piątek, 20 listopada 2020

Paprotki, chwasty, liście... fraktale

     Co ma wspólnego matematyka z paprotką? Albo pospolitym ziółkiem, np. liściem krwawnika? Okazuje się, że nawet uprawiajac ogródek, tworzymy fraktale. A przynajmniej pozwalamy im rosnąć. Na przykład mój skalny rozchodnik - fraktal w nieskończoność. 


A paprocie? Te dopiero wędrują po przestrzeni każdym listkiem, każdym listka wypustkiem. Jak się okazuje, fraktale można hodować w nieskończoność, gdzie wzrok już nie sięga. Czyli potrzebny mikroskop, ale i on ma ograniczone możliwości. Z pomocą przychodzi współczesna technologia komputerowa i matematyka. Ot, takie zabawy.

TUTAJ można obejrzeć ciekawą prezentację Fraktale w 3D

I FILMIK 

sobota, 14 listopada 2020

A jednak Mistrz

     Podkreślam, gdyby ktoś nie wiedział. Nie był przekonany. Ja akurat jestem od dawna.  Do Conrada ciągnęło mnie jeszcze w czasach licealnych (bo nie przesadzajmy, dla uczennicy podstawówki byłby za trudny).  Wyczyściłam wszystkie zasoby dostępnych bibliotek w okolicy. I wciąż znajdowało się coś, czego nie czytałam. Dawno to było. Zabawne, jednego z zaskakujących odkryć dokonałam dopiero kilka lat temu, gdy wpadł mi w ręce jego "Notatnik osobisty". Nie miałam pojęcia, że i takie osobiste wspomnienia pisał. 

    Niektóre powieści i opowiadania Conrada czytałam kilka razy, do niektórych wracam wciąż ale nie czytając strona po stronie, lecz wybiórczo, w poszukiwaniu określonego wątku, frazy, nastroju. Po latach czyta się inaczej. Bardziej mikroskopowo, zatrzymując wzrok na detalach. Długie wstępy i szczegółowe opisy - zmora niecierpliwych czytelników goniących za sensacją - skrywają nieoczekiwane skarby języka i wyobraźni. Nic nie jest przypadkowe. Nie u Josepha Conrada, pedantycznego szlifierza diamentów. 

      Opowiadanie "Falk" mieści się w standardzie Conradowskich opowieści szkatułkowych. Jest sobie narrator, który opowiada o spotkaniu - ludzi morza, a jakże! Biorący w nim udział anonimowi opowiadacze zabierają kolejno głos, rozkręcają się powoli i nadchodzi moment, gdy ster opowieści przejmuje ktoś dotąd milczący (nie, tym razem nie Marlow) i zawłaszcza dalszy ciąg narracji wpomnieniem o niezywkłej przygodzie. W ramach jego opowieści pojawiają się dłuższe i ktrótsze narracje innych przywoływanych bohaterów. Ich wynurzenia krok po kroku, zdanie po zdaniu zaczynają układać się w całość, w pewien ciąg zdarzeń odsłaniających skrywane tajemnice. Skrupulatni badacze policzyli, że w "Lordzie Jimie" jest ponad dwudziestu narratorów. Czytelnik powinien sobie darować ich liczenie i identyfikację, żeby się nie zapętlić. A autor? Autor doskonale nad wszystkim panuje.

     W "Falku" narratorów jest znacznie mniej, ale nie to jest fascynujące, lecz precyzja konstrukcyjna, zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. No właśnie, te wstępy. "Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie...". Oczywiście nie pada żadne nazwisko, kto siedział, poza ogólnikowym "wszyscy byliśmy mniej lub więcej związani z morzem".  Pierwszy akapit kończy zaskakujace zdanie: "Ale obiad był ohydny i tylko oczy ucztowały". Następnie pojawia się szczegółowy opis ohydnej jadalni z przedpotopowym bufetem i zgrzybiałym kelnerem. Suma sumarum wszyscy byli głodni. Ale siedzą w tej knajpie i rozmawiają:"rozpoczęliśmy nasze niewyszukane opowieści". No dobrze, jeden drugi, trzeci zacznie, coś opowie, ale PO CO PODKREŚLAĆ NIEJADALNOŚĆ OBIADU rozmówców? Czy to ma znaczenie?

