niedziela, 31 grudnia 2017

Opera bez tenora

       Strzelanie, petardy, ogniska na drodze, toasty huczne, czyszczenie spiżarni przez gości... Skąd to znamy? Stare polsko-szlacheckie tradycje. Nieodzowne zastaw się a postaw się, zasada gościnności zobowiązuje, a od verbum nobile nie ma odwrotu. Stanisław Moniuszko i tradycja szlachecka w "Verbum nobile" właśnie zaistniała na scenie 1 stycznia 1861 roku. Zabawne qui pro quo bardzo przypominające przebieranki z "Pana Jowialskiego" Fredry prowadzi do identycznego zakończenia. Młodzieniec podający się za kogoś innego zdobywa serce i rękę wybranki przeznaczonej teoretycznie innemu. Teoretycznie, ponieważ Stanisław troskliwie leczony przez Zuzannę Łagodziankę jak Tristan przez Izoldę okazuje się Michałem, któremu jej ojciec przyrzekł rękę córki. Dramaturgia stara jak świat, a przynajmniej jak literatura i opera. Historia polskiej opery zaczyna się co prawda kilka lat wcześniej, bo w 1858 roku, ale również 1 stycznia premierą "Halki". W porównaniu z nią "Verbum nobile" nie do końca jest operą, ponieważ składa się tylko z jednego aktu i brakuje w niej partii tenorowej. Dwaj panowie ojcowie: bas i baryton, Stanisław/Michał baryton, stary sługa bas i Zuzia sopran. Chyba można by Stanisława/Michała przerobić na tenora? Ale po co nam drugi nieszczęśliwy Jontek? Niech już zostanie jak jest.

Uwertura



I to śliczne, dumka Zuzi "Stacho odjeżdża..."



       A skoro przy rocznicach jesteśmy, to wspominamy, że 31 grudnia 1888 roku urodził się Andrzej Pronaszko, uczeń między innymi Leona Wyczółkowskiego, studiował, a jakże, w Monachium (w tamtym czasie przez Monachium przechodzili niemal wszyscy wybitni malarze). W 1937 roku zdobył srebrny medal za obraz "W sklepie instrumentów muzycznych" na Międzynarodowej Wystawie "Sztuka i Technika" w Paryżu. A tu inny obraz z motywem muzycznym.



niedziela, 24 grudnia 2017

Pasterka muzyczna

      Msza pasterska o Bożym Narodzeniu Marc-Antoine`a Charpentieraz 1694 roku. Jest to jedna z ośmiu mszy, które skomponował. Jeśli ktoś sądzi, że nazwisko tego kompozytora nic mu nie mówi, to jako ciekawostkę warto wiedzieć, że fragment Te Deum Charpentiera właśnie jest hymnem Europejskiej Unii Nadawców i stanowi zapowiedź Konkursu  Piosenki Eurowizji oraz transmisji noworocznego koncertu Filharmoników wiedeńskich. 

A tymczasem Radosna Nowina Bożego Narodzenia:

środa, 20 grudnia 2017

Händel wiecznie żywy

       Niedawno, bo 24 listopada, był w  Polsce ze swoim  zespołem Artaserse. Na koncert w Katowicach złożyły się utwory instrumentalne i arie z najnowszego Händlowskiego albumu wydanego jesienią tego roku. I chociaż Jaroussky kompozycje Händla (1685 - 1759) już śpiewał nieraz, to chyba więcej dotąd było Vivaldiego (cała płyta zresztą tylko jemu poświęcona), kilku Bachów, Faure, Pergolesi i innych. Osobnej płyty z samym  tylko Händlem dotąd nie było. Nie licząc oczywiście wydanych w  całości pojedynczych oper w obsadzie z innymi wykonawcami, jak "Faramondo", "Partenope"  czy "Alcina". Najwięcej jednak było Vivaldiego. Tak na oko patrząc, bo nie liczyłam co do jednej arii. Czy zebranie teraz samego Händla to przejaw muzycznego dojrzewania, okrzepnięcia głosu, postawienia na głębię zamiast na czystą tylko fejerwerkową wirtuozerię? Dosłownie kilka dni temu, 17 grudnia na zakończenie festiwalu Actus Humanus w Gdańsku arie pisane dla kastrata Farinellego (1705 -1782) śpiewała niezrównana Ann Hallenberg. Ulubionym śpiewakiem Händla z kolei był kastrat Senesino (1686 - 1758), który zaśpiewał główne partie w siedemnastu jego operach. Współpraca między kompozytorem a śpiewakiem układała się owocnie aczkolwiek z przerwami. Ostatecznie jednak ich drogi się rozeszły na skutek wzajemnych animozji. Pozostały opery z ariami o zróżnicowanej strukturze i wysokim stopniu trudności, z którymi próbują mierzyć się kolejne pokolenia śpiewaków. Na płycie znalazły się arie z kilku oper Händla, w tym także te pisane specjalnie dla Senesina wykonującego partie takie, jak tytułowego Radamisto, Tolomeo ("Ptolemeusz, król Egiptu"), Siroe ("Syriusz, król Persji"). Są też z innych oper i pisane już z myślą o innych wykonawcach, ale także kastratów. W sumie jest czego posłuchać.


To akurat aria nie nie dla Senesina napisana , lecz dla Nicolo Grimaldiego z opery "Amadigi di Gaula" (1715), aria bardzo piękna.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Skarbiec prowincjonalny

       Pisałam kiedyś już o tym, że w powszechnej świadomości dzieła sztuki funkcjonują nie ze względu na swoją faktyczną wartość, lecz mit budowany dzięki popularności. Tłumy się kłębią przed niewielkim portretem Mony Lisy, choć większość nie bardzo wie, dlaczego niby to arcydzieło. Ale mówią, głoszą, popularyzują, więc mus obejrzeć i podziwiać. Jeśli natomiast mitu nie ma, w przewodnikach turystycznych nie opisano, na Instagramie nikt nie zamieścił zdjęcia a biletów przed wejściem nie sprzedają w tasiemcowej kolejce, to nie zorientuje się taki wędrowny łapacz atrakcji, że oto stoi przed arcydziełem. I nie zachwyci się, bo nikt mu nie powiedział, że powinien. Może to i lepiej, bo dzieła sztuki nie są niepokojone i spełniają swoje zadanie. Na przykład wiszą w parafialnym ołtarzu. Jak dwa Tintoretta w kościele Przemienienia Pańskiego w Tarnogrodzie. Te akurat niepokojone były, bo w 1994 roku je skradziono. Złodzieje wiedzieli, że cenne, ale nie na tyle byli obeznani w wartości, aby przewidzieć, że sprzedać ani wywieźć się ich nie da, bo zbyt cenne. Porzucone obrazy znaleziono w opuszczonej stodole w 2000 r. Po tej przygodzie obrazy musiano poddać gruntownej konserwacji. Tintoretto odzyskał swoje miejsce w ołtarzu, wierni odzyskali obrazy, a w międzyczasie dwaj Janowie wyruszyli w podróż do stolicy na Królewski Zamek, gdzie można ich oglądać w Galerii Jednego Obrazu. Czekają tam do 18 lutego 2018 roku.
        Św. Jan Chrzciciel i św. Jan Ewangelista, bo o nich  mowa, są dziełem Domenica Tintoretta, syna Jacoba Tintoretta (1518 - 1594). Tintoretto senior, wenecki malarz renesansowy, miał siedmioro dzieci, z których troje poszło w artystyczne ślady ojca. Naprawdę nazywał się Robusti, lecz do historii sztuki wszedł jako Tintoretto, a po nim przydomek wraz z pracownią malarską odziedziczył jego syn Domenico (1560 - 1635). W pierwszym okresie twórczości, kiedy Domenico kształcił się pod okiem ojca, widać wiele cech wspólnych w malarstwie obu. Zresztą, wiele prac wykonywali wspólnie, jak Koronację NMP oraz Męczeństwo świętego Stefana w kościele San Giorgio Maggiore i Raj w Pałacu Dożów. Niemniej Domenico szybko się usamodzielnił i zyskał swoją własną klientelę, do której należeli między innymi Małgorzata Austriacka, przyszła królowa Hiszpanii,  książę Vincenzo I Gonzaga, książę Arundell, weneccy dożowie, włoscy arystokraci i magnaci z Europy. Znalazł się w tym towarzystwie kanclerz Jan Zamoyski (1542 - 1605), który za pośrednictwem działającego w Krakowie bankiera Sebastiana Montelupiego złożył zamówienie na obrazy do ufundowanej przez siebie kolegiaty w Zamościu. Kolegiatę wzniesiono według planu architekta miasta idealnego, czyli Bernarda Moranda, który wykonał też projekt głównego ołtarza. Zamoyski zadbał też o jej wyposażenie, czego dowodem dokładne zapisy znajdujące się w testamencie sporządzonym w 1601 roku. Zależało mu, aby wyposażenie ufundowanej kolegiaty prezentowało najwyższy poziom artystyczny, toteż zamierzał nawet sprowadzić malarza z Włoch. Kiedy się to nie udało ze względu na ogrom zamówień, jakie otrzymywali malarze włoscy z całej Europy, za pośrednictwem Montelupiego, który z kolei zatrudnił do zadania kupiecko-bankierską rodzinę Capponich w Wenecji, kanclerz zamówił obrazy dwóch swoich patronów, św. św. Janów  u Domenica Tintoretta.
       Na uwagę zasługuje fakt, że wykształcony humanista Zamoyjski miał bardzo określoną wizję dzieł i podał wręcz szczegółowe dyspozycje co do sposobu przedstawienia postaci a nawet kolorystyki. Obie postaci zostały przedstawione w całości na tle pejzażu. Św. Jan Chrzciciel jest młodszym mężczyzną o ciemnym zaroście, a św. Jan Ewangelista jako starszy z już posiwiałą długą brodą i łysiną z przodu, podpierający o ciało rozłożoną wielką księgę. Atrybutami Jana Chrzciciela są kostur zwieńczony krzyżem z napisem na wstędze ECCE AGNUS DEI oraz baranek u jego stóp. Zgodnie z ewangelicznym przekazem ubrany jest w skórę nałożoną na tunikę. Z kolei postać Jana Ewangelisty, poza księgą, czyli Apokalipsą, dopełniają orzeł i złoty kielich, z którego czary wysuwa się wąż. Obaj Janowie mają twarze zwrócone ku górze, Ewangelista nieco bardziej w lewo (nasze prawo). Nad głowami widnieje świetlisty obłok, a w dalszym tle niebo, niżej skalisty pejzaż, przy czym za Janem Chrzcicielem jest więcej szczegółów, gdyż można tam odnaleźć rzekę, pagórki i dwie budowle: jedną w ruinie i drugą piękną świątynię z błyszczącą kopułą. Pejzaż za Janem Ewangelistą utrzymany jest w nieco ciemniejszej tonacji, a daleko, daleko są podobno wyobrażone górskie szczyty przykryte śniegiem, co jednak trudno zobaczyć. W każdym razie wszystkie szczegóły dość łatwo zinterpretować w kontekście roli jaką odegrali obaj święci w historii Zbawienia.
        Co jest charakterystyczne dla twórczości Domenica Tintoretta w ogóle? Na przykład postawa świętych w kontrapoście - z wysuniętą jedną nogą do przodu, gdy tułów skręcony jest w stronę przeciwną. U Jana Chrzciciela wyraźnie widoczną, ponieważ nogi ma odkryte. Wyrazista gestykulacja i ułożenie głowy są czytelne i plastycznie wydobyte. Domenico zyskał sławę jako wytrawny portrecista i tutaj także widać, ile emocji wyrażają twarze świętych. Poza tym szczegółowość pejzaży tworzących tło. Gdy patrzymy z prawej strony obu postaci, za fałdami szat Ewangelisty można dostrzec jeziorko, nad którym rośnie drzewo, a za plecami Chrzciciela między łagodnymi pagórkami wije się coraz wyżej rzeka, prawdopodobnie w nawiązaniu do sceny chrztu Jezusa w Jordanie. Zwróćcie uwagę na misterny węzeł zawiązany na szacie Jana Ewangelisty. Wyznacza jakby środek ciężkości całej postaci.
        Docelowo Jan Zamoyski zamówił cztery obrazy, gdyż w centrum ołtarza miał się znaleźć wizerunek św. Tomasza Apostoła z Jezusem Zmartwychwstałym (kolegiata zamojska jest pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła), a w zwieńczeniu wizerunek Boga Ojca. Po przenosinach (w 1782 r.)  ołtarza z kolegiaty zamojskiej (do której zamówiono całkiem nowe wnętrze w stylu  rokokowym, co zresztą nie zostało zrealizowane i ostatecznie powstał ołtarz rokokowo-klasycystyczny) do parafialnego kościoła Przemienienia Pańskiego w Tarnogrodzie obrazy te zaginęły, a zachowały się tylko tylko dwaj Janowie. I dlatego tylko te dwa obrazy wyeksponowano w Galerii Jednego Obrazu na Zamku Królewskim i dlatego o nich napisałam  ;-)

