środa, 29 marca 2023

Śpiewający naukowiec

      W Dwójce ciekawa rozmowa z Ianem Bostridge`em. Głos ma przyjemny także, kiedy mówi. Do śpiewu musiałam się przekonywać przez jakiś czas, nie od razu mnie zachwycił. Może to też kwestia repertuaru. Oczywiście, jak sam Bostridge ujawnia, sprawdzianem najwyższej próby dla tenora jest "Podróż zimowa" Schuberta, cykl pieśni do wierszy Wilhelma Müllera. Bostridge śpiewał i nagrywał cykl wielokrotnie, a teraz, jak zdradził, nawet się nie przygotowuje specjalnie przed występem. Napisał nawet książkę "Podróż zimowa Schuberta: anatomia obsesji".  Otóż to! Książka! W wywiadzie padło takie zdanie: "Kiedy pracował pan naukowo..." czy jakoś tak. Naukowo?... No tak, Ian Bostridge to naukowiec, który został śpiewakiem. Ma dyplom z historii, studiował historię nowożytną w Oksfordzie i Cambridge, w 1990 r. obronił doktorat w Oksfordzie, należał do oksfordzkiego zespołu badawczego Corpus Christi College. W pewnym momencie porzucił karierę naukową poświęcając się tylko muzyce. Z korzyścią dla niej, przyznajmy. W każdym razie łączy teraz pasję muzyczną z pisaniem książek i planuje pisać dalej. A ja wreszcie usłyszałam go w repertuarze, który mnie zachwycił. Z wiekiem śpiewak staje się bardziej świadomy swojego głosu, nienaganna technika idzie w parze z umiejętnością wykorzystania wszystkich atutów. W pieśniach Brittena szczególnie jedna mi się spodobała: "Die Heimat" - pieśń z cyklu "Sześć fragmentów z Hölderlina". 


No to jeszcze jeden kawałek:

sobota, 25 marca 2023

Całe zło świata...

     Kiedy dawno temu wspomniałam, że "zasupełkowana" powieść Jaume Cabre nie wciągnęła mnie na tyle, żeby ją dokończyć, nie sądziłam, że jeszcze do niej powrócę. Wskakiwanie narratora w różne przestrzenie czasowe, zmiany tożsamości, dramatyczne losy skrzypiec i ich właścicieli zamiast stopniowo się rozwiązywać, raczej się komplikowały. Wydawało się, że żaden wątek nie zmierza do finału, rozgałęziając się na coraz to nowe ułamkowe historie. A kiedy doszło do zamordowania ojca głównego bohatera i nonszalanckiego - z punktu widzenia zasad detektywistycznych - partactwa śledczych, rzecz cała mnie znużyła i zniesmaczyła. Mimo wątku fatalnych skrzypiec, fatalnych i naznaczonych krwią. I miałam rację, że autor czerpie garściami z wątków od wieków funkcjonujących w kulturze, w literaturze, a konstrukcja powieści przypomina "Imię róży", tylko zamiast pożaru biblioteki mamy piece krematoryjne w Auschwitz.

    Teraz, kiedy wiem już, kto zabił, ba, kto zabijał też wcześniej, kto był oprawcą, a kto się podszywał pod ofiarę, mogę spokojnie rozkoszować się aluzjami, kryptocytatami, rozszyfrowując postacie ukryte pod powieściowymi bohaterami. Chociaż nie, Cabre nawet nie zadaje sobie trudu ukrywać o kim pisze. Gdy bohater relacjonuje wrażenia z niezwykłego koncertu, postać genialnego wirtuoza skrzypic Jaschy Heifetza jest autentyczna. Także postać Lorenza Storioniego, siedemnastowiecznego lutnika z Cremony, jest jak najbardziej autentyczna. Tylko jego rzekomo pierwsze skrzypce mające imię własne Vial, których dzieje tworzą główną oś akcji utworu, są fikcją. Inaczej ma się sprawa z osobami jeszcze żyjącymi. Kiedy ostatecznie zostaje wyśledzone oszustwo prowadzące do wykradzenia skrzypiec i wypuszczenia ich do obiegu handlowego (oczywiście tylko dla koneserów, bardzo bogatych koneserów), nabywcą okazuje się światowej sławy skrzypek Joshua Mack, który od razu skojarzył mi się Joshuem Bellem. Bell swojego stradivariusa Gibson ex Huberman z 1713 roku kupił za 4 miliony dolarów. Oczywiście mają - w przeciwieństwie do fikcyjnych skrzypiec powieściowych - pochodzenie legalne. Niemniej cała historia jest mroczna jak historia "purpurowych skrzypiec" z filmu, w którym zresztą Joshua Bell zagrał. 

