środa, 31 grudnia 2014

Skrzydło łabędzia i miecz

       Najnowszy Lohengrin w reż. Antony`ego McDonalda premierę miał w Cardiff w maju roku ubiegłego (2013), natomiast na scenę TWON został przeniesiony w  kwietniu 2014.  Można powiedzieć, że jest to produkcja dość świeża, jednak, dla mnie przynajmniej, nie do końca zrozumiała. Sama historia, jak to u Wagnera bywa, naznaczona magią, tajemnicą, liryzmem i dramatem, nie nastręcza trudności, gdy damy się ponieść specyficznej aurze dawnych arturiańskich legend. Opowieść o rycerzu z Monsalwatu przybywającym na ratunek uciśnionej księżniczce jest osią rozważań o wierności i zdradzie, niewinności i zazdrości, czystości i podejrzeniach. Tak czy inaczej, historia pełna niuansów i ogromnie przez to smutna, że główny bohater, Lohengrin, musi wracać do swojej baśni, zostawiając pozostałe postacie oraz widzów w realnym świecie ludzkich, często mrocznych, namiętności. 
       Antony McDonald oraz Helen Cooper przenieśli akcję Lohengrina z naturalnego dla legendy średniowiecznego tła w wiek XIX. Z wywiadu zamieszczonego w programie wynika, że w akcie II scenografia ma przypominać typowe środkowoeuropejskie miasto. Elsa z Brabancji nie śpiewa więc w blasku księżyca z pałacowego balkonu, tylko w oknie kamienicy, a dwa szwarccharaktery knują swoją intrygę nad kupą śmieci na środku podwórza. Także stroje nie świadczą bynajmniej, że rzecz dzieje się bądź co bądź na książęcym dworze. Większość akcji rozgrywa się w czymś, co przypomina wojskowe koszary, saksońscy hrabiowie, brabanccy możnowładcy, przedstawiciele wysokich rodów tworzą po wojskowemu umundurowaną załogę, a król Heinrich der Vogler to przede wszystkim wódz zbierający armię przed bitwą. Suknie dwóch żeńskich protagonistek kontrastują kolorystyką: najpierw niebiesko-drelichowa przypominająca więzienny sznyt sukienka Elsy, następnie w II akcie biała suknia ślubna (z parometrowym trenem, który co i rusz wypada  przerażonym i zdezorientowanym dworskim pannom z rąk), oraz czarna a potem krzycząca czerwienią suknia dyszącej nienawiścią Ortrudy. 
         Na tym tle wtargnięcie łabędzia na łodzi - poprzedzone nieziemskim światłem wpadającym przez okna koszarowego pomieszczenia - wywiera niezłe wrażenie. Łabędź to rola niema i tylko jego kostium oraz choreografia służy wydobyciu otaczającej go magii. Otóż łabędź, czyli zaklęty brat Elsy, Herzog Gottfried, w koncepcji McDonalda ma tylko jedno, niezaprzeczalnie piękne, długie skrzydło, które to wznosi do góry, jakby chciał wzlecieć, to chowa w nie głowę siedząc tyłem na łodzi, jakby czekając na rozstrzygnięcie wypadków. Zastanawiające, że w scenie ostatniej, gdy Gottfried zostaje odczarowany, jako następca tronu chwyta rycerski miecz i pełnym władczości gestem wyciąga ostrze w stronę brabanckich hrabiów, chcąc pokazać, kto teraz będzie tutaj rządził, a może z zapowiedzią sądu: Teraz okaże się, kto z was był mi wierny! Białe bezbronne skrzydło łabędzia i ręka uzbrojona w miecz: tajemnica baśni i ostrze ludzkiej władzy. 
          I nic tu na razie nie ma o samym Lohengrinie. Jakby go nie było. Po części tak właśnie: był a jakby go nie było. Mnie się ten Lohengrin po prostu nie spodobał. Ani głosowo, ani aktorsko, ani w ogóle. Peter Wedd (tenor) może i ładny głos ma, ale po prostu mi do tego Lohengrina nie pasował. Określę to tak: był bez charakteru. Przeżyłam już coś podobnego, gdy Matthew Polenzani (nie wiem naprawdę dlaczego tak promowany w MET) wykonywał partię Alfreda w Traviacie. No za nic nie mogłam się wczuć w dramatyzm sytuacji, bo tak mi nie pasował, że nie mogłam się skupić na śledzeniu muzyki. O wiele lepiej poradził sobie Thomas Hall (baryton) jako Telramund. Mocny, przejmujący, kiedy trzeba zdecydowany, poniżony, wściekły. Podobnie w głosie Anny Lubańskiej (mezzosopran, sopran) w partii Ortrudy, żony Telramunda, słychać było całą gamę emocji, skrywanych i w końcu ujawnionych namiętności, żądzy władzy i zemsty, kiedy w akcie II pojawia się w tej czerwonej sukni na galerii nad sceną. Czysta rozkosz słuchania i patrzenia. Prawie ciarki na plecach miałam, oj! 
       Mary Mills (sopran) w partii Elsy miała momenty dobre, ale i słabsze. Na szczęście tych lepszych było więcej. Bardzo ładnie weszła w akcie II, zdecydowanie najlepiej pokazała się w scenie małżeńskiej w akcie III. I tu muszę powiedzieć, że zwróciłam uwagę na harmonię jej głosu z brzmieniem orkiestry. To było piękne. Orkiestra swoją drogą zasługuje na osobną pochwałę. Takiego zróżnicowania poszczególnych sekcji, smyczkowych i dętych, tak pięknego wejścia kontrabasów to ja dawno nie słyszałam. Wielka to zasługa węgierskiego dyrygenta Stefana Soltesza, który panował nawet nad trąbkami rozstawionymi na balkonach ;-) O ile wizualnie całość nie za bardzo mi przypadła do gustu, zwłaszcza te koszarowe wizje, o tyle stroną muzyczną, orkiestrową byłam w pełni usatysfakcjonowana. Tego Lohengrina z przyjemnością można słuchać. Partie chóralne w wykonaniu chóru TWON również bez zarzutu. Świetne, porywające, w tempie. Trzeba przyznać, że zawsze słucham z rozkoszą. 
        Odbieranie i próba oceny muzyki Richarda Wagnera, ocena realizacji jego muzycznych dramatów to rzecz bardzo subiektywna i niebezpieczna czasami ;-) Niech świadczą dwie podsłuchane opinie. Przede mną siedziała młoda para, zdegustowana wyraźnie. Ona mówi do niego: To najgorsza rzecz, na której byłam - i po przerwie już nie wrócili . Za mną siedzi dwóch panów w zaawansowanym wieku. Jeden mówi do drugiego: Nie wiem, jak ty, ale ja jestem zachwycony brzmieniem, chórem, orkiestrą...- i po przerwie znaleźli sobie wolne miejsca bliżej sceny. 


Lohengrina Richarda Wagnera oglądałam w TWON 21 grudnia 2014 r. 