      Cele mogą być dwa: albo czytelnik sam nabierze apetytu i poczuje się głodny, wiec zanim przejdzie do dalszej lektury, postanowi coś zjeść. Albo od razu nabierze awersji do jedzenia i chwilowo uzna, że konieczość jedzenia to strata czasu i powód wielu komplikacji. Zakończenie opowiadania ostro uświadamia, że ta druga opcja jest bardziej bezpieczna. Dla czytelnika i jego żołądka. Tytułowy bohater bowiem po długim okresie milczenia, które w jednych wyzwala furię, u innych wzbudza zainteresowanie, a narratora, jego okręt i załogę doprowadza niemal do katastrofy, czuje przymus wyjawienia swojej wielkiej tajemnicy - jadł ludzkie mięso. I właśnie dlatego w pierwszym akapicie pojawił się ohydny obiad! Symetria. Domknięcie tematu. Opowieść zatoczyła koło.  Uważny czytelnik znajdzie w środku opowiadania jeszcze kilka kulinarnych wtrąceń, zawsze nieprzyjemnych. A to kotlet jak podeszwa, a to zepsute mięso. I tak zdanie po zdaniu zmierzamy do przypadku ludożerstwa dręczącego bohatera od dziesięciu lat. 

      Powierzchowny czytelnik zatopi się w opisie dramatu ludzi na statku, który niesterowny dryfuje wraz z wycieńczoną załogą aż po kres wytrzymałości. Inny skupi się na historii miłosnej. Ktoś z zacięciem psychologicznym może zadumać się nad meandrami postaci kapitana, który pływa na swoim statku z całą rodziną i dzieciarnią, skutkiem czego nadbudówka została okiełznana kobiecą ręką i posiadała w oknach firanki i kwiatki. Wilk morski wyznaczający kurs spoza firanek? Pole do popisu dla badaczy podświadomości. Chociaż akurat tutaj z a dużo do odkrywania nie ma. Bohater snuje plany sprzedania statku i powrotu na ląd.  

      Nurtuje mnie pytanie co było pierwsze w autorskim zamyśle: ohydny obiad czy ludożerstwo bohatera. Jakimi ścieżkami, jakimi nićmi całość była przez pisarza związywana. Na przykład postać posągowej dziewczyny, siostrzenicy kapitana i nazwa statku "Diana". Co zostało pierwsze zapisane w powieściowym rękopisie? Zapewne nie da się rozstrzygnąć, ale pewne jest jedno: gdy  na początku pojawia się "ohydny obiad", lepiej nie brać się do jedzenia.  W gruncie rzeczy Conrad jest tutaj wobec czytelnika uczciwy. "Przecież ostrzegałem", mógłby powiedzieć. Co nie oznacza, że nie potrafi wywieść czytelnika w pole. W "Tajfunie" mnie nabrał, ale to już inna historia.   

piątek, 6 listopada 2020

Wycieczka

     Nie wiem, co tego  dnia mnie podkusiło obejrzeć ten program. Mignął intrygujący tytuł? Z nudów szukałam czegoś ciekawego? Nie miałam pomysłu na zapełnienie czasu? W każdym razie okazało się, że rzecz jest nie tylko ciekawa, ale i na wyciągnięcie ręki. 

     Niemal w szczerym polu, na obrzeżach typowej niezbyt poukładanej wsi, odkopano skarb. Właściwie nie ze złota, ale tym cenniejszy: malowane toporki, co ciekawe, część drewnianych, gliniane naczynia, fragmenty ceramiki, dziecięce zabawki, coś plecione, coś wypolerowane, coś tkane. Słowem, skarb archeologiczny. Od fragmentu do fragmentu odtworzone zostały realia życia zapomnianej kultury, niezwykłej, bo jedynej w swoim rodzaju. 

    Mieszkali w olbrzymich namiotach. Coś na kształt indiańskiego tipi, ale  bardziej wielkości stożkowatych, krytych skórami reniferów namiotów koczowniczych ludów Syberii. Mieściło się tam całe życie: kuchnia, sypialnia, salon wypoczynkowy i  miejsce na zabawy dla dzieci. Czym się trudnili? Nie bardzo wiadomo. Na pewno polowaniem, na pewno zbieractwem, musieli z czegoś żyć. Odkryte z wielowiekowego zapomnienia  naczynia i narzędzia są pięknie zdobione, niemal jak drogocenne precjoza  a nie narzędzia pracy. Z zachowanych ułamków zrekonstruowano wygląd całości wielu z nich i utworzono muzeum etnograficzne. Żeby było autentyczniej, zgromadzono je w odtworzonym olbrzymim namiocie na niewielkim wzgórzu poza obecnie zamieszkaną miejscowością.

     Droga nie była daleka. W sam raz na rowerową wycieczkę. Kapelusz, szal, butelka wody, kanapka i jadę. Wcześniej zapoznałam się z mapką wiejskich i leśnych dróg, żeby tam dotrzeć bez błądzenia. Trzy km w lewo, na wschód, potem trzy km prosto, następnie bardziej na południe ok. sześciu km, jeszcze przez niewielki lasek kawałek, tam przez wieś i gdzieś w połowie ma być przejazd na namiotowe wzgórze. Zwykła wiejska droga między polami, na szczęście po ostatnim okresie bezdeszczowym na tyle twarda i ubita, że rower tylko śmigał. Dookoła pola obsiane zbożami, rzepakiem i gryką, pod niebem skowronki. Czym zajmowali się tutejsi mieszkańcy przed tysiącami lat? Czy podczas męczącego szukania jadalnych roślin spoglądali w górę i nasłuchiwali śpiewu ptaków? A jeśli wracali z polowania, witała ich rozbawiona dzieciarnia wysypująca się z letnich namiotów? Czy psy ujadały za każdym przesuwającym się nocnym cieniem? Zapewne gwiazdy świeciły im jaśniej niż dzisiaj, bo mniej było światła z ludzkich domostw i żadne okna nie emitowały niebieskiej poświaty telewizyjnych ekranów. 