     Tyle sensacji. Może jeszcze ciekawostka: w swobodnym poruszaniu się autora w światowej literaturze, między innymi także w zakresie dzieł z dawnych epok, znajdujemy cytaty z  Wisławy Szymborskiej, której nazwisko zresztą pojawia się na stronach powieści. 

    To tyle tytułem wstępu w zasadzie, gdyż to, co najbardziej wstrząsające, to wątek wszechobecnego zła w ludzkim świecie. Podejrzenia, kalumnie, fałszywe donosy, śledztwa, tortury, krwawa zemsta, chciwość, Inkwizycja, nazizm, Auschwitz, oświęcimskie eksperymenty medyczne, poniżenie, komory gazowe, okrucieństwo... jakby autor chciał zawrzeć w swoim utworze całe zło tego świata. Zło ma wymiar historyczny i jednostkowy. W historycznym wątku dominuje doświadczenie Holokaustu z wieloma drastycznymi opisami wojennego i obozowego okrucieństwa. W wymiarze indywidualnych losów bohaterów mamy inny też rodzaj zła, takiego domowego, jak np. toksyczne relacje między rodzicami a dzieckiem, oszustwa w biznesie, podstępne działania skierowane wobec bliskich lub wobec konkurentów, doświadczenie śmierci, w tym na przykład utrata dziecka itp. W opisach tych autor niczego nam nie oszczędza, a każde zło pociąga za sobą brzemienne skutki w dalszym życiu bohaterów, czasami oddalone w czasie i dotykające kolejnych pokoleń. Żadne popełnione zło nie zostaje bez echa. Lekarza przeprowadzającego w Oświęcimiu eksperymenty medyczne na dzieciach po wielu latach spotyka śmierć z ręki wynajętego zabójcy, który wiele lat poświecił, aby go zidentyfikować pod zmienionym nazwiskiem gdzieś w głębi Afryki. Ukradzione w obozie skrzypce prędzej czy później przynoszą śmierć każdemu, kto chce je posiadać. 

    Dopiero pod koniec powieści daje się odczytać sens tytułu: "Wyznaję".  Jest to jakby wyznanie wszystkich win, wszystkich zbrodni ludzkości. To w wymiarze historycznym. Jednakże powieść prowadzona w narracji pierwszoosobowej ma też indywidualny, osobisty wymiar wyznania głównego bohatera Adriana Ardevola, który mimo nieprzeciętnej inteligencji, wielkich zdolności, władania kilkunastoma językami, stopniowo pogrąża się w otępieniu spowodowanym alzheimerem. Dopóki jest świadomy, chce spisać swoją historię i wyznanie: wyznanie win? Wyznanie miłości? Jego narracja skierowana jest do nieżyjącej ukochanej. A może wyznanie, że nadal jest, nadal istnieje, mimo stopniowej utraty świadomości tego istnienia? Fragmenty kursywą opisujące jak przyjaciel Ardevola opiekuje się nim, gdy bohater jest już prawie całkowicie nieświadomy w zakładzie opiekuńczym, należą do najbardziej wzruszających. Dopóki czytelnik sobie nie uświadomi, że i wtedy pojawia się rysa, bowiem Bernat opracowując do wydania ostatnie prace Ardevola, znalazł rękopis tego wyznania i opublikował pod swoim nazwiskiem jako własne dzieło, aby w ten sposób osiągnąć  wreszcie literacki sukces, o którym marzył przez całe życie.

niedziela, 19 marca 2023

Permakultura

    Bynajmniej nie zamierzam zmieniać profilu z kulturalnego na rolniczy, choć samo słowo "kultura" pochodzi od łacińskiego uprawiania, w tym uprawiania ziemi. Niemniej ciekawe zmiany w podejściu do jej uprawiania łączą się ze zmianami w świadomości współczesnego człowieka, a paradoksalnie owe nowości okazują się stare jak świat. A przede wszystkim zgodne z naturalnymi procesami biologicznymi. Najpierw człowiek o nich zapomniał, a teraz wraca. Tak zresztą bywa  w wielu sferach ludzkiej działalności. 