Zajawka:



Uwertura do Lehengrina sama w sobie może stanowić kawałek pięknej, wręcz cudownej muzyki, wyrastającej z tego, co przeczuwane,co ukryte, niezmierzone, niezbadane, muzyki o wyższości marzeń nad codziennością i baśni nad realizmem.  Jest ona tak przejmująco smutna, dlatego wiadomo: nie może kończyć się szczęśliwie.

 



Zapraszam też na drugi blog do relacji z trwającej w TWON innej wystawy - Przymierzalnia
     

piątek, 26 grudnia 2014

"no, o czym znów zapomniałem dziś na śmierć?"

Powiedz, że wkrótce

Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece,
tej kołdrze z piaskiem pod nią, księżniczce, nad ranem
drażnionej ziarnkiem grochu. (Bo późno: po trzeciej).

W... no, to słowo, też na wpół martwe.. w "powiecie"?
W powiecie skóry wszyscy znają się nawzajem.
Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece.

Wieści krążą tu, z ust do własnych ust, powietrze
przez magnetofon tętnic przewija nagrane
pogłoski: ziarnka gromu. Już późno, to przecież

prawie świt. Stań w łazience, patrz z bliska w powierzchnię
lusterka. Nie w twarz na dnie. W to, co zezna na niej
pyłek, rysa szkła. Powiedz krtani. I powiece.

Po pierwsze, że już wkrótce. Po drugie - po jeszcze
bardziej pierwsze - że całą widzianą na jawie
ciemnością ziarnka grobu, choć późno, poprzecie

właściwą stronę skóry, tę, gdzie się po wieczne
mgnienie skupiło Wszystko znane, nienazwane.
Którą? Wiesz przecież. Powiedz krtani. I powiece
na tym jej ziarnku globu, za późno: Po trzecie -


Dziś w nocy zmarł w Bostonie Stanisław Barańczak

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Inny wymiar

       (Zapraszam do nowego wpisu na starym blogu - Przymierzalnia)



        Czego potrzeba, aby ze sfery profanum wejść w sferę sacrum? Wiedzą to wykonawcy koncertu, który odbył się 20 grudnia w Studiu im. Lutosławskiego. Z syntezy niezwykłego głosu solistki, muzyki fortepianowej i wiolonczelowej tęsknoty, starocerkiewnego śpiewu sakralnego oraz nastrojowych cerkiewnych fotografii przeniosłam się w rzadko osiągalną przestrzeń mistycznego doświadczenia. Koncert stał się niejako przypadkowym (czy rzeczywiście tylko przypadkowym?) wprowadzeniem w duchowy wymiar nadchodzących świąt. O niezwykłości odczuwania, jakie stało się udziałem wszystkich słuchaczy niech świadczy fakt, że nie było oklasków w środku, a po zakończeniu przez długą chwilę trwała wymowna cisza, której nikt nie śmiał zmącić.    
        Tutaj muszę przyznać się do totalnej klęski. Nie znalazłam nagrania ani adekwatnego występu głównej solistki - Uliany Horbaczewskiej - której głos od pierwszego dźwięku wgniótł nas w fotele, ani tego samego zestawienia muzyków, bo zdaje się, że skład został dobrany tylko na potrzeby tego jednego koncertu (!). 
        Na początek więc tylko namiastka: było podobnie, tylko więcej, szerzej, głębiej i bardziej mistycznie.
      




      Więcej, bo solistce Ulianie Horbaczewskiej towarzyszyli: Wołodymyr Bedzwin (wiolonczela, śpiew), Ostap Slywynski (śpiew), Ryszard Latecki (instrumenty perkusyjne, trąbka) i Włodzimierz Pawlik (laureat Grammy za płytę Night in Calisia w styczniu tego roku) na fortepianie. Na dużym ekranie zaś wyświetlane były fotografie Mariusza Wideryńskiego: zatopione w mroku nocy, w brzasku świtu, w świetle księżyca i świec polskie cerkiewki. 
         W trzech częściach koncertu  słuchaliśmy tradycyjnego ukraińskiego śpiewu sakralnego w irmologijnej i ludowej polifonicznej formie. Z połączenia bizantyjskich wpływów muzycznych z ludową pieśnią narodziła się w XVII wieku specyficzna duchowość cerkiewnego śpiewu. Muzycy wzbogacili ją o swoją wrażliwość, improwizacyjne odczytanie tradycji, przenosząc dodatkowo do melodii nastrój poetyckich fotografii. Partytury Fotograficzne - to nazwa projektu, w ramach którego od 2009 roku odbywają się kolejne koncerty (obliczyłam, że ten ostatni był dwunasty). 
         Uliana Horbaczewska z towarzyszeniem  Ostapa Slywynskiego i Wołodymyra Bedzwina oraz przepięknie komponującego na fortepianie z tradycyjną muzyką cerkiewną Włodzimierza Pawlika wykonała cykl pieśni  zapowiadających Boże Narodzenie (Jak runo na deszcz na łono Dziewicy zszedł Chrystus,  Zbliża się czas zbawienia naszego,  Narodzenie Twe,  Dziewica dziś Najistotniejszego rodzi) następnie pieśni pokutne (Nie odwróć oblicza Swego ode mnie, Z nami jest Bóg,  Zmiłuj się Panie, z centralnie wyeksponowanym Kyrie eleison), po radosne Alleluja o Zmartwychwstaniu i chwałę Panny Marii (Hej, po polu szerokim, Anioł woła,  Raduj się, łaski pełna,  Tobie się modlimy). Z adnotacji zamieszczonych w programie można się dowiedzieć, że pieśni pochodzą  z terenu Galicji, obwodu Kijowskiego czy Woskreseńskiego monasteru. Monaster - w nawiązaniu do fotografii, źródeł pieśni, charakteru muzyki stał się tytułem przedsięwzięcia. 
          Jako się rzekło, słowa nie oddadzą za wiele. Ulianę Horbaczewską wypadałoby usłyszeć i to w tym właśnie, a nie innym, repertuarze, aby dać się unieść śpiewowi gdzieś w stratosferę mistycznego doświadczenia, pozwolić się prowadzić blaskiem świecy przebijającej z okna cerkwi zanurzonej w mroku nocy. To było zupełnie nieoczekiwane odkrycie, ponieważ w zasadzie, nie znając wcześniej wokalistki, wybrałam się na koncert skuszona nazwiskiem Pawlika. Usłyszeć na  żywo jazzmana w zupełnie innej muzyce,  improwizującego do starocerkiewnych melodii, było samo w sobie wystarczająco niezwykłe. Tymczasem zakres wrażeń wykroczył znacznie dalej niż wszelkie wyobrażenia.Wyszłam z mocnym postanowieniem: jeśli ten koncert zostanie wydany na płycie - kupuję. 
         