      Pierwszy odcinek przejechałam szybko. Całe szczęście, bo słońce prażyło i z ulgą wjechałam w cień drzew. Niepokojąca siność na dalekim horyzoncie zachwiała moją pewnością, że zdążę obrócić bezpiecznie tam i z powrotem. Zawrócić? Odłożyć na inny czas? Nawet grubszego swetra nie wzięłam na ewentualne pogorszenie pogody. Nie, nie byłam wyposażona zbyt przewidująco. Ale nie, jadę dalej, przecież w razie czego gdzieś się schronię. Łyk wody i w drogę.

     Wieś pojawiła się cicho i spokojnie, najpierw płotem, później coraz gęściejszymi domami, bardziej utwardzoną drogą, w pewnym momencie nawet asfalt się pojawił. Tylko gdzie mam skręcić? Podobno tu gdzieś ma być przejazd na to archeologiczne wzgórze. Jadę powoli. Jak to dawniej mówiono, trzeba złapać języka. Jest ktoś tutejszy na drodze, pytam o skręt do namiotu. "A jest, zaraz za tą żółtą chałupą." Śmigam i skręcam. Miedzy zagrodami wąska ubita droga, po prawej drewniany płot, po lewej groch na tyczkach. Tu mam jechać? Droga wyraźnie skręca między tyczki. Gdzieś spomiędzy nich wychyla się głowa w kapeluszu. - "Tak, tak, to tędy, proszę jechać ścieżką do końca pola i pod górkę" - odpowiada. Prowadzę rower na razie nie wsiadając, bo skoro pod górkę, to i tak już nie dam rady kręcić. Za plecami słyszę jeszcze mamrotanie głowy w kapeluszu: "No i nie przyjechał... Miał przyjechać pomóc, ale go nie ma. Myśli, że mu samo urośnie!" Nagle z górki z końca tyczkowego pola zjeżdża w tumanie na rowerze młody człowiek i skręca w gęstwinę zielonego grochu. Z daleka słychać już tylko niewyraźne dwa głosy na przemian. Acha, to ten, co to myśli, że mu samo urośnie, pojawił się jednak. 

     Wspinam się prowadząc rower. Zaczyna się ścieżka wyłożona starymi płytami chodnika. Dawno temu, zanim zaczęto chodniki układać z kostek, były takie duże kwadratowe płyty i właśnie takie, pamiętające zapewne czasy Gierka, leżą tutaj popękane w ziemi. Widać  olbrzymi namiot ze sterczącymi u samego czubka żerdziami, u których zbiegu przytwierdzone olbrzymie płachty grubego szarego materiału tworzą namiotową ścianę. Nawet kilka osób się kręci, kolorowa zasłona u wejścia uchylona, ale przed nim stolik z folderkami i pan z biletami. Biorę jeden i wchodzę. 

     Ciemność wąskiego przejścia. A dalej w środku całkiem nowoczesne jednak stoiska z eksponatami. Są, są owe słynne drewniane toporki malowane kolorowo w geometryczne wzory. Są małe, gładko polerowane - czym? Przecież nie mieli papieru ściernego, szlifierek, hebli? Do czego służyły?  Nie da się nimi rozłupać kości ani tym bardziej kamienia. Zagadka. Rozmiary różne, ale poręczne, całe z jednego kawałka drewna. Obok dłubana drewniana chochla. To przynajmniej wiadomo, że pożyteczne narzędzie. O, szmatki? To znowu szmaciane gałgankowe laleczki. Do zabawy czy jako magiczne akcesoria obrzędowe? Też nie do końca wiadomo. 

     I tak idę, przechodzę, oglądam, podziwiam, bezskutecznie dociekając co, dla kogo i po co. Jedno robi wrażenie: kolorowość. Wszystkie rzeczy są różnokolorowo malowane, barwione, ozdobione. Czy świat był wówczas tak ponury, że ludzie potrzebowali piękna na co dzień w najbliższym obszarze życia? Wyszłam z namiotu z oczami napełnionymi barwami. Nie było sinego koloru na horyzoncie, więc podróż powrotna minęła spokojnie. Na tyczkowym polu nie było już nikogo. Na pewno tam wrócę jeszcze.