TU można zobaczyć obrazy i opis wystawy

poniedziałek, 4 grudnia 2017

"Jestem królem Saksonii" :-)

      Suuuper! Fantastyczny wywiad z Piotrem Beczałą wyemitowany w przerwie retransmisji "Adriany Lecouvreur" z Wiednia. W operze tej polski tenor w partii Maurizia partneruje Annie Netrebko. Dwa świetne, wielkie współczesne głosy, oboje śpiewali już razem i z przyjemnością się ich słucha. Zdanie z tytułu wpisu padło na pytanie o partię Maurizia, co ciekawego w tej postaci jest dla śpiewaka. Śpiew Beczały, jego bezbłędna dykcja nieraz już zdobywały podziw i aplauz. I tutaj po arii.... słychać było burze oklasków. Ale wywiad, wywiad dodatkowo to wspaniały przykład przepięknej polszczyzny, wyrazistej artykulacji, czystości dźwięków w mowie, jakie rzadko się słyszy. W nagraniu radiowym, gdy nie widzi się osoby, jest to szczególnie odbierane. Cudownie mówił. I dowcipnie :-) Na pytanie o najbliższe plany światowej sławy tenor wspomniał o kalendarzu, który się nie domyka. W przygotowywanym "Balu maskowym" Verdiego śpiewać będzie w kostiumie, w którym występował jeszcze Placido Domingo, a jest tak uszyty, że doskonale pasuje na śpiewaka każdej postury ;-) gdzie mieszka aktualnie? Dokładnie nie wie, ale takie najbardziej stałe domy ma w Wiedniu, Zurychu i Nowym Jorku. Na trzy dni wolnego przyjeżdża do Polski, żeby tu spędzić święta. Kiedy zaśpiewa w ojczystym kraju? W przyszłym roku w listopadzie :-)

Rozmowa z Piotrem Beczałą -TUTAJ (trzeba kliknąć po lewej stronie na strzałkę i otworzy się nagranie audycji)

TUTAJ można zobaczyć zdjęcia z realizacji opery -przewinąć na dół strony

Aria Maurizia - śpiewa Beczała




Chwila dla reporterów :-) Fantastyczna opera! - mówi nasz śpiewak

sobota, 2 grudnia 2017

Węgierska awangarda

        To nie było tak, że świadomie planowałam zagłębić się w muzyczne i plastyczne meandry awangardy początku XX wieku. Na wystawę poszłam z ciekawości, a bilet na koncert kupiłam przecież miesiąc wcześniej. Okazało się jednak, że malarstwo i muzyka przeniosły mnie w tę samą epokę.  Darmowy listopad zachęcał do zainteresowania się propozycjami, z których wybrałam wystawę w Zamku Królewskim - Modernizm na Węgrzech 1900 - 1930. A wieczorem w Filharmonii okazało się, że koncert ułożony został z dzieł powstałych w latach 1928 -1938. Co za zbieg okoliczności. Można snuć porównania na czym polegała awangardowość w malarstwie i muzyce tamtego czasu. Na wystawę poszłam, bo kompletnie malarstwa węgierskiego nie znam. Znam modernizm polski, coś niecoś z malarstwa Europy Zachodniej, ale węgierski? Biała plama. Byłam ciekawa i zostałam pozytywnie zaskoczona.
       Na Węgrzech, tak jak w Polsce, kreowano futurystyczne wizje przyszłości, kwitło życie kawiarniane, wydawano artystyczne czasopisma, artyści przenoszą na rodzimy grunt nowinki z Paryża, Wiednia czy Monachium skupiając się w stowarzyszeniach i grupach. Obrazoburczo eksperymentowali jak futuryści w całej ówczesnej Europie; w Polsce Aleksander Watt z Anatolem Sternem wozili się nago w taczce po Warszawie, w Rosji poezję drukowano na papierze tapetowym, a Węgrzy malowali na papierze pakowym. Podobnie jak w Warszawie czy Krakowie życie artystycznej bohemy płynęło w budapesztańskich kawiarniach: Nowy Jork, Japońskiej, powstawały nowe salony sztuki, takie jak Pałac Sztuki czy Dom Artystów. To wtedy właśnie w 1928 roku powstaje słynna kolonia artystów w Szentendre. O ile Szentendre jest znane także dzisiaj jako cel wyjazdów turystycznych, o tyle o Nagybánya (dzisiejsze Baia Mare w Rumunii) jako centrum twórczych poczynań grupy artystów określanych mianem "Dzikich" (Neós) wiedzą tylko znawcy sztuki. Pejzaże Nagybánya znajdujemy w malarstwie Iványiego-Grünwalda czy Lajosa Tihanyiego.  Jeszcze inna kolonia artystów, złożona częściowo z dawnych członków grupy Neós w Nagybányi, powstała w Kecskemét, gdzie narodziły się idee późniejszego aktywizmu. 
         Na wystawie prezentującej w dużej części dorobek członków grupy Ośmiu odnaleźć można typowe dla modernizmu owego czasu ekspresjonistyczne deformacje, surrealistyczne wizje, kubistyczne formy geometryczne czy ostre kolory fowizmu. Obrazy przyciągają uwagę, o wiele trudniej natomiast zapamiętać węgierskie nazwiska. Tutaj poległam całkowicie. Nie jestem w stanie ani ich zapamiętać, ani wymówić. Paradoksalnie najłatwiejsze do zapamiętania jest nazwisko Endrego Ady`ego (1877 - 1919), uważanego za największego węgierskiego poetę. Nieprzypadkowo jego nazwisko pojawia się w kontekście wystawy, ponieważ malarze węgierscy tamtego czasu podziwiali poetę i czerpali z jego nowatorskiej poezji artystyczne inspiracje. Nazywany bywa "węgierskim Baudelairem" i niewątpliwie z francuskim twórcą, podobnie jak z Rimbaudem, łączy go poetycka technika symbolizmu czy erotyzm. 
       Wróćmy jednak do węgierskiego malarstwa. Tak bliskiego nam ze względu na historyczne i geopolityczne związki z Węgrami, a przecież w świadomości powszechnej raczej nieznanego i wręcz egzotycznego. Nie zagłębiając się w źródła teoretyczne i podstawy ideowe, zaprezentowane w towarzyszącym wystawie pięknie wydanym albumie, wydaje się, że początków zmiany postawy artystycznej w malarstwie węgierskim należy szukać w dziełach Józsefa Rippl-Rónaiego, którego obraz "Moja babcia" zaprezentowany na paryskiej wystawie w 1894 roku odniósł duży sukces i zyskał pozytywne recenzje. Rippl-Rónai należał do pierwszego pokolenia twórców nowoczesnych, współtworzył Koło Węgierskich Impresjonistów i Naturalistów (MIÉNK) założone w 1907 roku. Z Koła już dwa lata później wyłoniła się najsłynniejsza węgierska grupa awangardowych malarzy - grupa Ośmiu (Nyolcak), zgodnie z nazwą skupiająca ośmiu twórców, którzy zaprezentowali się na pierwszej  zbiorowej wystawie 17 grudnia (znalazłam też datę 31 grudnia - nie jestem w stanie ustalić, która jest właściwa) 1909 roku w Salonie Kolomana Uczonego. Byli to: Róbert Berény, Dezsö Czigány, Béla Czóbel, Károly Kernstok, Ödön Márffy, Dezsö Orbán, Bertalan Pór i Lajos Tihanyi (ufff! jeśli ktoś dostał oczopląsu i połamał język, nie do mnie pretensje ;-). Wszyscy oczywiście są na zamkowej wystawie prezentowani i muszę przyznać, że to malarstwo całkiem mi się podoba. Mało tego, wydaje się, że jest ono nawet ciekawsze niż polskie tego czasu, a może tylko przyjemniejsze dla oka? Fowistyczne epatowanie wyrazistymi kolorami, tak obrazoburcze dla tradycjonalistów początku XX wieku, dzisiaj po latach, w świecie jaskrawych neonowych kolorów i pulsujących reklam sprawia wrażenie całkiem przyjemnej arkadyjskiej pogody. Arkadia zresztą była jednym z motywów tego malarstwa, a wystawa została skomponowana wokół tematów takich jak: Arkadia, pejzaż, martwa natura czy aktywizm. 
       Burzliwe czasy i dzieje węgierskiej bohemy, podobnie jak polskiej, czerpało inspiracje z europejskich stolic kultury i znajdowało często swój punkt kulminacyjny w emigracyjnych losach artystów. Kernstok studiował w Monachium i Paryżu, część życia spędził w Berlinie, Rippl-Rónai również zaczynał w Monachium, a artystyczną dojrzałość zdobywał w Paryżu, gdzie osiedlił się na wiele lat, Czóbel większość życia spędził we Francji i Holandii, na pierwszą wystawę grupy Ośmiu przysłał obrazy z Paryża, w Paryżu i Berlinie działał Berény itd. Na osobną uwagę zasługuje Lajos Tihanyi (1885 - 1938), który będąc głuchoniemy (tu sprzeczne informacje: jedne źródła podają, że na skutek zapalenia opon mózgowych w wieku 11 lat, a inne, że był głuchoniemy od urodzenia) właściwie był samoukiem, a większość życia artystycznego spędził na emigracji, ostatecznie osiedlając się w Paryżu, gdzie zmarł. Uznanie zyskał dzięki kubistyczno-futurystycznym portretom. 
      Oglądając obrazy na wystawie można patrzeć na nie jak na historyczny przegląd zmieniającej się estetyki, świadectwo poszukiwania nowych środków wyrazu, skondensowaną negację tradycyjnego akademizmu i historyzmu, albo jak na indywidualną twórczą ekspresję wynikającą z ideowych postaw poszczególnych artystów. Zanim jednak nauczę się rozróżniać nazwiska i przypisywać im konkretne obrazy, podziwiam ich zbiorowo za odwagę kolorystyczną, naiwny i dziecięcy prymitywizm w poszukiwaniu Arkadii, dystans i autoironię widoczną w autoportretach, zamaszystość pędzla i baśniowość ogrodów szczęścia :-) Polecam!