          
     

piątek, 19 grudnia 2014

Puer natus est nobis

         Średniowieczna muzyka na Boże Narodzenie zachowała to, co zgubiliśmy dzisiaj w komercyjnej pogoni za prezentami - dostojeństwo. Brakuje nam powagi. W dzisiejszym świecie wszystko można wykpić, ośmieszyć, poniżyć. I sami stajemy się tym samym tacy śmieszni. Jedynie śmieszni w tym swoim zabieganiu, kręceniu się w kółko, żeby zdążyć. A przecież, jeśli się zatrzymamy, Boże Narodzenie też nastąpi, bez obawy ;-) Tak śpiewali dawno temu.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Pierwszy raz w Polsce

       Mam nadzieję, że nie ostatni, to znaczy na pewno nie ostatni, bo 8 stycznia będzie w Krakowie. Moja nadzieja dotyczy tego, że kiedyś może uda mi się usłyszeć na żywo, bo nagrań słuchałam, płyty mam, a wczoraj podziwiałam w transmisji.
        Max Emanuel Cenčić, pochodzący z Zagrzebia, a od szóstego roku życia mieszkający w Wiedniu, jeden z  najbardziej rozpoznawalnych dzisiaj kontratenorów. Niedzielny koncert na zakończenie Festiwalu Actus Humanus w Gdańsku skomponowany został w całości z muzyki XVIII-wiecznej Wenecji: Vivaldi, Caldara, Porta, Galuppi, Giacomelli, Gasparini, Brescianello, Albinoni - wenecka plejada od najbardziej znanych, po zapomnianych. Super!
         Nie ukrywam, nie ukrywam wcale - miałam w tym programie utwór najbardziej oczekiwany: Sposa, non mi conosci Giacomellego z Merope, opery, której w całości nigdzie znaleźć nie mogę, ale aria jest wspaniała. Tak sobie myślę, że jeśli kiedyś wreszcie zdobędę się na ułożenie prywatnego rankingu najpiękniejszych arii świata (teraz modne są wszelkie rankingi, a co!), wszystko wskazuje na to, że ta właśnie znajdzie się na miejscu pierwszym.
          Na początku Cenčić jakoś tak powoli się rozkręcał, Giacomelli był w drugiej części, to już zabrzmiało świetnie. Nie do końca mi jego interpretacja w ucho wpadła, ale... przyzwyczaję się, tylko jeszcze kilka razy muszę posłuchać ;-) W zasadzie do głosu śpiewaka też musiałam się przez pewien czas przyzwyczajać. Nie wczoraj, tylko w ogóle. Trwało to kilka miesięcy, może rok, może dwa. Musiałam się oswajać, wsłuchiwać, początkowo z rezerwą. Wczoraj usłyszałam wreszcie, że on ma przecież świetne doły, a to trudne przy tej technice. I chyba dlatego interwały wychodzą mu widowiskowo. Za to wciąż nie lubię nadmiernego wibrato, wolę delikatniejsze. na szczęście nie nadużywa. Niemniej, biorąc pod uwagę dotychczasowe moje muzyczne przygody z Cenčićem, wczoraj ostatecznie przekonałam się, że wielkim śpiewakiem jest.
          A na koniec to już był prawie karnawał. Dwie brawurowe arie Vivaldiego - on naprawdę "mordował" śpiewaków. Natomiast na bis, choć po włosku, aria z opery Hassego, kompozytora niemieckiego, ale przecież zmarłego w Wenecji. Pomiędzy ariami zespól Il Pomo d`Oro pod kierownictwem Riccardo Minasiego wykonywał utwory instrumentalne także tych samych kompozytorów. Wenecja została więc zagrana i zaśpiewana :-)
Czyli co? Czas założyć maskę i wyruszyć w korowodzie wzdłuż kanałów ;-)

Taka sobie perełka: Mormorando quellea fronda z La costanza combattuta in amore Giovanniego Porty z 1716 r.





No i ten "bezwzględny" dla ludzkiego głosu Vivaldi: Anche in mezzo a perigliosa


niedziela, 7 grudnia 2014

Torreador ;-)

        (nowy wpis na starym blogu: Kiedy spotyka się dwóch)

   
 Ponieważ ten utwór wszyscy znają, łatwiej będzie śledzić poczynania dyrygenta. Niezwykłych wrażeń wszystkim życzę :-)

Sergiu Celibidache (1912 - 1996)


środa, 3 grudnia 2014

Requiem paryskiego organisty

       Paryski organista, najpierw w Notre-Dame, potem w St-Etienne-du-Mont, w nieskończoność poprawiał swoje kompozycje nawet wtedy, gdy zostały opublikowane. A w ogóle jako perfekcjonista niewiele z nich zgodził się opublikować za życia. To jednak, co przetrwało, jest przykładem doskonałej wielopoziomowej harmonii. Niewiele jest kompozycji, w których organy i orkiestra brzmią tak idealnie zestrojone. Zwykle albo organy wchodzą głośno, dobitnie, przykuwając uwagę, albo za cicho, że giną. Oczywiście to zjawiska będące na pewno skutkiem wybiórczego słuchania i mojej nieumiejętności ogarnięcia wszystkiego naraz. Ale skoro ktoś jednak potrafił skomponować utwory niejako pod moje niewprawne ucho, wypada tylko się cieszyć, że i dla takich ułomnych melomanów ktoś umiał tworzyć ;-)
        Maurice Duruflé (1902 -1986) stoi w szeregu słynnych francuskich kompozytorów organistów, jak Dandrieu, Rameau, Couperin, Franck (choć z pochodzenia Belg), Saint-Saëns, Messiaen, Widor.., żeby wymienić tylko niektórych. Jego uduchowione Requiem op. 9 z 1947 r. stanowi doskonały przykład harmonii ludzkiego głosu, organów i orkiestry. Kiedy się słucha wersji bez orkiestry (są takie nagrania), sądzić by można, że utwór jest znacznie starszy, przedwiekowy, tak wyraźnie pobrzmiewają w nim tony gregoriańskiego chorału. Takie właśnie miałam złudzenie, gdy słuchałam po raz pierwszy. Z faktu, że jest to jednak dzieło współczesne, XX-wieczne,  wypada cieszyć się nawet bardziej, ponieważ oznacza to, że wciąż powstaje dużo pięknej muzyki nadającej się do słuchania, a nawet zachwycającej ;-)
        
Poniżej Agnus Dei z Requiem - wersja organowa, bez orkiestry




Pie Jesu na mezzosopran solo z organami i wiolonczelą





Libera me - wersja z orkiestrą (uwaga: brak obrazu, jest tylko muzyka)





Duruflé skomponował Requiem ku pamięci swojego ojca.  

