzieś dalej w mieście. Fajny ukłon w stronę turystów, a i tacy z dalsza się trafili. Z nagłośnionej estrady pan czytał świąteczne wierszyki i bajki. Oryginalne. Z takim pomysłem jeszcze się nigdzie nie spotkałam. Ludzie sobie chodzili, oglądali, kupowali, a z głośników bajeczka o choince leci.
Co roku ludzie wymyślają coś nowego. Podziwiałam oryginalne kształty baniek na choinkę, np. w kształcie gruszki. Może to i nie taka nowość, ale nie mam takiej. W asortymencie banieczkowym ograniczyłam się do oglądania, ponieważ podróż busikiem mogłaby być dla nich niebezpieczna. Obok za to kombinacje sznurkowe na choinkę i na stół: anioły, gwiazdki, serwetki, makramy... Ale zupełnie gdzie indziej skusiłam się na prezentowe skarpetki z wełny alpaki i dwuipółmetrowy szal. Czapki, szale, rękawiczki, opaski, szydełkowe chusty - wszystko ręcznie robione we wszelkich kolorach. Miejscowi wytwórcy proponowali miody, suszone owoce, sery... Z serami przyjechano nawet z Podhala i Suwalszczyzny.
Ręcznie robione karteczki świąteczne oraz inne ozdoby za niewielki datek można było dostać w kramie ukraińskim. A jak ktoś niczego nie potrzebuje, a chce coś wrzucić do puszki, dostaje gorącą herbatę. Znaleźli się zmarznięci cykliści, którzy chętnie ustawili się w kolejce do samowara. Na plus zaliczam fakt, że nie było stoisk śmierdzących kiełbaskami, grillami i tym podobnymi wątpliwymi atrakcjami kulinarnymi. Bo i po co. Dookoła Rynku jest mnóstwo knajp, restauracji, kawiarni, gdzie można wstąpić i coś zjeść.
Nie byłabym sobą, gdybym nie połączyła czystej turystycznej wizyty z kulturą. W Galerii BWA retrospektywna wystawa Stanisława Pokryszki, zmarłego w 2020 r. artysty pochodzącego z Zamojszczyzny, przez większość życia zamieszkałego w Biłgoraju. Znałam go osobiście i jego śmierć w okresie pandemii wstrząsnęła wieloma osobami. Od lat tworzył we własnym stylu obrazy, a właściwie kompozycje z eksperymentalnie traktowaną fakturą: grubo nakładaną farbą (to we wczesnym okresie twórczości), używając naturalnych materiałów jak jutowe worki, sznurki, kamyki, muszelki, piasek. Szczególnie interesujące wydają się budowane z nich pejzaże z lotu ptaka. Ewidentnie rozpoznać na nich można inspirację pejzażami Zamojszczyzny.