    Na centralnych uprawach Peloponezu dominują - jak wszędzie, gdzie obowiązuje produkcja maksymalizująca zyski - uprawy monokulturowe. Opryskiwane i poddawane ciągłej chemicznej ochronie, narażają glebę na jałowienie, a same znacznie szybciej mogą ulec nieopanowanym żywiołom, jak np. pożarom. Wśród naturalnych roślin i drzew są też takie, które nie są co prawda odporne na ogień, ale mogą znieść wyższe temperatury. Stanowią one barierę ochronną dla innych roślin, ale przecież zostały zlikwidowane, bo w uprawach monokulturowych nie ma prawa rosnąć nic poza tym, co przynosi dochód. 

     Inaczej jest w gospodarstwach prowadzonych zgodnie z zasadami permakultury. Rośliny rosną tu piętrowo, tworząc wzajemnie wspierające się organizmy. Piętro wysokie to drzewa oliwkowe i morwy, piętro środkowe to cytrusy oraz piętro najniższe: krzewy owocowe a przy samej ziemi zioła i kwiaty. Niczego się tu nie wyrzuca, a przycinane gałęzie są na miejscu rozdrabniane i rozsypywane między drzewami i na grządkach. W permakulturowym ogrodzie nie przekopuje się ziemi, aby nie niszczyć składu gleby i nie narażać jej na erozję. Ewentualnie przekopuje się tylko raz - podczas pierwszego nasadzenia.  To coś dla mnie, bo strasznie nie lubię przekopywać ogródka. Po gwałtownym exodusie młodych coraz więcej z nich wraca na wyjałowione, spalone pożarami dawne monokulturowe sady i ogrody w centralnym Peloponezie i zakładają gospodarstwa ekologiczne według zasad permakultury. Niektórzy częściowo, a inni całkowicie przeszli już na ten system. Więc gdy się szuka w sklepie oliwy z oliwek, dobrzy by było znaleźć taką z Peloponezu, a nie powszechnie dostępną hiszpańską. 

     Zanim się zacznie, trzeba jednak sprawdzić jakość gleby, jej szczególne zasoby, warunki, możliwości. Na przykład przepuszczalność i stopień nawodnienia gleby sprawdza się wlewając do wykopanego dołu 10 l wody. Jeśli wsiąknie w ciągu 15 minut - nie wróży to dobrze. Ziemia jest przesuszona i nie zatrzymuje wody. Jeśli wsiąkanie mieści się między 15 - 30 minut, też nie jest jeszcze najlepiej. Optymalnie wsiąknie powinno trwać ok. godziny. Oznacza to, że gleba jest odpowiednio nawodniona, a rośliny nie będą narażone na wysuszenie. 

     Permakulturowe gospodarstwo przynosi plony przez cały rok, ponieważ znajdują się w nim rośliny dojrzewające i owocujące sukcesywnie. Nawet w polskim klimacie można mieć czas plonowanie rozciągnięty od wczesnej wiosny do samej zimy. Oczywiście jak ktoś chce uprawiać same jabłka, będzie trudno, ale i one w zależności od gatunku owocują od wiosny - papierówki - do późnej jesieni - renety. Renety zbieram prawie przed samym nadejściem zimy. Dopiero wtedy są najlepsze. Jeśli zaś chce się ogólnie mieć na działce takie miniaturowe gospodarstwo permakulturowe, można zadbać o rozmaitość plonów przydatnych po prostu dla siebie, we własnym domu. Wtedy i po przymrozkach można mieć co zrywać i zbierać, jak np. owoce kaliny, które dopiero po przemrożeniu nabierają odpowiednich właściwości. Zapewne mieszczuchy nie wiedzą, że pietruszka jest zielona przez całą zimę i gdy się ją wysieje późnym latem, zimą nawet spod śniegu można zbierać zieloną soczystą nać. Tylko jeśli moja morwa urośnie taka duża jak tam, to mi połowę działki zajmie, ale może potrwa to parę lat i mam dużo czasu zanim zacznę się tym martwić.