piątek, 28 listopada 2014

Uśmiech

       W komentarzach do poprzedniego wpisu pojawiło się nazwisko Jonasa Kaufmanna, więc to dobra okazja do odnotowania nowej płyty. Tenor prezentował już wiele swoich głosowych i aktorskich możliwości, tak w operach, jak i w nagraniach płytowych. Wykonuje utwory tak różnych pod względem charakteru muzyki i ekspresji kompozytorów, jak Wagner i Verdi, Schubert i Beethoven, Leoncavallo i Massenet, żeby wymienić tylko kilku. Jego Werther był prawdziwy, Lohengrin nieszczęśliwy, a Parsifal przejmujący. Mam kilka szczególnie ulubionych arii w jego wykonaniu: Gott! Welch Dunkel hier, Ombra di nube, Pourquoi me reveiller, E lucevan le stelle... Są też takie, które lubię mniej, ale nie będę wymieniać ;-)
        Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie głęboki wagnerowski głos Kaufmanna niż popisy czasami przesłodzonych tenorów lirycznych. Jego śpiew bywa dramatyczny i poruszający duszę, co wynika z muzycznej dramaturgii wspomaganej operowym librettem, ale dla uszu jest kojącym balsamem bez względu na inne okoliczności. No więc lubię :-) Jeden z ciekawszych i ewoluujących głosów współczesnej operowej sceny. Taki do zasłuchania.
        Najnowsza płyta Kaufmanna Du bist die Welt für mich (premiera wrzesień 2014) odbiega od dotychczasowych charakterem muzyki. Przenosimy się w świat operetkowego boomu lat 20. i 30. Słyszymy takie szlagiery, jak Dein ist mein ganzes Herz z Krainy uśmiechu (1929) Lehara, Irgendwo auf der Welt, popularna pieśń niemiecka (1932) z muzyką Heymanna, tytułowy przebój Taubera  Du bist die Welt für mich. Właściwie całość została pomyślana jako hołd złożony jednemu z najsłynniejszych śpiewaków tamtego czasu o urzekającym aksamitnym głosie - Richardowi Tauberowi (1891 - 1948), stanowiącemu do dziś niedościgniony wzór belcanta I połowy XX wieku. Niemniej, jak zauważa Kevin Clarke, Kaufmann nie naśladuje Taubera, lecz transponuje jego szlagiery na specyfikę własnego głosu, dostarczając słuchaczom oryginalnych wrażeń. Jestem zdecydowanie za takim właśnie potraktowaniem pierwowzoru.
         Także stylizacja towarzyszących płycie nagrań wideo, kostium Jonasa z charakterystyczną kamizelką, archaiczny mikrofon nagraniowy, detale utrzymane w stylu retro przywołują klimat życia muzycznego Berlina lat 20. i 30. I wszystko byłoby pięknie, tylko kompaktowe wydanie płyty audio wraz z DVD z berlińskiej sesji nagraniowej kosztuje jakieś 90 zł :-( Biorąc pod uwagę, że Jonas Kaufmann - poza wspaniałym głosem - ma najpiękniejszy uśmiech we współczesnej operze, może jednak warto? ;-)




Zapowiedź:






A poniżej link do  filmiku z oficjalnej strony z odautorskim wyjaśnieniem :-)
Jeszcze więcej Kaufmanna :-)


poniedziałek, 24 listopada 2014

Skowronkowa aria

      Jeśli jednego wieczoru słucha się "krwawiącego" Szostakowicza, a zaraz następnego radosnej operowej "burleski" Richarda Straussa, efektem może być albo ból duszy, albo ból głowy ;-) Tak czy inaczej - człowiek wychodzi z tego zderzenia pokawałkowany jak na obrazach Picassa. I teraz trzeba się pozbierać do kupy ;-) Nie jestem pewna, czy mam już ręce we właściwym miejscu, czy głowa nie została przekręcona do tyłu, zamiast oczu mam latarki, a na końcu palców nie wyrastają kwiatki ;-)
       Był sobie kompozytor, który kochał kobiece głosy, te najwyższe. Miał wiele grzechów na sumieniu, ale jedno trzeba przyznać - ukochały go Muzy, obdarowując go ponad miarę geniuszem muzycznym. Żona kompozytora stała na straży Geniusza starannie zamykając na klucz w salonowej szafie jego partytury i od czasu do czasu urządzając dzikie awantury o arie nie dla niej napisane. Po jednej z takich awantur - całkowicie niezasłużonej zresztą - domowy salon stał się przeniesionym na operową scenę miejscem komediowej akcji. Żona z operowej divy stała się bohaterką przedstawienia. Nie, jednak nie powinni po tej premierze wracać do domu w JEDNYM samochodzie ;-)  Na szczęście szofer przeżył ;-)
       Można sądzić, że Richard Strauss robił wszystko, aby swoją muzyczną karierę zepsuć, ale mu się nie udało. Jego muzyka się obroniła. Na szczęście dziś już nie wywołuje takich skandali, jakie towarzyszyły przygotowywaniu premiery Salome, której główna wykonawczyni tytułowej partii protestowała: "Jestem przyzwoitą kobietą!"
        Był utracjuszem, sybarytą ("Jestem tu po to, by tracić pieniądze" - mawiał), namiętnie grał w karty (podobno potrafił rozgrywać partię ulubionego skata i komponować jednocześnie), uwielbiał Goethego, którego wszystkie dzieła przeczytał trzy razy, lubował się w wiśniowym drewnie, z którego meble wykonane na zamówienie wypełniły willę w Garmisch. O skali trudności w ocenie jego postaci a zarazem nieprzewidywalności charakteru niech świadczą dwa wybrane zdarzenia: z jednej strony skomponował hymn olimpijski na Igrzyska w 1936 roku w Berlinie, a z drugiej ni z tego, ni z owego pojechał pewnego dnia do obozu koncentracyjnego odwiedzić babkę swojej synowej, pochodzącej z rodziny żydowskiej. Oczywiście nie wpuszczono go uznając za wariata.
       Są takie artystyczne duety, których współpraca przynosi dzieła zachwycające. Richard Strauss-kompozytor znalazł partnera librecistę w osobie poety i dramaturga Hugona von Hofmannsthala. Obaj stworzyli niezapomniane dzieła: Elektrę, Kawalera z różą, Kobietę bez cienia, Helenę Egipską, Arabellę i Ariadnę na Naksos. I właśnie tę ostatnią Jacek Kaspszyk, dyrektor FN wybrał na uczczenie 150 rocznicy urodzin i 65 rocznicy śmierci Richarda Straussa.
        Ariadna na Naksos w konstrukcji muzycznej i charakterologicznej rozpada się na dwa nurty: poważnej opery seria i komicznego pasticcio. Jakże może być inaczej, skoro dziełu patronuje mistrz komedii - Molier. Nie bawiąc się w dokładne streszczenie wystarczy powiedzieć, że mamy tutaj wykorzystany chwyt teatru w teatrze. Na skutek arbitralnej decyzji gospodarza domu (który w ogóle nie pojawia się na scenie) podczas uroczystego przyjęcia dwie sztuki, planowane jedna po drugiej dla zabawienia gości, mają zostać wystawione równocześnie, żeby na koniec wszyscy mogli podziwiać fajerwerki. Rzecz w tym, że oba dzieła, jak i uczestniczący w nich artyści kompletnie do siebie nie pasują. Z jednej strony mamy smutną opowieść o porzuconej przez Jazona Ariadnie, w samotności przeżywającej swój dramat i marzącej o śmierci. Z drugiej zaś trupę wesołych komików opery buffo, mających odegrać wesołą farsę Płocha Zerbinetta i jej czterech kochanków. Kiedy Majordomus ogłasza decyzję gospodarza, w Primadonnę wykonującą partię Ariadny jakby piorun trzasnął i całą parą w płucach wrzeszczy, że się na to nie zgadza, a Kompozytor w rozpaczy wybiega, nie pobrawszy nawet swojej gaży.
        Na nic protesty. Następuje przedstawienie. Ariadna na Naksos pogrążona w samotności i rozpaczy za nic ma świat, radość i próby rozweselenia, podejmowane przez ekipę Zerbinetty. Ta w końcu wkracza ze swoją "skowronkową" arią, w której chce pogadać jak kobieta z kobietą, proponując najprostsze rozwiązanie: na zranione serce jest tylko jedna rada - nowa miłość.
          Cała opera składa się z szeregu pięknych arii dających śpiewakom możliwość pokazania wszystkiego, na co ich stać. Partia Zerbinetty wymaga fantastycznej koloraturowej techniki wysokiego sopranu. Mało tego, także oryginalna instrumentacja służy wyeksponowaniu możliwości muzycznych orkiestry. Słowem, opera popisowa w całej rozciągłości. W dodatku krótka, jednoaktowa z prologiem. Taka sobie muzyczna perełka do słuchania przy lampce wina, a gdy jeszcze można by obejrzeć aktorskie popisy, to już wieczór w pełni udany.