Link - Strona wystawy

Wybrane obrazy - moim subiektywnym okiem ;-)

Rippl-Rónai - Moja babcia, od tego obrazu wszystko się zaczęło

Kernstok - Jeźdźcy na nabrzeżu

Berény - Martwa natura, czyżby węgierskie śniadanie?

Kádár - Kalun, trochę niepokojące, prawda?

Tihanyi - Autoportret, malarz karykaturalnie przerysowuje cechy swojego wyglądu

Orbán - Przy kościele, nie jest to mój ulubiony obraz tego malarza, ale czystego zdjęcia "Ogrodu" nie znalazłam w necie

Galimberti - Amsterdam, w stylu aktywistyczno-konstruktywistycznym ;-) prawda, że Wenecja wyglądałaby podobnie?

Czóbel - Paryska ulica

       
A "Aktu z Kaposváru" Márffyiego nie znalazłam.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Koncertowo i tanecznie

        Sobotni koncert symfoniczny w Filharmonii Narodowej zgromadził publiczność w dużej części zorientowaną na określony program, a właściwie określoną osobowość. Nie miało większego znaczenia, co miał grać Remy van Kesteren,  chodziło o to, że właśnie Remy miał wystąpić. I wystąpił w wykonując Koncert Es-dur na harfę i orkiestrę Reinholda Gliere`a. Utworu nie znałam, toteż wykonania pilnie słuchałam i ... oglądałam. Obserwować ręce harfisty, jak wydobywają dźwięki z 47 strun to swoista lekcja precyzji i tańca. Remy van Kesteren był skupiony, ale rozluźniony. Sympatię publiczności zdobył od razu, niejako awansem, a wykonując trzy bisy tylko potwierdził to, co i tak widać: on uwielbia grać :-) Koncert Gliere`a jest bardzo klasyczny i wirtuozowski, ale dopiero w trzecim bisie van Kesteren pokazał, co potrafi. Zagrał bowiem swój własny utwór z ostatniej płyty "Tomorrow eyes".  Harfa harfą, ale którędy wydobywało się dudnienie i potęgowanie dźwięku, naprawdę nie wiem. A orkiestra mu nie pomagała. Całość brzmiała jak utwór co najmniej dwóch, trzech instrumentów. A przecież  miał tylko dwie ręce i jeden instrument. W całości można było dosłuchać się wszystkiego, i typowo harfowych strumyków, i falowania morza, i dynamicznego bębna, i medytacyjnych pojedynczych dźwięków zapadających w ciszę. Remy van Kestren jest niewątpliwie magikiem harfy. Nawet przyjazd tylko dla niego nie byłby czasem straconym.



      Cały koncert złożony był z utworów sąsiadujących ze względu na czas powstania. Od "Amerykanina w Paryżu" z 1928 roku, przez Suitę z "Opery za trzy grosze" Weila z 1929, "Divertissement" Iberta z 1930 po Koncert harfowy Reinholda właśnie z 1938. Dziesięciolecie muzycznej przedwojennej awangardy. A jednak były to utwory skrajnie różne. Koncert Gliere`a tradycyjny, klasyczny, eksponujący mistrzostwo solisty, w trzech pozostałych zaś utworach dominowały tematy taneczne: skoczne rytmy charlestona, melodyjny walc czy jazzujące trąbki  u Grshwina. Po występie Ketserena i medytacyjnej harfie niezbyt harmonijnie wydawało mi się zaproponowanie tanecznego Iberta i Gerswina. Nie tylko ja tak sadziłam, gdyż po przerwie z widowni ubyło osób, które widać również zwabione nazwiskiem wirtuoza harfy, nie chciały niszczyć sobie nastroju innym rytmem i innego charakteru muzyką.  Ja zostałam i też nie żałuję, chociaż faktycznie była to już całkiem inna muzyka i inne nastroje.
      "Dicvertissement" Jaquesa Iberta to zabawne sześcioczęściowe dziełko złożone z kawałków o zmiennych, wręcz kontrastowych nastrojach, od rozrywkowych, przez poważne nokturnowe, po energiczną paradę i pastiszowe wstawki. Słucha się tego lekko i przyjemnie, a dyrygent Alexander Shelley nie tylko za sprawą niesamowitej cienkości postury przypominał Freda Astaire`a.  Prawą  dłonią, w której trzymał batutę, podawał rytm, ale lewa tańczyła czy to walca, czy fokstrota. Kiedy w "Amerykaninie w Paryżu" weszła trąbka, dyrygent w ogóle zamarł bez ruchu i się zasłuchał.  Przyjemnie było patrzeć jak świetnie, jak płynnie dogaduje się z orkiestrą. W taneczne figury układał też całe swoje ciało, uginając się na nogach lub wyginając do tyłu. W "Amerykaninie" jest taki moment, kiedy rytm przypomina galop konia, nie jest to długi fragment, ale Shelley zrobił wtedy taki gest dłońmi jakby naśladował jazdę na koniu. W programie zacytowano, że krytycy chwalą go za "naturalną zdolność komunikacji zarówno na podium, jak i poza nim" i faktycznie tak właśnie go odebrałam. Jakby nie potrzebował wielu słów, aby wydobyć z orkiestry  oczekiwane efekty, a zarazem sam świetnie się w nią wkomponowywał. W ogóle zyskał sympatię, nie tylko moją, bo końcowe oklaski również dały wyraz zachwytowi publiczności, która kilkakrotnie wywoływała dyrygenta do ukłonów. Niestety, na bis nie było co liczyć, ponieważ i tak cały koncert trwał pół godziny dłużej niż przewidywano, a to za sprawą bisów Kesterena w pierwszej części.
        Koncert się skończył, a nie chciało się wychodzić. Muzyka na najwyższym poziomie po tygodniu ciężkiej pracy to najlepsze, co może się przytrafić :-)


     Dyryguje Alexander Shelley


I na koniec "Divertissement" Iberta:

środa, 22 listopada 2017

No jak to tak?...

Miał dopiero 55 lat. Urodził się w Krasnojarsku na Syberii. Nagrał 40 płyt, śpiewał na największych operowych scenach świata. Wiele stron operowych podaje dzisiaj tę smutną wiadomość. W grudniu ubiegłego roku odwołał wszystkie swoje występy na kolejny sezon. I już nie wrócił na sceny. Przegrał walkę z guzem mózgu. Wielki współczesny baryton. Jednocześnie człowiek z dużym poczuciem humoru.  Pamiętam go z "Traviaty" z MET. W przerwie między aktami podeszły do niego za kulisy jego dzieci. Sympatyczne było spotkanie. Wielka szkoda. Zbyt wcześnie.




Nikt tak jak on nie śpiewał piosenek rosyjskich:-)





Piękne przeboje operetkowe też:




Inny duet, zabawny:-)




A ludzie płakali, gdy śpiewał:




A tutaj to dopiero się popłakali wszyscy. Ech, te rosyjskie pieśni!


sobota, 18 listopada 2017

Wizyta w Filharmonii Lubelskiej

       Brahms zabrzmiał zaskakująco, a Czajkowski zabawnie i potężnie. No bo skoro con fuoco na końcu, to jakże inaczej mogłoby być, a orkiestrą silną ręką dowodził Japończyk.  Dawno już nie byłam w Filharmonii Lubelskiej, więc na nowo uczyłam się niejako rozkładu foteli i dźwiękowego echa między ścianami. Na parterze słychać dobrze, nie wiem, jak na balkonach.
       I Koncert fortepianowy Brahmsa w wykonaniu Ignacego Lisieckiego wydał mi się dźwiękowo czytelny i sprawny technicznie bardzo, odczuwałam jednak niedosyt, jakby zabrakło odpowiedniej aury, atmosfery, refleksji. Być może jednak spodziewałam się zbyt wiele, ostatecznie przecież jest to koncert bardzo młodego jeszcze, zaledwie dwudziestoletniego kompozytora. Z drugiej strony było to dzieło już w samym zamierzeniu artystycznym odbiegające od ówczesnych kanonów fortepianowej wirtuozerii na rzecz ściślejszego wtopienia fortepianu w symfoniczną orkiestrę. Co nie oznacza bynajmniej, że błyskotliwych fajerwerków solowych nie ma wcale. Owszem, są i Lisiecki zaprezentował się w nich jako pianista wielce muzykalny i zdyscyplinowany. Wiele fragmentów podobało mi się bardzo, a przejście od drugiej do trzeciej części koncertu przebiegło efektownie i płynnie. Ścisła współpraca solisty z orkiestrą na pewno też wynikała z faktu, że Lisiecki obecnie studiuje dyrygenturę u Kena Takasekiego w Japonii. Obaj panowie znają się więc bardzo dobrze.
       Ken Takaseki, w młodości asystent Herberta von Karajana, a obecnie dyrygent orkiestry Filharmonii Tokijskiej, pełną gamę swoich umiejętności pokazał w drugiej części wczorajszego koncertu, w której poprowadził IV Symfonię f-moll Piotra Czajkowskiego. Czteroczęściowe potężne dzieło, mające wyrażać, według komentarza samego kompozytora, fatalne siły kierujące ludzkim życiem, odczucia smutku i przygnębienia, od których chce się uciec w poszukiwaniu szczęścia, przemówiło do mnie bardziej jako świadectwo artystycznych poszukiwań, żonglowania nastrojami i barwami. W tym przypadku moje odczucia rozmijały się z kompozytorską intencją. Być może za sprawą właśnie dyrygenta o silnej osobowości demiurga w sposób niemal namacalny i naoczny wydobywającego muzykę z nicości. Takaseki nawet sposobem dyrygowania podkreślał odmienność nastrojów czterech części symfonii. Po części drugiej zakończonej ekwilibrystyką obojową dyrygent w popularnym geście uniesionego kciuka docenił oboistę i odłożył batutę, gdyż całą część trzecią, Scherzo.Pizzicato ostinato dyrygował wyrafinowanymi aczkolwiek czytelnymi ruchami dłoni. Pizzicato skrzypiec, wiolonczel, kontrabasów było zabawne: jak skrzypce, to dyrygent w lewo, jak kontrabasy w ostinato z tym samym, to dyrygent w prawo, a dłonie nad głową w fajerwerkach palców, a jak ciszej, to dyrygent w kucki ;-) Muzyka i teatr w jednym. "Ćwierkanie" fletu wprowadzone malowniczym zawijasem lewej dłoni nad głową. Takaseki miał swoja wizję symfonii i ściśle ją realizował też twarda ręką, gdy było trzeba. W pewnym momencie, chyba w pierwszej części to było, wiolonczele przykryły dźwięk delikatnych dętych, zdecydowanym gestem nakazał ściszyć. I jeszcze kontrabasy się wyrwały raz na prowadzenie, wówczas też zareagował od razu. Ale po tym środkowym Scherzu, który odebrałam jako zabawę z ludowymi melodiami rosyjskimi, dyrygent złożył głęboki ukłon wszystkim smyczkom. N o i część czwarta Allego con fuoco obliczona chyba została na wytrzymałość ścian sal filharmonicznych, gdzie dzieło jest wykonywane. Potężna ludowa zabawa z przytupem. Ogniste zawijasy, pogonie, prześciganie się, zapamiętanie. Całkiem radosne zakończenie, ale.... główna nuta z części pierwszej, ta, która w intencji kompozytora miała nieść w sobie ideę fatum, odezwała się też tutaj w trąbce. Ale czy zapamiętani w tańcu ludzie ją usłyszą?