środa, 15 marca 2023

Takie zaskoczenie

       Wstyd przyznać, czytałam "Niepocieszonego" Kazuo Ishiguro od kilku miesięcy i nie mogłam skończyć. Brnęłam jak po gruzowisku albo błądziłam jak we mgle. Szukałam punktu zaczepienia, czegoś, co pozwoliłoby przezwyciężyć narastające znużenie. Główny bohater w kółko jeździ po mieście, rozmawia z ludźmi, którzy ciągle czegoś od niego chcą, on wszystkim obiecuje, potem zapomina, bo wyskakuje coś nowego, wciąż tylko gadają, gadaj i gadają i do sedna nikt nie dociera. I ja też do sedna doczytać nie mogłam. Poddałam się. Trudno, widać ta książka nie dla mnie. Aż tu nagle na stronie 337. w trakcie kłótni byłych kochanków pada wyrzut: "Zapominasz, że w Warszawie też nosiłem takie ubrania". No proszę, jaka niespodzianka.

       Z odsłanianej w ułamkach przeszłości dwojga drugoplanowych bohaterów kilka razy wspominana jest Warszawa, a potem, gdy znowu całkiem niespodziewanie po dramatycznym opisie wkręconej w pokrzywiony rower nogi, którą chirurg chce amputować, okazuje się, że ta noga nie jest prawdziwa, tylko proteza, ponieważ prawdziwą bohater stracił w wypadku kolejowym "Gdzieś na Ukrainie, w śniegu". Poczułam się jak w domu. Swojskie tereny w powieści w laureata Nagrody Nobla z 2017 roku. Mało tego. Pojawia się jeszcze niejaki "szalony" Andrzej, który zginął w Polsce w wypadku samochodowym, o czym bohaterowie dowiedzieli się z polskiej gazety: "Tak, wyczytałem w polskiej gazecie pięć czy sześć lat temu".  Skoro czytał w polskiej gazecie, to chyba z tego wynika, że zna język polski. Co prawda nazwisko Brodsky od razu kojarzy się z Josifem Brodskim, ale kto wie, kogo miał na myśli autor? Jednakże powieściowy Brodsky jako dyrygent przez jakiś czas, nawet kilka lat, pracował w Polsce, w Warszawie, mógł się więc języka nauczyć. Wspominany jest lokal o nazwie Praska, gdzie bohaterowie chodzili na kawę. Jest taka w Warszawie? No właśnie! Jest na ulicy Brzeskiej, ale!... otworzona dopiero w 2020 roku! A powieść powstała w 1995 roku!

      Oto pole do przeprowadzenia literacko-geograficznego śledztwa. Może być jeszcze Praskie Bistro na Floriańskiej, to z kolei powstało w roku 2015, też później niż powieść. Jest Szynk Praski na Stalowej i Ferment Praski na Placu Konesera, ale, ale... tak naprawdę pewnie chodzi o ul. Praską, gdzie znajduje się Efes.  Na stronie Restauracji Efes wyczytałam, że są trzy pod taką nazwą, założone przez emigranta z byłej Jugosławii i... UWAGA! pierwszą taką restaurację założył w 1994 roku na ul. Francuskiej na Saskiej Kępie, a po niej dwie następne: na al. Niepodległości i właśnie na Praskiej. Czyli Ishiguro aż tak dokładnie studiował mapę Warszawy, żeby umieścić w powieści autentyczny lokal? 

      Jakkolwiek było, niespodzianka dla polskiego czytelnika, a zwłaszcza warszawiaków ogromna. Cała powieść jest oczywiście o czymś zupełnie innym, momentami przypomina "Proces" Kafki, dzieje się nie wiadomo gdzie, ale znowu dla mnie ciekawostką są bohaterowie związani z muzyką, w tym główny bohater pianista. Z nim zaś jest jak tym "pijanistą" z kabaretowego monologu Gajosa - przez całą powieść przygotowuje się do uroczystego koncertu, a ostatecznie wcale nie zagrał. No ale przynajmniej jest opis próby, przy okazji dowiadujemy się, że tytuł kompozycji przez niego granej brzmi - no.. dosyć awangardowo - "Azbest i włókno".  Cokolwiek to by miało znaczyć, równie dobrze nadaje się na tytuł powieści zamiast "Niepocieszonego". 