Dwie wersje popisowej arii Zerbinetty: Grossmächtige Prinzessin.
Pierwsza z pełnej inscenizacji, druga wersja - koncertowa.

Edita Gruberova



Natalie Dessay (wersja koncertowa)

piątek, 21 listopada 2014

Miałkość słów

        ......................................................
Od czego zacząć?.................... Jestem absolutnie..... napisać, że pod wrażeniem, to o wiele za mało.
        Jaką muzykę może stworzyć kompozytor, który przez całe życie trzymał koło łóżka spakowaną walizkę, w każdej chwili spodziewając się nieproszonych gości, którzy bez ceregieli, na rozkaz, zabiorą go z domu? Jaką muzykę napisze ktoś, kto całe życie oglądał się za siebie? Co komponuje człowiek, o którego muzyce krytyka pod wpływem niechętnego grymasu Stalina napisała, że to chaos, w którym nie ma ładu i porządku, a autorowi zwyczajnie brakuje talentu?  Napisano tak o twórcy, którego jeszcze niedawno ogłoszono geniuszem, a na zachodzie Europy uznawany był za objawienie awangardy. O tę awangardowość właśnie chodziło. Dla radzieckiego reżimowego establishmentu okazała się za trudna, zwyczajnie niestrawna, zbyt  "imperialistyczna".
      Od tego czasu w biografii Dymitra Szostakowicza zaczyna się schizofreniczne rozdarcie: nie może komponować tak, jakby chciał, nie chce zaś tworzyć tak, jak mu każą. I może dlatego właśnie powstają dzieła genialne. Wiem, to zbyt trywialne wytłumaczenie. Ale faktem jest, że Szostakowicz nie zarzucił komponowania nawet wtedy, gdy w kulturze radzieckiej stał się persona non grata, kiedy na jego koncert nie przyszedł absolutnie nikt i grał w pustej sali, kiedy nie mając pieniędzy na chleb sprzedawał za bezcen swoje partytury.
      Jest prawdą, że po śmierci Stalina stał się honorowanym i hołubionym artystą, którym władze chwaliły się przed Zachodem, a osobistym dramatem Szostakowicza był fakt zapisania go - wbrew jego woli - do Partii, co przyprawiło go o depresję. I do końca życia oglądał się za siebie.
       Ta muzyka jest cudownie piękna, a jednak początkowy powtarzający się akord ma coś z wewnętrznego krzyku bezsilnej rozpaczy. Moderato V Symfonii Szostakowicza porównać można do słynnej Piątej Beethovena  z równie słynnym akordem Losu. Mocne wejście wiolonczel w forte a zaraz potem kontrabasy ścinają krew w żyłach. Szarpią wnętrzności. Siedzą gdzieś w splocie słonecznym i bolą. Dławią w gardle. A potem ciche delikatne smyczki jak jesienna mgła snują nici żalu i ogromnego smutku. Porażające.
        Szybkie drobne takty drugiego tematu jak dysonans wkraczają radosnym rytmem burząc harmonię. Blachy, fortepian, dęte na przemian w marszowym rytmie. To nie może dziać się naprawdę, Jakieś szaleństwo rytmu wiruje w powietrzu, mąci umysł, ogłusza kotłami. Do czasu, bo oto znowu wraca pierwszy motyw, mocniej i dobitniej. A zaraz, skąd te sielankowe tony fletu, smyczków, celesty? O, nie dajcie się nabrać, tam w tle czai się mroczna nuta kontrabasu. Ta nić czarna się przędzie: ona za mną, przede mną i przy mnie. Ona w każdym oddechu. Ona w każdym uśmiechu. Ona we łzie, modlitwie i w hymnie...

       Dziś wieczorem w nowej siedzibie NOSPR Stanisław Skrowaczewski poprowadził wykonanie V Symfonii Dymitra Szostakowicza - wykonanie absolutnie mistrzowskie. Nawet w transmisji radiowej, przy całej niedoskonałości dźwięku, muzyka krwawiła z otwartej rany przejmującą intensywnością. Owacja na stojąco całkowicie zasłużona.

Jak opisać mistrzostwo muzyki? Nie da się. Są tylko próby, przykłady, przymierzalnie... Cała V Symfonia trwa ok. 45-47 minut, w tym czasie umiera się  co najmniej pięć razy.