Tak brzmi pizzicato właśnie:-)


17 listopada
Filharmonia Lubelska im. Henryka Wieniawskiego

Johannes Brahms - I Koncert fortepianowy d-moll, op. 15 (1857)
Orkiestra Symfoniczna FL
na fortepianie Ignacy Lisiecki
dyrygent Ken Takaseki

Piotr Czajkowski - IV Symfonia f-moll, op. 36 (1877)
Orkiestra Symfoniczna FL
dyrygent Ken Takaseki

niedziela, 12 listopada 2017

Chopin wystartował

Powstało nowe radio - Radio Chopin, cyfrowe. Wystartowali wczoraj. Nadają cały czas - 24 godziny na dobę. Wszystko o Chopinie. Stąd do nieskończoności :-) I wszystko tam jest: o samym Chopinie, o festiwalach, konkursach, archiwum. Tylko słuchać.

TUTAJ - Radio Chopin 

Dodałam też na bocznej szpalcie.

A tak w ogóle miałam napisać o czym innym. W nagrodę za "polecenie" utworu do audycji Dwójka na życzenie przysłano mi płytę Da pacem. Echo Reformacji wydanej z okazji 500-lecia ruchu reformacyjnego zainicjowanego 95. tezami Lutra. Wiele zresztą wydarzeń towarzyszy rocznicy, płyta nagrana przez Capella de la Tore pod kierunkiem Kathariny Bäuml i Rias Kammerchor pod kierunkiem Floriana Helgatha jest tylko jednym z licznych przedsięwzięć rocznicowych. Zawiera utwory szesnastu renesansowych i wchodzących już  w epokę baroku kompozytorów. Od Girolamo Parabosco urodzonego w 1524 roku, przez młodszego o osiem lat Orlando di Lassa, Giovanniego Gabrielego,  Claudio Monteverdiego oczywiście, po najmłodszego w zestawieniu Heinricha Schütza (1585 - 1672). Nie znaczy to wcale, że wszyscy ci kompozytorzy byli członkami reformacyjnych kościołów. Orlando di Lasso na przykład był po prostu wybitnym humanistą, osobowością o typowo renesansowym, szerokim i wszechstronnym wykształceniu i kulturze a funkcję maestro di capella pełnił między innymi w kościele św. Jana na Lateranie. Claudio Monteverdi, prekursor opery, był katolickim księdzem. No cóż, w zasadzie przecież i Martin Luther zaczynał jako pobożny katolicki mnich. Toteż zestaw kompozycji prezentuje poprzez muzykę po prostu czasy kształtowania się Reformacji.  Większość utworów ma charakter religijny, głoszą pochwałę Boga lub są fragmentami większej sakralnej całości. Piękne, eleganckie wykonanie zaprasza do zadumy nad istotą boskości i człowieczeństwa. Wielka rocznica i wielka muzyka :-) 




niedziela, 5 listopada 2017

Paaadłaaam!!!

       Niczego nie napiszę. Tylko jedno: rondeau to to średniowieczne formy poezji francuskiej, zazwyczaj piętnastowersowych, o dosyć skomplikowanej budowie wersyfikacyjnej, w każdym  razie czytam i czytam i nie mogę ogarnąć, jak to pisano. Są zwrotki (różne), są rymy (różne), jest refren (wersy powtarzane na początku lub końcu zwrotek, choć nie wszystkich). Piszą, że to łatwe, a mnie gubi się rytm i logika. Dlatego może i w przypadku Jeana Rondeau zamiast się skupiać na muzyce podziwiam jego... fryzury ;-)

      Dawniejszą z płyty "Imagine":



I z nagrania:




A teraz, jak to mówili o Janie Kaczmarku: "Proszę Państwa, proszę nie regulować odbiorników,  on naprawdę tak wygląda" :-)


środa, 25 października 2017

Remy na harfie

      Remy ma... no ma dopiero 28 lat i zamierza (nie wiem, czy zamierza, ale wszystko robi w tym kierunku;-)) zdetronizować Xaviera. Dwaj panowie w świecie instrumentu kojarzonego z kobiecością i delikatnością, czyli harfą burzą stereotypy. Xavier de Maistre wydobył harfę z tła, z głębi orkiestry wyprowadził na miejsce centralne jako instrument solisty. Pod jego palcami słyszałam harfę niesamowicie skomplikowaną, medytacyjną, rytmiczną i tajemniczą zarazem, a przy tym o niezwykłych możliwościach mimetycznych. Gdyby wyłączyć wzrok, trudno od pierwszego dźwięku rozpoznać, że to harfa właśnie, a nie fortepian, ksylofon czy jakieś dzwonki. Jednak de Maistre trzyma się klasyki, wykonuje utwory na harfę skomponowane lub adaptuje klasykę fortepianową choćby, całe koncerty, na swój instrument.
       Remy Van Kesteren poszedł dalej. Harfa u niego może być nie tylko szemrzącym strumykiem. Bywa rockową gitarą, perkusją, fortepianem i nośnikiem emocji w jednym. Harfa - instrument bogów; "grajcie Panu na harfie, grajcie Mu na cytrze" śpiewał Psalmista, egipska płaskorzeźba z grobowca generała Amenemhaba XVI wieku p.n.e. przedstawia postać grającego harfisty, z kolei najwybitniejszy śpiewak faraona Amenhotepa nazywany był harfą boga Amona. Kiedyś instrument towarzyszący sakralnym pieśniom, z czasem zdominowany przez setkę innych w rozrastającej się orkiestrze symfonicznej, dzisiaj harfa wraca na swoje właściwe miejsce - znowu staje się instrumentem koncertowym: samodzielnie lub z towarzyszeniem orkiestry, a za sprawą nowatorskich zapędów Remiego Van Kesterena harfa współbrzmi nawet z elektroniką i mocnym brzmieniem. 
        Czy dojdzie do detronizacji w świecie muzyki i Remy zostanie obwołany księciem, królem i bogiem harfy? Jako jedyny klasyczny wykonawca brał udział w cyklu europejskich koncertów co roku organizowanych pod nazwą Night of the Proms (w 2012 r.). Miał wówczas 24 lata. Obecnie ma już na koncie solową płytę, zainicjował organizację holenderskiego festiwalu harfowego, współpracował z choreografami baletowymi, występował w popularnych programach telewizyjnych, promując harfę jako instrument wszechstronny.

       I oczywiście gra.

Występ na Night of the Proms:




Jeden z występów Remiego w telewizji holenderskiej:




I w koncercie klasycznym:




Znalazłam jeszcze więcej nagrań, ale się wszystkie nie zmieszczą. Poza tym jeszcze nie wiem, czy jestem gotowa na detronizację Xaviera! ;-)

niedziela, 22 października 2017

Deszczowy dzień i długi wieczór u wrót piekła

        Kiedy Michał Komar pisze o niemożliwym w literackiej koncepcji Josepha Conrada Singletonie, zapewne nie myślał o postaci Orfeusza (opera z 1607 roku) Monteverdiego. Kiedy jednak po lekturze w deszczowy dzień "Piekła Conrada" wieczorem słuchałam retransmisji opery z tegorocznej sierpniowej realizacji na festiwalu w Brugii, oba utwory wydały mi się całkiem kompatybilne, Zwłaszcza, że pośrodku oddzielało je, a może łączyło słuchowisko "Jądro ciemności" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. 
        "Moje wysiłki wydają się nie mieć żadnego związku z czymkolwiek w niebie, a wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne, jak kształty z mgły..." - pisał Conrad, a Monteverdi mógłby się pod tymi słowami podpisać, gdyby go czytał. Zrobił jednak coś innego. Stworzył operę z postacią bohatera próbującego osiągnąć, zdobyć, a może zawłaszczyć to, co niemożliwe. 
         Szczęśliwy Orfeusz po ślubie z Eurydyką powraca do swoich pieśni w przekonaniu, że ideał trwa wiecznie. Nie zastanawia się nad przemijaniem, bo nie podejmuje refleksji, podobnie jak Conradowski Singleton w samym istnieniu jest kwintesencją życia tu i teraz, bez patrzenia wstecz, bez namysłu o przyszłości. Zapewne podjęcie tej refleksji doprowadziłoby obu bohaterów do przerażającego okrzyku, na jaki zdobył się ostatecznie inny bohater Conrada, Kurtz: "Zgroza!". I owszem, Orfeusz porażony śmiercią ukochanej, staje u bram piekieł. W owej chwili pozostaje mu tylko jedno, wyłamać te wrota, przekroczyć je, stępić zęby śmierci, odwrócić nieubłagany los jedyną mocą, która posiada: doskonałością pieśni. Jakże wydają się śmieszne ludzkie nadzieje  wobec potęgi ciemności! Zgroza! O naiwności ludzka! To się nie mogło udać. 
         Podobnie więc jak Conrad swojego Singletona, Monteverdi konstruuje w operze bohatera niemożliwego, mówiąc językiem Camusa, absurdalnego. Przez chwilę toczy swój kamień przezwyciężając los, a przecież wiemy, że wtoczyć na szczyt nigdy mu się nie uda. Zaangażowanie olbrzymiej, jak na owe czasy, instrumentacji złożonej z wiol, klawesynów,  skrzypiec, organów, kornetów,  puzonów,  fletów, trąbek nasuwa przypuszczenie, że muzyka miała tu być ekwiwalentem scenerii, emocji, nastrojów i niedoścignionego ideału. Niedoścignionego, bo przecież Orfeusz nie odzyskuje swojej Eurydyki, a "wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne jak kształty z mgły"... Pamiętać należy, że świat pod niebem opisywany przez Conrada jest piekłem człowieka i przez człowieka stworzonym. Orfeusz próbujący śpiewem wedrzeć się do piekieł skazany jest na klęskę, ponieważ jego droga powinna prowadzić w stronę przeciwną: w stronę wyjścia. Owszem, wychodzi z podziemia, ale jego piekło idzie razem z nim. Nigdy z niego nie wyszedł. 
         