Kauzo Ishiguro, Niepocieszony, przeł. Tomasz Sikora, wyd. II, Warszawa 2017.

      

niedziela, 12 marca 2023

W teatrze prowincjonalnym

      Powitania, szeleszczenie biletami, programami, trzaskanie foteli na widowni i... hejnał z zaciemnionej sceny na początek. Szkoda jednak, że spacer na kopiec Kościuszki wypadł z tekstu. Mariacki hejnał w zasadzie nie wiadomo, co głosi: miejsce akcji czy jest przerywnikiem między trzema aktami granej bez przerwy sztuki Gabrieli Zapolskiej. Poza tym jednym mankamentem w zasadzie rzecz cała jest urocza. No wiem, niezbyt adekwatne określenie, ale mówimy tutaj o prowincjonalnym amatorskim spektaklu. A przygotowano nawet podwójną obsadę Felicjana Dulskiego i Zbyszka. Udało mi się na premierze oglądać w roli Zbyszka aktora już z dorobkiem i scenicznym obyciem, a za drugim razem w tej samej roli młodego debiutanta. Poradził sobie. Z jednym zastrzeżeniem. To znamienne tragiczne zdanie, gdy na pytanie Meli Zbyszko odpowiada: "Ja was wszystkich nienawidzę" powinno być powiedziane bardziej znacząco. 

       A poza tym były śmiechy, były żarty, próby kankana, wyjadanie ciastek z talerza przez Dulskiego, kradzież cygara, szlafrok Dulskiej i nowy ogromniasty kapelusz. Publiczność zapełniła salę czterokrotnie. Według reguł popularności sztuka nie powinna schodzić z afisza przez miesiąc. Ale kulturalna scena małomiasteczkowa nastawiona jest raczej na jednorazowość. Zrobić atrakcję tygodnia, zagrać w weekendowe dwa wieczory i rzecz odchodzi do lamusa. Cóż za zmarnowany potencjał! Scena zaś daje okazję do spotkania trzech pokoleń i z różnych środowisk lokalnych: emerytów, miejscowej inteligencji i młodzieży stawiającej pierwsze kroki w aktorstwie. Publiczność jest bardziej zróżnicowana, ponieważ dochodzą przedstawiciele lokalnej władzy samorządowej. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. I dla kogo dobrze, a dla kogo ewentualnie gorzej. 

      Teatr prowincjonalny jest swojski i bezpośredni. Szatnia samoobsługowa, bilety sprawdza czytnikiem sam dyrektor, w rzędach i między rzędami na widowni słychać wzajemne pozdrowienia i rozmowy znajomych, po wejściu ostatniego widza panie  z kasy i obsługi kina wchodzą cichutko i oglądają na dostawkach. Z panią obok, którą widzę po raz pierwszy w życiu,  umawiam się, że jeśli po zgaszeniu światła te wolne miejsca pod ścianą na parterze pozostaną niezajęte, zwijamy się z balkonu i przenosimy na dół. Tymczasem z góry obserwuję koleżanki z pracy. A nic się nie zająknęły, że idą!  O, jeszcze jedna koleżanka. Nawet dwie. I nawet zdążyły przed rozpoczęciem, co nie zawsze im się udaje. 

      Całe towarzystwo po spektaklu spotyka się w szatni. "Nie powiedziałyście..." "W ostatniej chwili się udało..." "Dlaczego tu nie ma lustra?..."Dobrze grali..." "Jaka swoboda na scenie..." "Prawie jak profesjonaliści..." "Fajnie sobie przypomnieć..." "Nic się nie zmieniło..." "Jeszcze w sobotę będzie..." "Kim był ten Zbyszko?..." "O, Juliasiewiczowa super!..." "Dulska po raz pierwszy..." "Dulski klasa... jak zawodowiec." "Idziemy..." "Ciekawe, co napiszą..." "Dziewczyny świetnie wypadły..." "Z której to szkoły?..." 