Dymitr Szostakowicz: V Symfonia d-moll. Część I Moderato. (1937r.)


poniedziałek, 17 listopada 2014

Trzydzieści arii w trzy godziny

      Ta opera zawiera co najmniej 30 arii.  "Co najmniej", bo przy 26. zmylił mi się rachunek i się pogubiłam, a to jeszcze nie był koniec. Troje głównych bohterów: Bajazet, Asteria (jego córka), i Andronico (ukochany Asterii) ma ich po 6, a jest jeszcze  postać tytułowa - Tamerlano - oraz dwoje bohaterów nieco pobocznych - Irene i Leone - i każde z nich ma swoje nie tylko pięć minut. Nieprawdopodobna erupcja muzycznych konfiguracji! A przecież między ariami też się coś dzieje - rozgrywają się dramaty: uwięzionego władcy przeciwko tyranowi;  córki przeciwko ojcu - ojca przeciwko córce; nieporozumienia między narzeczonymi; porzuconej kobiety przeciwko ukochanemu, który ją odtrącił; wiernego dowódcy przeciwko zdradliwemu wodzowi. Pętla się zaciska - ktoś musi umrzeć.
      Tamerlano Georga Friedricha Händla po niezbyt spektakularnym skucesie w sezonie 1724/25 na dwa wieki został właściwie zapomniany. To Juliusz  Cezar w Egipcie zrealizowany  na początku 1724 roku i Rodelinda z roku następnego staną się oklaskiwanymi i podziwianymi dziełami kompozytora. Tak naprawdę renesans Tamerlana można dostrzec gdzieś od ostatniego ćwierćwiecza XX wieku, ale i tak bez wielkiego szału. Jest bowiem obiektywna trudność w znalezieniu odpowiedniego śpiewaka do głównej postaci, a wcale nie chodzi o Tamerlana, tylko tenorowego Bajazeta. Postać mocna,  sześć różnych bardzo arii, od filozoficznego pożegnania z życiem, przez dumne Ciel a terra po mściwą zapowiedź zemsty w Empio, per farti guerra. Zadanie niełatwe. A to nie jedyna trudność. W zasadzie potrzebujemy aż pięciu mocnych głosowo i aktorsko postaci. I wszyscy  wchodzą w akcję od razu w pierwszym akcie. 
       Kiedy Händel komponował dzieło do libretta Niccolo Hayma, szczęśliwie miał do dyspozycji świetne głosy: słynnego kastrata Senesina do obsadzenia partii Andronika, Francescę Cuzzoni do sopranowej Asterii, Andreę Paciniego, kastrata,  dla altowego Tamerlana,  Annę Dotti (alt) dla Ireny i - po raz pierwszy - rewelacyjnego tenora Francesco Borosiniego do partii Bajazeta. Potrzebny był jeszcze bas, Giuseppe Boschi w partii Leone. I mamy komplet. 
       W sobotniej retransmsji z koncertowego wykonania opery w Poznaniu w obsadzie zupełnie nieznani mi wykonawcy.  Poza dyrygentem - Alexisem Kossenko (którego solowe popisy na flecie traverso oglądałam  kiedyś na żywo w Krakowie) i jego orkiestrą Les Ambassadeurs - nie kojarzę nikogo. Obawiam się, że nawet po wysłuchaniu całego Tamerlana, mimo naszpikowania ariami, nadal nie zapamiętam, bo jakieś takie trudne te nazwiska. Jeszcze  żeby chociaż tenor udźwignął partię! Ale nie udźwignął, szkoda. Nie było tragicznie, ale najbardziej wpadła w ucho i zapadła w pamięć Asteria - Emöke Baráth, węgierski sopran.  Wzruszające Padre, amante było w jej wykonaniu naprawdę przejmujące. Marion Tassou (alt), śpiewaczka francuska w partii Ireny niespodziewanie wybijała się  interpretacją ponad  inne, główniejsze postacie.  Chociaż i do dwóch kontratenorów w partiach Tamerlana (Carlo Vistoli z Włoch) i Andronika (Gabriel Diaz z Hiszpanii) - nie można mieć dużych zastrzeżeń.  To naprawdę nie są łatwe partie.  Vistoli mocno zaśpiewał okrutne A dispetto, a  Diaz w Bella  Asteria był wzruszający.  Ciekawie prezentował się duński bas Steffen Bruun w partii Leone.  Aż się zdziwiłam, że to taka widoczna rola w całości, choć raczej drugoplanowa. No i Francisco Fernandez-Rueda, drugi Hiszpan w obsadzie  - tenor w partii głównej - Bajazeta. Chyba lepszy byłby ktoś z mocniejszym głosem. W każdym razie, biorąc pod uwagę, że Tamerlano nie jest  grywany w Polsce za często (;-)) i tak świetnie, że wreszcie doczekaliśmy się choćby koncertowej realizacji.  Mimo wszystko z przyjemnością słuchało się tych 30. arii oraz zapierającego dech w piersiach tercetu na zakończenie II aktu i końcowego chóru D`atra notte. 
       Nie dam rady zamieścić tutaj wszystkich wartych uwagi arii, a szkoda ;-) Byłoby to jednak ponad wytrzymałość jednego wpisu ;-) Jakiś okrojony wybór tylko.
     Aha, kto umiera w całej intrydze? Bajazet. To z nim związana jest słynna scena w klatce.  Andrea Celesti, włoski malarz XVI/XVII wieku jako pierwszy przedstawił uwięzienie Bajazeta w taki sposób. Zapewne stąd czerpią inspirację niektórzy reżyserzy umieszczając klatkę na scenie. 

Tamerlan und Bajazet (Celesti)

A jednak to nie on widnieje w tytule opery, lecz Tamerlano, despotyczny zwycięski władca, bezlitosny dla pokonanego wroga.  Ale jak to w barokowej operze bywa, wszystko kończy się dobrze i okrutnik  doświadcza  łaski nawrócenia ;-) Spokojnie możemy iść spać, dobro raz jeszcze zatriumfowało :-)

Bella Asteria (aria Andronika) - śliczne :-) śpiewa Max Emanuel Cencic




A dispetto - aria Tamerlana, Nicholas Spanos





Jedna z arii Asterii - Cor di padre, cor d`amante, Sandrine Piau





I na koniec potrzebny Bajazet, tylko który? Jaki? Trudność mam - i to nie z nadmiaru ;-) Jednego już tu kiedyś zamieszczałam (Villazon), toteż chcę jakieś inne wykonanie. Może z filmikiem : Ciel e terra w wykonaniu Thomasa Randlego

piątek, 14 listopada 2014

Z perspektywy ulicy. Wilno - odc. ostatni

      (Wielbicieli teatru zapraszam na wrażenia ze spektaklu - Ostatnia miłość )