poniedziałek, 16 października 2017

Apolloni

         Jest ich czterech: Paweł Zalejski - skrzypce,  Bartosz Zachłod - skrzypce, Piotr Szumieł - altówka, Piotr Skweres - wiolonczela, czyli Apollon Musagete Quartett (AMQ). A dzisiejszy o nich odcinek jest już trzeci na moich blogach. Najpierw pisałam TUTAJ, a następnie TUTAJ, gdy do szeregu nagród przez nich zdobytych dołączył Paszport Polityki. Rozwijają się brawurowo i wspinają coraz wyżej. Kameralny zespół założony przez czterech polskich muzyków w Wiedniu w 2006 r. już dwa lata później (2008) zwyciężył w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym ARD w Monachium, obecnie występuje w najbardziej znanych i prestiżowych salach koncertowych Europy i USA. Po nagraniach youtubowych i płytowych wreszcie usłyszałam ich na żywo podczas tegorocznych Szalonych Dni Muzyki i to w dwóch koncertach. W pierwszym zaprezentowali utwory Strawińskiego (Tango),  Szostakowicza (Polka),  Arenskiego (Kwartet smyczkowy nr 2 a-moll), Dvořaka (Walce) i Fresedo (Vida mia), a w drugim Kwartet smyczkowy Dvořaka,  tegoż ponownie  Walce oraz ponownie Polkę Szostakowicza oraz  Schulhoffa Alla Czeca z Pięciu utworów na kwartet smyczkowy. Jak widać, było coś nowego i były powtórki. Powtórki bynajmniej mi nie przeszkadzały, bo mogłabym w ogóle posłuchać dwa razy identycznego koncertu. Było jednak podobnie, choć całkiem inaczej.
         Dobór utworów krótszych miał związek z hasłem tegorocznych Szalonych Dni Muzyki - La Danse. Taneczne rytmy, taneczne pasaże, zabawne przeróbki, wirtuozowska precyzja. Ale to dwa dłuższe utwory, czyli kwartety Arenskiego i Dvořaka stanowiły clou obu koncertów. Można było się zasłuchać, napatrzeć na współpracę muzyków, wzruszyć pięknym brzmieniem. Podczas Kwartetu smyczkowego Arenskiego kilkakrotnie przemknęło mi przez głowę nie dające się odpędzić pytanie na jakich skrzypcach gra Paweł Zalejski, że TAK brzmią? I już wiem: to skrzypce Girolamo Amatiego z 1615 roku. Przepiękny dźwięk! A Paweł Zalejski potrafi fantastycznie na nich grać, wydobywając niesamowite niuanse, tak miękko, delikatnie i przejmująco. Dlatego oba kwartety w programie koncertów były wskazane choćby dla pokazania pełnej skali możliwości tak instrumentu, jak instrumentalisty. Podobnie zresztą jak w przypadku Piotra Skweresa grającego na wiolonczeli Gennaro Gagliano z 1741 roku. Z kolei koleżanka zachwycona była miękkością altówki. Chyba więc chodzi tu raczej nie o rywalizację między instrumentami, lecz o precyzyjne współbrzmienie. Na tym polega gra w kwartecie: czterej wirtuozi w harmonijnej symbiozie :-)
           
       Grają:

Polka Szostakowicza

       

Tango Strawińskiego





Grają i opowiadają




A TUTAJ wywiad w Polityce

I jeszcze jeden ciekawy kawałek



Na koniec chciałam zwrócić uwagę, że zawsze są tak identycznie ubrani, że nawet spinki do koszuli mają takie same. Wiolonczelista Piotr Skweres zapuścił taką długą grzywkę, że widać mu tylko połowę twarzy, nie wiem, jak on nuty czyta ;-) Oba ich koncerty należały do tych, po których nigdzie mi się nie spieszyło, chociaż, jak wspominałam poprzednio, koncerty są tak ułożone, że chcąc zdążyć trzeba czasem biec schodami w górę, schodami w  dół i po zakrętach, ale w tym wypadku specjalnie  zarezerwowałam sobie czas na spokojne dosłuchanie do końca. Wyczytałam, że w grudniu występują w Katowicach. Biletów już nie ma. 

piątek, 6 października 2017

Wszystkie dźwięki świata

      O tegorocznym laureacie literackiej Nagrody Nobla, a właściwie jednej jego książce TUTAJ 



      W tegorocznym programie Szalonych Dni Muzyki miotało mną od skrajności do skrajności. No bo tak: japońskie bębny, rosyjski balet, barokowy Rameau i kuplety Marina Maraisa, gruziński taniec z szablami, wiedeńskie walce i muzyka filmowa, kurpiowskie pieśni i tańce słowiańskie, polowanie na dokładkę w rytmie wiedeńskiego Straussa. Słowem, kołomyja (taniec ludowy z terenów Karpackich). Nie da się nawet zamieścić choćby próbek wszystkich odmian muzycznych, wariacji, opisać nastrojów (i strojów), oddać ducha wszystkich koncertów. Ale czego się nasłuchałam, to moje ;-)
      O muzyce filmowej Kilara pisałam w poprzednim poście. W koncercie umieszczono też ścieżki muzyczne polskich dobranocek: "Bolka i Lolka", "Koziołka Matołka" i "Reksia", w czym brały udział rzadko widziane w orkiestrach instrumenty, jak kije deszczowe, grzechotki, buki (baki z piszczącym końskim włosiem, grzechotki, dzwonki, piszczałki... No i chór Sinfonii Varsovii! ;-) To żart oczywiście, bowiem chór taki nie istnieje, ale w kulminacyjnym momencie ścieżki dźwiękowej do "Koziołka Matołka" wszyscy muzycy grający z użyciem innych części ciała niż usta chóralnie po koziemu zaśpiewali "beeeee". A następnie widownia chór ten znacznie wzmocniła ;-)
       Rozrywka ta nie przeszkodziła podziwiać porywających kompozycji Kilara ("Ziemia obiecana", "Pan Tadeusz", "Trędowata", "Zazdrość i medycyna", "Zemsta"), Lorenca ("Bandyta"), Kazaneckiego ("Noce i dnie") i Krzesimira Dębskiego ("Ogniem i mieczem"). Tym bardziej, że większości towarzyszyła para taneczna dodając ognia muzycznym tańcom. Najbardziej podobał mi się w łącznym orkiestrowym i tanecznym wykonaniu Mazur z "Zemsty", wykonany z wielkim ogniem, przytupem i rozmachem. Natomiast zestawienie Kilara z innymi, a zwłaszcza dwa polonezy: z "Pana Tadeusza" i "Ogniem i mieczem" Krzesimira Dębskiego wyraziście przechyliło sympatię w stronę kompozycji tego pierwszego. Miał on jakąś niesamowitą lekkość i zamaszystość, patrząc na orkiestrę można było wyłapać tyle niuansów, cieniowania melodii, nastroju, emocji. "Polonez Husarii" zaś wydał mi się przyciężki i zbyt patetyczny.
        Był to koncert zdecydowanie na wzruszenie się, natomiast przegląd przebojów Czajkowskiego to raczej historia baletu w pigułce, zwłaszcza że opatrzona syntetycznymi komentarzami dyrygenta Jose Maria Florêncio. Rozwalcowaliśmy się na widowni dokumentnie razem z łabędziami, kwiatami i krasnoludkami :-) I dlatego dla kontrastu następny koncert był w stylu tańców ludowych: oberki, krakowiaki, tańce rumuńskie, stylizacje ludowe Pendereckiego, Lutosławskiego, Bacewicz, Bartóka, słynne szable Chaczaturiana i Astor Piazzola. No, tutaj to sobie pozwolę rewoltę i muzyczną wstawkę, bo się okropnie rozmarzyłam. Generalnie Piazzoli nie lubię, nie porywa mnie, ale "Libertango" w aranżacji symfonicznej, ech! to wyjątek.



       Na "Barokowe szaleństwo" poszłam rozmarzona. A barok, jak to barok, wysublimowany się okazał, szaleństwa w wykonaniu Ricercar Consort pod kierunkiem Philippe`a Pierlota nie było, tylko o szaleństwie w pieśni w wykonaniu Hanny Bayodi-Hirt z towarzyszeniem violi da gamba, lutni z długą szyjką, czyli teorbą i fortepianem. Kilka rzeczy rzadko słyszanych, ja przynajmniej nie znałam, było bardzo pięknych. Jeśli pada hasło "barok", na myśl najpierw przychodzą Bach, Purcell, Vivaldi, Haendel, Lully, Rameau... A tu pojawił się szesnastowieczny jeszcze Diego Ortiz, mistrz violi Colombe oraz jego uczeń Marin Marais. Nie to, żeby całkiem nieznani, ale kiedyż ja mogłam ich słuchać? Nawet nie pamiętam. Muzyka Maraisa znana jest jednak choćby z filmu "Wszystkie poranki świata":



   
       No i po tej nastrojowej muzyce baroku zabrzmiał japoński bęben. Najpierw co prawda był Czajkowskiego Koncert skrzypcowy D-dur z solistką Aleną Baevą i samurajskim dyrygentem Eiji Oue, który tak spektakularnie dyrygował aż chwilami żałowałam, że solistka mu przeszkadza ;-) Co do bębna wielkiego i czternastu małych, jak wspomniałam poprzednio, była to kompozycja współczesnego japońskiego kompozytora i miała nawet partyturę wraz z instrumentacją na całą symfoniczną orkiestrę. Po Czajkowskim jednak wydawało się to krzykliwe i rwane, niemniej sama linia bębna/bębnów miała zadziwiająco czytelną melodię, choć bardzo patetyczną, bojową i heroiczną. No, taką samurajską po prostu.  Nic tu więcej nie napiszę, tylko dam ilustrację. Co prawda jest to inna kompozycja, ale tego samego kompozytora i gra ten sam solista - Eitetsu Hayashi. Dla chętnych zagadka: ile lat ma solista? Cały koncert trwał co najmniej pół godziny, a on tak walił cały czas ;-)



      Na koniec dzisiejszego przeglądu Kwadrofonik - jest to czteroosobowy zespół grający na dwóch fortepianach i szeregu dziwnych, wręcz dziwacznych instrumentach o charakterze perkusyjnym, bo to i dzwonki, i misy, i marimba, i elektronika, a fortepiany też niezbyt normalne, znaczy preparowane, bo czasem brzmią jak perkusja, jak organy, albo w ogóle nie wiadomo, który instrument akurat prowadzi linię melodyczną. Słowem, zespół eksperymentalny, choć muzyka klasyczna, bo grają Lutosławskiego, Bartóka czy Szymanowskiego, a w ogóle to tworzą i nagrody zdobywają za szeroko rozumianą muzykę folkową. W Szymanowskim inspirowanym pieśniami ludowymi stworzyli atmosferę nieziemską, coś pomiędzy Kolbergiem a kosmiczną muzyką sfer. O zespole słyszałam od dawna, lecz na żywo słyszałam ich po raz pierwszy. Mnie się podobało, wielu obecnym na widowni też, choć słyszałam też opinie sceptyczne. Nie da się ukryć, że wyobraźnię muzyczną prezentują niesamowitą. Jakby wchodziło się w świat muzycznej baśni. Gdybym miała porównać do czegoś znanego, to powiem tak: koncert był bardziej fantastyczny i łamiący ustalone prawa fizyki dźwięku niż "Alicja w Krainie Czarów" łamiąca prawa przestrzeni i czasu.  Muzyka mistyczna nawet, wymagane pełne skupienie, może zamknąć oczy i dać się wciągnąć w opowieść?