      I wyszliśmy pod parasolkami w wieczorny deszcz, wracając nieśpiesznie spacerkiem przez miasto, żeby jeszcze zdążyć po drodze podzielić się wrażeniami. Może skandalu nie będzie?

poniedziałek, 6 marca 2023

Podróże z Lundkvistem

         Szczerze mówiąc, myślałam, że znając mniej więcej Kapuścińskiego, mając w pamięci dawno czytane opowieści zdobywców biegunów, malownicze relacje Fiedlera oraz autorów współczesnej koncepcji wolnego podróżowania (choćby Kieran), mniej więcej wiem, jak powinien wyglądać prawdziwy reportaż podróżniczy. Jakże się myliłam! Kto nie czytał Lundkvista, o pisaniu o podróżach nie ma pojęcia. 

          Artur Lundkvist miał wiele talentów literackich, poetycki, eseistyczny, powieściowy, ale reportaże zebrane w tomie Róża wiatrów można uznać za kwintesencję jego stylu. Sam tytuł pochodzi z utworu poetyckiego Róża wiatrów dla Islandii, a tom zawiera kilka takich poetyckich poematów zapowiadających trzy geograficznie odrębne reportaże podróżnicze: Płonące Indie, Wulkaniczny kontynent (o Ameryce Południowej) oraz Statkiem na Daleki Wschód. I chociaż zmieniają się kraje i kontynenty, niezmienne są nadrzędne językowe narzędzia, przy pomocy których Lundkvist wyczarowuje przed oczami czytelników malownicze krajobrazy, syntetyczne wizerunki mieszkańców, zapadające w pamięć sceny.

           Przede wszystkim czasowniki. Zastosowanie form czasu teraźniejszego wywołuje wrażenie trwania, zatrzymania pejzaży jakby na obrazach lub w stop-klatce. Z jednej strony są to więc mgnienia, ułamki zaobserwowanej rzeczywistości, ale z drugiej nadaje się im cechę wieczności, niezmienności, powtarzalności. Autor wprawnym spojrzeniem reportażysty i precyzyjnym językiem zauważa dzięki temu to, co jest cechą istotną zjawisk  danym kraju. Np. nowe osiedla podbijają dżunglę na nowo wokół śpiących ruin - i rozumiemy od razu, nawet widzimy, że pozostałości dawnej kultury, cywilizacji, zaanektowane przez siły natury, teraz znowu są odzyskiwane przez ludzi i przystosowywane do nowych cywilizacyjnych warunków bytu. W innym zaś miejscu: Brzeg i rzeka wciąż walczą ze sobą. Zieleń nurza się w wodzie, nurt podmywa brzeg, wielkie płaty ziemi odrywają się i płyną z prądem. Wręcz czuje się tę odwieczną walkę żywiołów. Lundkvist sporadycznie tylko stosuje czasowniki w czasie przeszłym, że coś si zdarzyło, coś zobaczył; najczęściej w opisach akcentuje trwałość doznania lub zjawiska: widok otwiera się, w ciemnych uliczkach spotyka się świętych szaleńców wymachujących nożem, a robotnicy w kamieniołomie wyglądają jak grupa zapomnianych niewolników, zajętych tysiącletnią pracą.

            Język Lundkvista nie byłby tak plastyczny i przemawiający do wyobraźni, gdyby nie jego dusza poety. Kiedy autor buduje porównanie, jest ono zawsze niezwykle obrazowe i trafne. Nadciągająca ogromna chmara szarańczy, z daleka jeszcze niezidentyfikowana czym jest, wygląda jak obłok, jak ogromny kłębek włóczki.  Zielone jezioro przypomina absynt z dodatkiem mleka, a Santiago leży w dolinie między piaszczystymi wzgórzami niby piasta koła pośród szprych. Lundkvist w jednym zdaniu potrafi nakreślić całościowy obraz miasta, regionu czy kraju. O Chile pisze, że to kraj odwrócony grzbietem do świata, a twarzą do wielkiego oceanu. Czasem pozwala sobie na sarkazm, będący aluzją do negatywnie ocenianych zjawisk, jak np. panującej w Peru dyktatury: Słupy latarń wyglądają na specjalnie skonstruowane, by można było na nich wieszać prezydentów i ministrów. Lundkvist nie narzuca raz po raz swojej oceny zjawisk, choć nie ucieka od obrazów nędzy, wyzysku, poniżenia człowieka przez autorytarną władzę lub zwyczajnie opisując widoki dla przeciętnego człowieka przykre. Jednakże kilka razy dosadnie podsumowuje swoje stanowisko, dając opis ironicznie kpiący, jak w przypadku stolicy Indii: Delhi: niespokojnie kipiący kocioł biedoty i wysoce nowoczesny aparat rządowy, gdzie produkuje się rozporządzenia i dekrety, płynące wielką jak Ganges rzeką bogatych w słowa papierków.