      Spacerując ulicami Wilna idzie się po śladach wieszczów i odkrywa wspólną historię. Od przeszłości do teraźniejszości wiodą szlaki znane z turystycznych przewodników i te mniej znane, wytyczane osobistą intuicją. Nawet spotkanie z Ostrobramską zaskakuje na środku ulicy, wystarczy podnieść głowę i spojrzeć przez otwarte okna kaplicy nad jedną z dziewięciu dawnych bram w murach wokół miasta. W żadnym innym sanktuarium Matka Boża nie jest tak blisko ludzi, tuż nad głowami przechodniów. 
       Na wiele pamiątek bliskich polskiemu sercu też natkniemy się prosto z chodnika. Dom, w którym mieszkał Adam Mickiewicz, klasztor bazylianów, w którym był aresztowany,. mieszkanie, w którym spędził ostatnią noc przed wyjazdem do Rosji. Z celą bazyliańską w ogóle ciekawa historia, ponieważ obecnie znajduje się w tym budynku czterogwiazdkowy hotel. Czy nie wypadało, żeby goście nocowali w "celi Konrada", czy też chodziło o zamknięcie hotelowych korytarzy przed najściami polskich wycieczek, w każdym razie Litwini sławną celę "przenieśli:" na zewnątrz. To znaczy do unickiej cerkwi Św. Trójcy dobudowano niewielkie pomieszczenie, w którym urządzono od nowa tzw. celę Konrada dla zwiedzających. Jest tam tablica z tekstem z III cz. Dziadów, stolik z misą i dzbankiem na wodę, stolik nocny z lichtarzykiem,  prycza, "para drewniancyh firanek" w oknach, portret młodego Mickiewicza,  materiały informacyjne o procesie filaretów. Jako wizualizacja treści biograficzno-literackich ma to zapewne dla wycieczek szkolnych walor edukacyjny, jako miejsce do zwiedzania ducha dawnych czasów znaleźć raczej trudno ;-)
       Sama cerkiew Św. Trójcy z zewnątrz sprawia przykre wrażenie, jest okropnie zniszczona, o czym świadczy choćby stan fresków znajdujących się na zewnątrz w niszach przy wejściu.


Z trudem można rozpoznać postacie trzech męczenników wileńskich: Antoniego, Jana i Eustachego, którzy ponieśli męczeńską śmierć powieszeni na dębie w 1347 r. Na obszar całego kompleksu cerkiewno-klasztornego, po unii brzeskiej administrowany przez grekokatolicki Zakon Bazylianów Świętego Jozafata, położonego na wzgórzu wchodzi się przez bramę zwaną Wrotami Bazyliańskimi. Znajduje się w niej tablica pamiątkowa poświęcona filaretowi, który po odbyciu kary zesłania, wyjechał do Ameryki Południowej i został bohaterem Chile - Ignacemu Domeyce.


       Oczywiście sam Mickiewicz też jest wspomniany na kilku tablicach, popiersiach no i jest pomnik, całkiem nowoczesny w konstrukcji i artystycznej wizji. Wsparty o przełamaną w połowie wysokości kolumnę zamyślony Wieszcz spogląda dalekosiężnym wzrokiem w przyszłość, a może w przeszłość - tego nikt nie wie. Posąg według projektu Giedyminasa Jakubonisa z czarnego granitu ustawiono w 1984 roku w sąsiedztwie muru okalającego kompleks kościołów. św. Bernarda i św. Anny, o których pisałam już wcześniej. Pomnik podpisany jest tylko w języku litewskim: Adomas Mickievicius.


      Niestety, wcześniejsze próby uhonorowania polskiego Wieszcza nie zostały zrealizowane, ale elementy przedwojennego projektu Henryka Kuny zostały ułożone jako płaskorzeźby przedstawiające sceny z Dziadów: U Senatora, Widmo Złego Pana, Cela Konrada, Na cmentarzu, Spotkanie Konrada z Ks. Piotrem, Droga na zesłanie. 





     
     W pobliżu Wileńskiego Uniwersytetu znajdujemy wmurowane w ścianę domu, w którym mieszkał, popiersie Juliusza Słowackiego z tylko polskim podpisem. 


Dosłownie kilka domów dalej, też  na frontonie budynku tablica pamiątkowa poświęcona Józefowi Igancemu Kraszewskiemu, który nie tylko tutaj studiował, ale i siedział w wzięzieniu, co nie przeszkodziło mu z pieczołowitością i zamiłowaniem napisać wielkiej monografii Wilna. Niestety, zdjęcia nie mam, bo było zbyt wysoko dla mojej komóreczki. 
      Idąc uliczkami Starego Miasta chwytamy urokliwe detale, coś, co nam będzie później przypominać, że tu byliśmy.


Wejście w ulicę Bernardyńską


Herbowy lokal 


Dla kogo balkonik na ślepej ścianie?


Narożna ozdoba na ul. Szklanej, w dawnej dzielnicy żydowskiej


Pomnik Giedymina stojący na olbrzymim placu przy wileńskiej katedrze siłą rzeczy wzbudza trochę żartobliwe komentarze. Mówią o nim, że to pomnik konia właściwie, gdyż stoi on na trzy razy większym (szerszym) cokole niż Giedymin. Z kolei wyciągnięte przed siebie ręce bohatera sprawiają wrażenie, jakby tego swojego konia w nocy po ciemku szukał, gdy zwierzę grzecznie idzie za nim ;-) Skojarzenie z nocą wcale nie jest przypadkowe, gdyż jest to pomnik snu Giedymina: według legendy księciu przyśnił się wilk wyjący na wzgórzu, co oznaczać miało miejsce założenia wielkiego miasta, czyli Wilna. 
       Na koniec trzeba powiedzieć, że Wilno to przecież także miasto nowoczesne. Co prawda niewiele tej nowoczesności zobaczyłam, ale mam:


Nowoczesne budownictwo


Nowoczesna rzeźba

        To już może lepiej wrócić na starówkę? Najbardziej brakowało mi czasu na to, żeby usiąść gdzieś i spokojnie wypić kawę. Ale kiedy  tuż przy głównym trakcie zobaczyłam nazwę Cafe Montmartre, nie mogłam sobie tej przyjemności odmówić. Czyżby wróżba na przyszłość?