Mnie ten utwór mocno wzrusza. 

Czy to wszystko? Oczywiście, że nie, ale odcinek dzisiejszy zrobił się długi. O boskich Apollonach będzie następnym razem. Zasługują na całkiem osobny wpis :-)

poniedziałek, 2 października 2017

Taneczne Szalone Dni Muzyki w niespodziankach i anegdotach

       Zanim pozbieram i poukładam sobie wrażenia muzyczne z dziesięciu koncertów wysłuchanych w dwa dni, najpierw mniej poważna odsłona Szalonych Dni Muzyki La Danse w Teatrze Wielkim Operze Narodowej 29 IX - 1 X. Ósme w Warszawie, moje czwarte - w tym roku tematem przewodnim był taniec. Na początek wybrałam koncert pod hasłem "tańce z filmów polskich", który adekwatniej mógłby być zatytułowany: wszystkie tańce Kilara, ale nie czepiajmy się ;-)  Ostatecznie pomiędzy polonezem z "Pana Tadeusza", walcem z "Ziemi obiecanej" a mazurem z "Zemsty" polskiego mistrza muzyki filmowej mógł się zaplątać i taniec Eleny Michała Lorenca z "Bandyty".  Dla zmyłki w środku pojawiły się pozostawione wyobraźni słuchaczy taneczne wygibasy bohaterów z kreskówek: Bolka i Lolka, Koziołka Matołka i Reksia, ale najmłodsza widownia nie miała z tym najmniejszego problemu. Prawdziwym showmanem okazał się dyrygent Sebastian Perłowski, który zdmuchiwał z dłoni pocałunki w stronę widowni, orkiestry i tancerzy oraz dyrygował oklaskami widowni prawie jak w Wiedniu podczas noworocznego wykonania "Marsza Radetzkiego". 
      Dyrygenci w ogóle zasługują na osobną opowieść. Jurek Dybał dyrygujący Sinfoniettą Cracovią czy to w "Tańcach rumuńskich" Bartóka czy "Oberku" Grażyny Bacewicz i tak przed orkiestrą tańczył krakowiaka ;-) Gdybym nie znała "Tańca z szablami" Chaczaturiana, też myślałabym, że to krakowiak ;-) Albo taki José Maria Florêncio! Wychodzi przed orkiestrę, kłania się: nazwisko hiszpańskie, hiszpańska bródka (taka nieco podobna jak w znanym portrecie Ignacego Loyoli), bierze z pulpitu mikrofon i przemawia do publiczności... najczystszą polszczyzną! A potem popłynęły walce Piotra Czajkowskiego: z "Jeziora łabędziego", ze "Śpiącej królewny", z "Dziadka do orzechów", a na koniec dynamiczny taniec żołnierzy Rossiniego z "Wilhelma Tella". Bo co się okazało? Pan Florêncio nie jest wcale Hiszpanem, pochodzi z Brazylii, a od 1985 roku mieszka w Polsce. Co się natomiast może wydarzyć, gdy dyrygentem jest Japończyk? Jak to co? Na scenę wkroczy japoński obyczaj: dyrygent klęka i bije czołem z szacunkiem przed solistą, który również jako Japończyk robi dokładnie to samo przed dyrygentem. Tak to sobie cześć i honory po koncercie oddawali Eiji Oue - dyrygent i Eitetsu Hayashi - mistrz gry na japońskich bębnach taiko. 
      Bębny taiko, zwłaszcza ten największy, wielkości beczki do warzenia piwa, zagłuszyły na moment inne instrumenty i chyba nawet na ulicy było słuchać jak samurajowie szykują się do boju. Taiko to nawet nie jeden bęben, tylko cały zestaw w różnej wielkości. Mistrz Hayashi miał ich w sumie piętnaście. Tyle naliczyłam ze swojej loży na drugim balkonie. Grając, znaczy bębniąc, pomagał sobie czasami charakterystycznymi japońskimi okrzykami. Pewnie to były owe samurajskie wezwania do ataku. Zadziwiające, że w tym bębnieniu była jakaś melodia, symetria, niuanse mocy, siły uderzeń, ściszenia, złowrogie mruczenia, chwile wyciszenia i nagłe erupcje energii. Była w tym moc! Ale najdziwniejsze, że wbrew pozorom, był to utwór skomponowany przez współczesnego autora i Eitetsu Hayashi naprawdę grał, znaczy bębnił zgodnie z partyturą, on miał to wszystko zapisane!
      Na przeciwnym biegunie japońskich bębnów był polski zespół Kwadrofonik i to, co oni wyprawiali z ... no nie wiem, czy z Szymanowskim, czy raczej z instrumentarium. Czego tam nie było?! Wszystko było: dwa fortepiany tak spreparowane, że jak w jednym pianista grał niskie akordy, brzmiały jak perkusja; jakaś marimba, jakieś dzwonki o dźwiękach nieziemskich, prawdziwe dzwonki chyba z jakichś owiec pozdejmowane; indyjskie misy medytacyjne, to takie dzwony w kształcie miedzianych mis - uderza się w nie z boku i dźwięk niesie się podłogą, powietrzem aż drga na skórze (na szczęście były to takie mniejsze misy, nie z tych największych, bo drgania poszłyby przez cały budynek ;-). Były jeszcze jękliwe pociągnięcia po dzwonkach płaskich jak szklane jęki ("jęk szklany, płacz szklany a szyby w mgle mokną"). W sumie rzecz nie do opisania, ale czy to Szymanowski był, jako stało w programie?  W życiu bym nie rozpoznała!
      Zwiedzałam zakulisy. Istotą Szalonych Dni Muzyki - kto jeszcze nigdy nie był, niech żałuje! - są równoczesne koncerty w różnych dziwnych miejscach Opery Narodowej. Na głównej scenie oczywiście największe symfoniczne także, ale chodzi się wąskim korytarzem za kulisy głównej sceny, gdzie za dźwiękoszczelną kurtyną odbywają się koncerty bardziej kameralne. W tym samym czasie w salach redutowych występują kwartety, zespoły barokowe i inne cuda wianki. Przed Operą na placu stoi zaś namiot, gdzie każdy może - o ile zdoła się wcisnąć i znaleźć miejsce - posłuchać koncertów za darmo. Te w budynku są biletowane. A ceny! Horrendalne ;-): 12, 15 i 17 zł.
      Impreza zaczyna się w piątek po południu i trwa do późnego wieczora w niedzielę. W sumie 57 koncertów, ale odliczyć trzeba blok przeznaczony dla dzieci od 0-2, 2-5 i 6-11 lat. Więc nawet odliczając ten blok, pozostaje kilkadziesiąt interesujących koncertów, ciekawych twórców, muzycznych eksperymentów, ciekawostek i najpiękniejsza klasyka. Jak zdążyć na wszystko. Oczywiście nie da się! Między koncertami bywa 10 - 5 minut, a czasem wcale nie ma czasu na przejście i trzeba widzieć te tłumy z obłędem w oczach jak biegną z jednego koncertu na kolejny, z sali Kadryl do sali głównej ochrzczonej jako Mazur, a stamtąd za kulisy do Arabeski. Albo odwrotnie.  Oto jestem na wysokości Kadryla, stamtąd wypada mi biec, nie, lecieć nawet, wzlecieć piętro wyżej do loży na balkonie, ale żeby było ciekawiej - po przeciwnej stronie, czyli do loży lewej. No to obiegam całe foyer i wpadam wraz z gasnącymi światłami ;-) Tak samo z Arabeską: wypadłam wraz z oklaskami, nie ja jedna zresztą, biegniemy ciemnym wąskim korytarzem, puszczono nas jakimiś bocznymi drzwiami, przebiegamy scenę od strony wiszących wysoko żyrandoli, wpadamy na foyer na wysokości amfiteatru i teraz następuje rozproszenie: każdy skręca w stronę swojego miejsca, swojego wejścia do Mazura zgodnie z biletami. Ja obiegam dookoła, wbiegam piętro wyżej: loża E po lewej stronie :-) Uff!! Maestro Jacek Kaspszyk wychodzi dyrygować "Ognistym ptakiem" Strawińskiego.
      Tak więc myślę, że przed wyjazdem trzeba poćwiczyć bieg na setkę ;-) A co gdy ktoś się zgubi? Muzycy nie mają litości: Którędy do wyjścia? - zapytała pewna zgubiona dusza wyfraczonego członka orkiestry. A ten bez mrugnięcia okiem z całą powagą: - Jeśli chodzi o wyjście, to tędy  - i wskazuje ręką wprost na scenę ;-) Dla ochłonięcia emocji kubeczek gorącej czekolady na placu przed Operą. Spacerek wokół Foxtrota, znaczy namiotu, gdzie Młodzieżowa Orkiestra z Bytomia gra Polkę "Na polowaniu" Straussa. Dyrygent okazał się jednocześnie myśliwym i ustrzelił zwierza ;-)
        57 koncertów, w tym 10 osobnych dla dzieci, 47 dla dorosłych i wszystkich. Byłam na 10. To jest ponad 20%. W sobotę w Operze spędziłam 10 godzin, w niedzielę 7 godzin. Wypiłam półtora litra kawy i jedną zieloną herbatę. Kupiłam płytę, książkę i pamiątkowe gadżety. Poznałam nowe instrumenty, w tym wspomniany bęben taiko. Usłyszałam na żywo kilku wykonawców znanych dotąd tylko z radia lub nagrań. Wypróbowałam nowe miejsca na widowni. I zakochałam się w czterech Apollonach, ale o tym następnym razem ;-)
     

niedziela, 24 września 2017

To był koncert!