          W reportażach Lundkvista równie istotnym, obok ludzi i zjawisk społecznych, tematem jest przyroda, jej piękno i groza. Opisy rzek, gór, dolin, przełęczy, przebytych tras oglądanych z okien pociągów, statków, promów zachwycają różnorodnością. Nigdy nie nużą czytelnika, chociaż czasami mogły być nużące dla autora, jak np. piaski w Talarze: prawdziwe miasto w pustyni. Wszystko zgrzyta od piasku, migoce od piasku. Nawet zatoka jak gdyby znika w piasku, wydaje się szklista i sucha. Domy stoją rozsypane w głębokim piachu, a starsze domki drewniane są piaskowego koloru, wyszorowane piaskiem, impregnowane pustynnym pyłem. Na asfaltowych szosach leżą zaspy piasku i tumany piachu pędzą po nich dymiącymi jasnymi jęzorami. Jednakże i tutaj, w odniesieniu do bogactwa natury potrafi Lundkvist w trzech słowach ująć to, co stanowi o oryginalności danego terenu: potrójny akord górskich okolic: wielbłądy, kaktusy, ośnieżone szczyty. A w innym miejscu zdobywa się na poetycka metaforę: Do Kaszmiru można się obecnie dostać tylko drogą orłów, lecąc nad górami wysokimi na cztery do pięciu tysięcy metrów.

         Po lekturze Róży wiatrów pozostają pod powiekami obrazy hinduskiego szefa policji urzędującego pod drzewem, chudych krów będących dla Gandhiego mistrzyniami biernego oporu, rejs statkiem rzecznym po Magdalenie, wodny targ w Bangkoku. Mimo że zbiór reportaży obejmuje Indie, państwa wyspiarskie Oceanii i co najmniej dziesięć krajów Ameryki Południowej, autor rzadko kiedy używa form pierwszoosobowych. Nie ma tu chełpienia się typu "byłem", "widziałem", "zobaczyłem", "wstąpiłem" tu czy tam, "płynąłem", "rozmawiałem" itp. Mało tego,  pojawia się kilkakrotnie zaimek "my", z którego wnioskujemy, że podróży nie odbywał samotnie, ale nigdzie nie podaje z kim podróżował ani dlaczego. Zarówno siebie, jak i towarzyszkę podróży (z biografii wiadomo, że w wielu podróżach towarzyszyła mu żona) usuwa w cień, nie eksponuje swoich osobistych perypetii, jakie na pewno się zdarzały. Czasem tylko wspomina, że podróż pociągiem się przedłużyła, albo że hotel stoi w tym czy innym miejscu miasta. Istotą relacji Lundkvista nie jest bowiem pokazanie siebie w podróży, lecz kraju, w którym przebywał i ludzi, których widział, spotkał. Oddanie charakteru miejsca, przybliżenie specyfiki egzotycznych z punktu widzenia Europejczyka części świata. I jest coś zaiste wzruszającego w tym, że z równą uwagą Lundkvist opisuje żebraka, nędzarza czy potomków Majów, jak i andyjskie sępy czy indyjskie krowy, natomiast bogaczy, milionerów chowających się w dzielnicach willowych nie opisuje prawie wcale. 

         A przy tym cały czas zachowuje duszę poety: Z nieba spadają jak ciemne pęki promieni odległe deszcze niby harfy niebiańskie o skośnie napiętych strunach.