       W ostatniej chwili, rzutem na taśmę, dotarłam na koncert Mirosława Czyżykiewicza. Na czarno ubrany pan z siwą bródką wyczarowywał głosem i gitarą przejmujący, poruszający, wzruszający i groźny świat, w którym żyjemy. Pieśniarz, poeta, muzyk, autor kilku albumów z poezją śpiewaną i piosenką literacką, współpracujący z Piwnicą pod Baranami czy Jerzym Satanowskim, zyskał renomę wśród słuchaczy, jak i krytyków. Nie mogło być inaczej, skoro wśród śpiewanych tekstów, często mocnych i raniących duszę, a nieraz lirycznych erotyków, sięgnął Czyżykiewicz po utwory Josifa Brodskiego, Tomasa Hardy`ego, Włodzimierza Wysockiego czy Edwarda Stachury. 
       Po Wysockiego sięgają wszyscy bardowie, podobnie jak po Stachurę. Właściwie można powiedzieć, że ich twórczość to materiał na murowany hit. Jednak Brodski jest, moim zdaniem, trudniejszy w odbiorze, stąd i wykonywanie jego wierszy może być albo totalną klęską, albo przeciwnie, pokazać mistrzostwo. 
       Czyżykiewicz doskonale wie co i jak śpiewać. Jest on przykładem artysty, u którego muzyka, aranżacja i głos idą za tekstem, za emocjami z tekstu wydobytymi w roli ostrego czasami, a na pewno  nieobojętnego komentarza do współczesnego życia, do zjawisk współczesnego świata i ludzkiej egzystencji. Wspaniałe aranżacje gitarowe dodają tekstom dodatkowego wymiaru. W koncercie Mirosławowi Czyżykiewiczowi towarzyszył Witold Cisło, kompozytor, aranżer, perkusista, ale w tym koncercie przede wszystkim mistrz gitary i bałałajki, choć i perkusyjnie się udzielał. Jednak to, jak panowie obaj pogrywali sobie na strunach, zasługuje na osobną uwagę. Duet chwilami brzmiał echem hiszpańskich wirtuozów muzyki Joaquina Rodrigo. 
       Piosenki Czyżykiewicza nie są łatwe i nie nadają się do nucenia. Chropawy głos jednak doskonale przystaje do śpiewanych tekstów. Nie tylko w Wysockim ;-) Na przykład taki Brodski i jego "Piosenka o Bośni" w przekładzie Romana Kołakowskiego:

W chwili, kiedy pry kolacji
bronisz niedorzecznych racji
żal za głupstwem topiąc w wódzie -
giną ludzie.

W przecudownych starych maistach
strach w codzienny pejzaż wrasta
śniąc o ocalenia cudzie - 
giną ludzie.

W wioskach, których wcale nie ma
bo śmierć przez nie przeszła niema -
wierząc swej nadziei złudzie
giną ludzie.

Giną ludzie, gdy głosujesz
za spokojem - i próbujesz
bunt sumienia zbić doktryną -
obcy giną.

W chwili, gdy rozrywki żądasz,
w telewizji mecz oglądasz
lub się pławisz w słodkiej nudzie -
giną ludzie.

Oto nowa jest idea:
jeszcze ludzkość nie zginęła,
chociaż w kainowym trudzie
giną ludzie.

Wielbiąc każde przykazanie,
zapis świętych praw w Koranie,
Ewangelii i Talmudzie
giną ludzie.

Wśród wyznawców każdej wiary
są mordercy i ofiary -
twe milczenie wskaże teraz
kogo wspierasz.




      Zawsze uważam, że jeden dobry wiersz wystarczy za tomy doniesień prasowych, analiz, kazań i najbardziej wstrząsających reportaży i dokumentów. Reszta jest milczeniem, chciałoby się powiedzieć. Ale dodam jeszcze, choć bez komentarza, inne piosenki Czyżykiewicza. Nagrania różne, amatorskie, nie ma porównania z wrażeniem na żywo. No i trochę brakuje w ogólnym wyrazie istotnej roli drugiego gitarzysty, Witolda Cisły.

To akurat wiersz "Gdy deszcz i wiatr" Thomasa Hardy`ego w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka:




Brodski raz jeszcze: "W stylu Horacego" (TUTAJ można znaleźć słowa): 




      Bonus. Tego nie było na koncercie, ale jaki piękny duet. Od czasu tej piosenki zaśpiewanej przez Jolantę Kaczmarek na festiwalu w Sopocie (1990) uważam Jerzego Satanowskiego za najlepszego kompozytora polskiej piosenki popularnej, estradowej. Oczywiście kompozytor nie tylko piosenkami się zajmuje, ale w tym wypadku kontaminacja słów Jana Wołka i muzyki Satanowskiego jest po prostu mistrzowska. Piosenka wzruszająca: "Para nasycona" (TUTAJ słowa) 



poniedziałek, 18 września 2017

Wieczna pamięć

       Pamięć tak długa, niekończąca się... niemożliwa. Jednak są rzeczy trwalsze niż materia i człowiek. Pamięć zapisana, pamięć skomponowana, pamięć nagrana.Trwają w niej chwile minione, emocje niegdyś żywe, humor tamtych lat. Można czerpać do woli. Na ile zechcemy. Na ile pozwoli nam świadomość ciągłości, świadomość korzeni lub świadomość źródła. Źródło dnia dzisiejszego jest daleko stąd: w przeszłości. Pamięć musi trwać. Poniekąd jednak jest wieczna, choć my sami wieczni nie jesteśmy. 
      "Wieczna pamięć" to część III Adagio 11 Symfonii Szostakowicza. Najwłaściwiej rzec, duszoszczipatielnyje. Powinni tego zabronić! Pasztet spaliłam w piekarniku. Na pocieszenie ratuję się humorem Stanisława Lema. Ten to miał obrazowanie. Bazującą na wiecznej, a jakże, pamięci literackiej: "Nasz naród jest jak... placek: z wierzchu suchy i plugawy, a w środku jagody" (ze "Szpitala Przemienienia"). 
       A jakby tego było mało, Dwójka rozpoczęła przypominanie starych kabaretów literackich. Na pierwszy ogień Teatrzyk Eterek  Jeremiego Przybory w doborowej obsadzie: Adam Mularczyk jako Profesor Pęduszko ("stalowe nerwy, kamienny spokój, zimna krew", albo na odwrót ), Irena Kwiatkowska jako Wdowa Eufemia i Tadeusz Fijewski jako jej syn Mundek oraz Tadeusz Olsza w roli Żołędnego. Uśmiałam się :-) Dobrze, że za jednym zamachem były dwa odcinki, bo nie mogłabym zasnąć, nie wiedząc, "gdzie zniknęła mamusia". Dość powiedzieć, że na skutek zawiłości intrygi zaaresztowany został jako podejrzany typ molestujący kobiety niejaki "narrator", który "podnosił napięcie". Jak rzecz się wydała, Mundek stwierdził, że trzeba ratować ofermę i z więzienia go wyciągnąć. No bo widział kto opowieść bez narratora? ;-)
        Więc Szostakowicz leci w całości, bo Mrawinski wielkim dyrygentem był!


niedziela, 10 września 2017

Trochę plusku, trochę figli

      Ułożyłam wczorajszy program radiowej Dwójki. No, może nie cały. Właściwie tylko jeden utwór zarekomendowałam, ale poszedł :-) Skoro program nazywa się Dwójka na życzenie, to wysłałam swoje życzenie właśnie. Jest lista 50. utworów, głosuje się na wybrany wysyłając sms. Noż przecież nie będę głosować na Bolero grane na całym ziemskim globie ponoć co trzy i pół minuty! Chociaż akurat dźwięki Bolera zapowiadają audycję. Musiałam dać znać o swoim patriotyzmie. Wybrałam Mity (1915) Karola Szymanowskiego. Pisał je dla skrzypka Pawła Kochańskiego, a właściwie razem z nim, kiedy obaj przebywali w Zarudziu. Partia skrzypiec owocuje w wyszukane środki techniczne, stwarzając okazję do pokazania wirtuozerii. Obaj panowie po raz pierwszy wykonali utwór wspólnie w 1916 r. w Humaniu.
       Kameralna, intymna trzyczęściowa kompozycja na skrzypce i fortepian inspirowana trzema mitycznymi historiami. Źródło Aretuzy opowiada o uciekającej przed zalotami bożka nimfie zamienionej przez Artemidę w źródło jej imienia. Tutaj w melodii fortepianu wyraźnie słychać szemranie wody. Złudzenie odgłosów natury jest maksymalne. Cześć druga, Narcyz, jest muzycznym portretem zakochanego w sobie młodzieńca. Nie wiem, czy opowiadanie - nawet jeśli to tylko opowieść muzyczna - o zauroczeniu swoim odbiciem w lustrze nie ma przypadkiem znamion nachalnego podglądactwa. Część trzecia jest najbardziej frywolna tak ze względu na tematykę, jak i sposób prowadzenia skrzypiec. Driady i Pan to utwór skoczny, przebiegły, o nieoczekiwanych zwrotach akcji, zabawny i najbardziej wirtuozowski z całego tryptyku. Nadążanie bowiem za pokrętnymi pomysłami bożka Pana nie jest wcale łatwe ;-)
       Wszystkie trzy części Mitów wydobywają niezwykłe barwy możliwe do osiągnięcia na skrzypcach i z tego względu były w owym czasie nowatorskie, z czego Szymanowski doskonale zdawał sobie sprawę.W listach dawał wyraz przekonaniu o oryginalności i niezwykłości dzieła. W części pierwszej, Źródło Aretuzy, znawcy dopatrują się przejawów muzycznego impresjonizmu. I to jest bardzo ciekawe. Z reguły wszyscy wiemy, na czym polega impresjonistyczne malarstwo. W impresjonistycznej poezji zaś często budowane jest tło muzyczne, jak choćby w wierszu "Melodia mgieł nocnych" Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Jak więc brzmi owa "melodia"? Muzyka impresjonistyczna. Muzyka chwili, szeptu, szelestu, muzyka drżenia światła? A no, posłuchajmy. Zagłosowałam na Mity, ponieważ dawno już ich nie słuchałam i zapomniałam jak to leciało. Więc dla przypomnienia. Wczoraj o odpowiedniej godzinie włączyłam radio i... były :-) Ten jeden raz wcisnęłam odpowiedni guzik, żeby ułożyć muzyczną audycję, a co, skorzystałam z prawa słuchacza ;-)


wtorek, 5 września 2017

Znalazłam ją

       Dwójka doprowadzi mnie do rozstroju nerwowego. Najpierw coś puszczą, nie powiedzą co i kto, potem gdzieś pojawi się nazwisko, a ja nie mam pojęcia kto i co. I tak bawimy się w ciuciubabkę ;-) Jest sobie głos. Piękny, ale nie znam. Więc słucham. Słucham i czekam: kto zacz i co? Nie powiedzą, bo to była kropka nad "i", wisienka na torcie, finisz lub przerywnik, albo zapowiedź. W każdym razie zostaje przedsmak. A gdzie danie główne? Albo już było, albo będzie. Kiedy będzie? Nie wiadomo. A ja siedzę i szukam. Szperam. Docieram po wielu próbach i manowcach do właściwego nagrania. Jest: Laura Polimeno, sopran. Nie wiem nic więcej. To znaczy wiem, ale nie bezpośrednio o niej. Nagranie pochodzi z projektu Travel Notes realizowanego przez włoskich braci Pandolfo: Paolo gra na violi da gamba, której jest niekwestionowanym mistrzem, Andrea natomiast na trąbce. Poza tym udział biorą: Thomas Boysen na teorbie, lutni i gitarze barokowej, Alvaro Garrido na instrumentach perkusyjnych i wspomniana Laura Polimeno, która śpiewa. Oryginalność brzmienia wynika z połączenia instrumentów charakterystycznych dla muzyki renesansu i baroku (viola da gamba, lutnia, teorba) z współcześnie prowadzoną jazzującą trąbką oraz ekspresyjnym głosem śpiewaczki. Śpiew Laury Polimeno z jednej strony przypomina pieśni trubadurów, z drugiej nawiązuje do muzyki tradycyjnej (słyszałam jak wykonywała utwory wyraźnie ludowe), zahacza też o stylistykę awangardową. "Albanese" jest przykładem utworu współczesnego autorstwa Andrei Pandolfo, w którym wykorzystane zostały tradycyjne instrumenty, jak właśnie viola da gamba. Jak głosi podtytuł na płycie, jest to nowa, współcześnie komponowana muzyka na dawny instrument barokowy. A mnie nieodmiennie od kilku dni zachwyca głos Laury Polimeno. 


czwartek, 31 sierpnia 2017

Dźwięki z zaświatów

       Spóźniłam się odrobinę i orkiestra grała już pod eleganckim gestem Gustavo Gimeno. W uszy od razu wpadło mi jakieś inne, bardziej miękkie? melodyjne? frazowanie. Dziwne. Piękne. Nie rozpoznałam utworu, nie było to aż takie istotne. Patrzyłam na orkiestrę, w której średnia wieku mogłaby sugerować, że działają w niej odwrotne niż popularne na rynku hasła, typu "szukamy młodych zdolnych". Tutaj kryterium jest inne: "szukamy doświadczonych z wieloletnim stażem", czyli szukamy mistrzów. No tak, przypomniałam sobie, co to za zespół. Jedyny w swoim rodzaju: Orkiestra XVIII Wieku. Ale spokojnie, nie grają w niej muzycy z dwustuletnim stażem ;-) Chociaż niektórzy, a może większość gra w orkiestrze od 1981 roku, kiedy Frans Brüggen założył w Amsterdamie zespół grający na instrumentach z epoki, gdyż - jak uważał - "każdy Beethoven i Mozart zagrany na instrumentach współczesnych jest kłamstwem". Orkiestrę tworzy 60 muzyków, którzy raz w roku zbierają się i przygotowują program. Na co dzień bowiem są oni muzykami w innych zespołach, wykładają na uczelniach lub prowadzą inne muzyczne życie zawodowe. Mimo tej sezonowości orkiestra nie tylko działa przez tyle lat, ale i wypracowała własny styl, zyskując rozpoznawalną markę. Dlatego tak właśnie, po kilku chwilach zasłuchania rozpoznałam ich, chociaż nigdy nie widziałam i nie słyszałam na żywo. Grali "Szkocką" Symfonię Mendelssohna.
      Nie tylko mnie podoba się specyficzne, jakby niedzisiejsze brzmienie. W 2014 roku z inspiracji Stanisława Leszczyńskiego, twórcy festiwalu Chopin i Jego Europa, Katarzyna Kasica zrobiła film dokumentalny "Sekret orkiestry".  Frans Brüggen, założyciel i wielki reformator wykonawstwa historycznego, zmarł w wieku 80 lat dwa tygodnie przed premierą filmu. Ale orkiestra działa nadal, gra i to pięknie.
       W drugiej części koncertu dołączył do niej jako solista Szymon Nehring, jakże by inaczej, na historycznym erardzie. Współczesny fortepian przecież by nie pasował. Finalista XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina i zwycięzca 15. Międzynarodowego Mistrzowskiego Konkursu Pianistycznego im. Artura Rubinsteina zagrał Koncert e-moll Fryderyka Chopina, ten sam, który wykonywał w finale Konkursu Chopinowskiego. Zabrzmiał inaczej. Dojrzalej? Chyba tak. Widać, słychać rozwój młodego pianisty, ale na odmienność wykonania miał też wpływ wybór historycznego instrumentu. Trudno porównywać z wyspecjalizowaną techniką współczesnych fortepianów. Powiedziałabym... odczuwałam, że muzyka jest jakby bliższa Chopinowi. Ucho współczesnego melomana stało się bardziej wyrafinowane i nastawione na cywilizacyjną sterylność fortepianów współczesnych, ale rację miał Brüggen, Chopin na Steinwayu jest w jakiejś mierze kłamstwem. Nie takie dźwięki słyszał kompozytor pisząc swoje partytury, zwłaszcza, że Chopin komponował przy klawiaturze, to znaczy najpierw grał, a potem zapisywał nuty. Więc ten erard brzmiał autentyczniej, od pierwszych taktów zasłuchałam się niemal nostalgicznie, mając wrażenie, że muzyka oddaje rytm wierzb rosnących na miedzach Mazowsza. W części drugiej, Larghetto, nieśpieszna melodyjność - tak, słyszałam tam melodyjność, choć spotkałam się z opinią, że Nehring grał za wolno i dźwięki rozpadały się każdy osobno, z czym się absolutnie nie zgadzam - wprowadzała nastrój melancholijnej medytacji. Nieziemskie dźwięki, jak migotanie dalekich gwiazd, opanowały wzruszeniem. Po prostu piękne. I chociaż mam wrażenie, że części szybkie (wystarczy przypomnieć choćby finałowego Rachmaninowa z konkursu w Tel Avivie) lepiej przylegają do palców Nehringa, jakby czuł się w nich jak w swoim żywiole, to właśnie w wolnym Larghetto udało mu się całkowicie wydobyć czystą muzykę. 
Koncert był transmitowany przez TVP Kultura. Gdyby ukazał się na płycie...ech!

piątek, 18 sierpnia 2017

Nie święci garnki lepią

     Mam książeczkę z informacjami kto, skąd, gdzie i z czym: kto przyjechał skąd, gdzie się prezentuje, z czym przybył. Do książeczki dołączona jest mapa - tak, mapa jarmarku. Śmieszne? Wcale nie. 180 kramów rozstawionych na pięciu ulicach, trzech placach i deptaku, miejsca z warsztatami dla dzieci i dorosłych poutykane w kolejnych punktach, koncerty,plenery i wystawy w jeszcze innych - mapa potrzebna jak najbardziej. Wystawcy, artyści, mistrzowie sztuki ludowej, producenci owczego sera, huculskich wycinanek i haftów, garncarze, lutnicy, lirnicy i kowale przybyli z pięciu krajów: Białorusi, Litwy, Słowacji, Ukrainy i Węgier plus oczywiście Polacy z wielu różnych regionów. Stragany podzielono tematycznie. Wśród siedemnastu tematów między innymi: bednarstwo,wyroby z drewna, garncarstwo i ceramika,  haft,  kowalstwo, koronczarstwo,  pszczelarstwo, wycinaka, tkactwo, zabawkarstwo... oraz osiemnasty zbiór różności, jak: wyrób noży, mydlarstwo, biżuteria tradycyjna, pierniki glazurowane,  rękawiczki, filcowanie, płyty z muzyką etniczną. Odgłosy prób i koncertów niosły się ze wzgórza zamkowego nad całym Starym Miastem. Poza mapką natomiast można było spotkać wędrującego dudziarza, ulicznych grajków, linochoda spacerującego po linie rozpiętej nad ulicą Złotą, przewodników, którzy opowiadali o jarmarkowych tradycjach, opowiadaczy wyczarowujących w słowach atmosferę dawnego Lublina. Tak wyglądał tegoroczny Jarmark Jagielloński. Mam książeczkę, mapę, odbitkę aktu lokacyjnego miasta w oryginale i tłumaczeniu, pamiątkowe kartki pocztowe. Tyle w skrócie.
       Nie na wiele zda się opowiadanie o atmosferze, kolorach, dźwiękach, smakach. Nie da się prawdziwie opisać tej wędrówki od kramu do kramu, rozmów z litewską artystką wycinanek, z białoruską panią wytwarzającą oryginalną ceramikę ręcznie malowaną, z węgierską plecionkarką potrafiącą wyczarować słomiane cuda. Zgromadziłam kilka wizytówek i adresów internetowych, gdzie można zamawiać ciekawe rzeczy, jak na przykład ciepluchne czapki z filcowanej wełny, czapki na największe mrozy. Wystarczy tylko podać obwód głowy i wybrać wzór. Wędrowałam deptakiem, przez Plac Łokietka, Bramę Krakowską, ulicą Grodzką, Rynek, ulicą Złotą, Archidiakońską i znowu kółeczko, żeby do Zamku dotrzeć... Każdego roku jarmark ma wybrany temat wiodący, w tym roku były to pisanki, stąd na wielu straganach pisankowe wyroby i warsztaty wyrabiania pisanek, malowania różnymi technikami. Pod Bramą Krakowską witał wszystkich olbrzymi, ze dwa i pół metra średnicy, pająk pisankowy.


Na którymś straganie pisankowe drzewko szczęścia? ;-)


Nie wiadomo, co podziwiać bardziej: mistrzostwo wycinanek







Od tej artystki kupiłam małe dziełko:-)

czy też zatracić wzrok w cudeńkach ze słomy:




od tej artystki też kupiłam słomianą "miotłę" z wyplatanymi różyczkami, może klan jarmarkowych wiedźm przyjmie mnie w swoje szeregi ;-)


 Ostrożnie niosłam wielki talerz zielono malowany:





Ale wolałam sama nie próbować kręcić garncarskim kołem:


Tym bardziej nie próbowałam wykuwać podkowy na szczęście:


Za to z przyjemnością odkrywałam ukryte w różnych miejscach stoiska muzyczne:






       Nie jestem mistrzem fotografii, dlatego zajrzałam do Zaułka Hartwigów, gdzie zorganizowano wystawę zdjęć Augustyna Czyżowicza, wiejskiego,nawet jak piszą, chłopskiego fotografa amatora, który na czarno-białej fotografii dokumentował życie mieszkańców dolnośląskiej wsi Brzózka i sąsiadujących miejscowości w latach 1956 - 1960. Augustyn Czyżowicz urodził się na Kresach Wschodnich, pochodził z dawnego województwa lwowskiego, po wojnie repatriowany przymusowo wraz z rodzicami i rodzeństwem, zamieszkał na Śląsku w Brzózce, gdzie prowadzi nawet własne muzeum ulokowane w stodole, w którym prezentuje fotografie i przedmioty życia codziennego z Galicji.

Zaułek Hartwigów widziany z góry - jest to schodkowe przejście między Starym Miastem, z ulicy Rybnej,  a dolną częścią ulicy Kowalskiej. Oszklone tableau z fotografiami stoją po prawej stronie na kolejnych "piętrach"schodków. 



Fotografia Czyżowicza z dziećmi na podwórku


Fotografia Czyżowicza - powrót z odpustu

I na koniec zagadka - co to takiego jest? I dlaczego ma dno okrągłe. Sprawdzałam -postawić się tego nie da ;-)