wtorek, 11 listopada 2014

Pięćdziesiąt procent satysfakcji

       Wśród muzycznych planów miałam dwa szczególne, dotyczące polskich zespołów wykonujących muzykę dawną. Usłyszeć na żywo Capellę Cracoviensis to jedno, a drugie: usłyszeć na żywo Arte dei Suonatori. Capella Cracoviensis, jak nazwa wskazuje, działa w Krakowie, co nie znaczy, że zawsze można ją tam znaleźć ;-) Tyle razy jeździłam do Smoczego Grodu, a  jakoś do tej pory nie udawało się zgrać terminażu moich wyjazdów i ich koncertów. No i co w takim razie? Raz tylko, podczas tegorocznych Misteriów Paschaliów mogłam posłuchać śpiewaków CC, występujących z La Poeme Harmonique Vincenta Dumestre w wielkopiątkowym koncercie Ciemnych Jutrzni Carpentiera (wpis TUTAJ).
        Z Arte dei Suonatori rzecz jest jeszcze trudniejsza. Ta barokowa orkiestra związana jest z Poznaniem, to dla mnie jak dotąd okazywało się stanowczo za daleko. Co prawda równie dobrze może mieć siedzibę gdziekolwiek, a i tak należałoby raczej nazwać ich Orkiestrą Latającą, co wcale mi niczego nie ułatwia. W każdym razie są to dwie polskie kameralne orkiestry wykonujące muzykę dawną, barokową na oryginalnych instrumentach. Ponieważ jak dotąd żadna z moich wypraw nie przyniosła oczekiwanego efektu w postaci wysłuchania koncertu w ich wykonaniu, niespodziewany los sam postanowił zadziałać i... orkiestra przyjechała do mnie. Jedna z nich - Capella Cracoviensis - co prawda nie zagrała tuż pod oknem mojego mieszkania - ale przyjechała do Lublina, a to już prawie pod progiem :-) 
       Pojechałam i w ten sposób zrealizowałam pięćdziesiat procent moich muzycznych planów. Zespół CC przybył w niepełnym składzie szesnastu muzyków, wliczając Jana Tomasza Adamusa dyrygującego od organów, oraz ośmiorga śpiewaków występujących częściowo solo a częściowo chóralnie. Program przedstawili skomponowany z nazwisk sztandarowych: Haydn, Mozart i Gorczycki, a na wejście  Jan Engel. Całość ułożona, można powiedzieć, symetrycznie: Engel - jeden raz na początku, potem  Grzegorz Gerwazy Gorczycki  na przemian z Haydnem, a w środku Mozart jeden raz niejako "rymujący się" z Engelem. Haydna w zasadzie to był cały czas tylko jeden utwór: Missa Sancti Nicolai w poszczególnych częściach: Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus Benedictus, Agnus Dei, a Gorczyckiego przepiękne pieśni: Sub tuum praesidium, Ave Maris Stella,  Tota pulchra es Maria, a Mozartowski przerywnik to - Exsultate jubilate. Nie ukrywam, że program był sporym atutem, który zadecydował, że mimo niedzieli w samym środku czterodniowego weekendu, zebrałam się do ruszenia w podróż zamiast odpoczywać na łonie natury. A kropeczkę nad "i" stanowiło nazwisko Gorczyckiego. Tak, tak, wcale nie Haydn, wcale nie Mozart, tylko Grzegorz Gerwazy Gorczycki (1665 - 1734), zwany polskim Haendlem, co niby ma go nobilitować, ale w zasadzie nie lubię takich porównań, gdyż każdy artysta sam dla siebie tworzy miarę swojej sztuki firmując ją swoim nazwiskiem, a nie zapożyczonym.
         Gorczycki, zdobywszy gruntowne wykształcenie uniwersyteckie w Pradze, Wiedniu i Krakowie, większość życia spędził w tym ostatnim, gdzie pełnił funkcję katedralnego kapelmistrza na Wawelu. Obok muzycznych obowiązków wypełniał szereg innych wynikających z jego posługi kapłańskiej. Przez pewien czas wykładał w szkole księży misjonarzy (sam bowiem należał do Zgromadzenia Księży Misjonarzy, zwanych też Misjonarzami Wincentego a Paulo), był spowiednikiem katedralnym, jako proboszcz kościoła Bożego Miłosierdzia w Krakowie opiekował się  przykościelnym szpitalem, pełnił funkcję egzaminatora w seminarium, ponadto opiekował się więźniami. Po śmierci na tablicy pamiątkowej został za zasługi określony jako Gemma Sacerdotum (klejnot kapłaństwa). 
          Muzyczna spuścizna Gorczyckiego, typowa dla epoki, w której tworzył, ma charakter sakralny. Do jego obowiązków jako kapelmistrza należało przygotowywanie obcych  dzieł do wykonania przez katedralną kapelę, jak i komponowanie własnych utworów, jak na przykład Msze roratnie czy dziewięciogłosowy koncert Laetatus sum do tekstu Psalmu 122. Część jego utworów została odkryta dopiero później, jak choćby Completorium i Conductus funebris odnalezione po II wojnie światowej, część nadal jest zaginiona. Za kompozycje jego autorstwa uznaje się ok. 50 dzieł, w tym kilkuczęściowe msze.W każdym razie o twórczości Gorczyckiego wiem niewiele, słyszałam jeszcze mniej, toteż takiej okazji przegapić nie mogłam. 
         I proszę oto fragmenty koncertu, gdzieś tam byłam ;-)

Jan Engel - kompozytor, wydawca, drukarz, zm. w 1788 r.; na Krzywym Kole w Warszawie miał drukarnię, w której publikował utwory muzyczne, w tym własne kompozycje)

Fragment Sinfonii in G z niedzielnego koncertu 
(uprzedzam, to nie ja nagrywałam ;-) Oczywiście oklaski całkiem nie w porę ;-)




Bardzo dynamiczna ta Sinfonia. I śliczna :-) )

A poniżej przepiękne Laetatus sum Gorczyckiego. Co prawda tego akurat nie wykonywano na koncercie CC, ale jest tak piękne, że warto posłuchać. Choćby po to, żeby mieć świadomość, jak wspaniałą mamy polską muzykę barokową.




Na koniec zagadka. Co robi muzyk, gdy podczas koncertu pęknie struna w skrzypcach?
Odpowiedzi:
a) gra dalej, ostatecznie zostały mu jeszcze trzy;
b) wyrzuca smyczek, kładzie skrzypce na kolanach i zaczyna bębnić jak na perkusji; 
c) wyrzuca smyczek, skrzypce chwyta obiema rękami i gra jak na gitarze; 
d) wyjmuje zapasową strunę z kieszeni i na oczach widowni spokojnie ją zkłada, przyśrubowuje, sprawdza brzmienie przykładając do ucha i zanim orkiestra skończy utwór zdąży jeszcze włączyć się do gry;
e) wstaje, rozbija skrzypce na oparciu krzesła i wychodzi się zastrzelić, bo i tak czeka go śmierć z ręki dyrygenta.


piątek, 7 listopada 2014

Jeszcze o wileńskiej architekturze sakralnej

       Nie da się podczas jednorazowego pobytu zobaczyć wszystkiego i nie da się wszystkiego opisać tak, jakby się chciało. Człowiek musiałby mieć oczy dookoła głowy i czasu bez granic, żeby zatrzymać się przy każdym interesującym detalu. Siłą rzeczy więc będzie to tylko muśnięcie olbrzymiej tematyki jak motyli przelot nad  różnobarwną łaką. Z perspektywy kilku tygodni widać natomiast lepiej, co rzeczywiście wywarło trwałe wrażenie i co się zapamiętało, a co zostało uwiecznione na zdjęciach, ale pamięć wyblakła i nie można sobie przypomnieć, dlaczego rzecz wydała się wówczas interesująca. 
       A zapamiętało się przede wszystkim dwa rozpoznawalne style architektoniczne: gotyk i barok. Przepiękny kościółek św. Anny w stylu płomienistego gotyku, o którym ponoć Napoleon powiedział, że chciałby postawić go na dłoni i przenieść w całości do Paryża. 


Jest to jedna z najmniejszych gotyckich budowli, ale jakże piękna. Do wzniesienia fasady i jej ozdobienia użyto cegieł w 33 różnych kształtach. Wzniesiony w latach 1495 - 1500 kościółek wielokrotnie ulegał niszczącym pożarom, nadal jednak wzbudza podziw, a prace rekonstrukcyjne z jednej strony odsyłają do pierwowzoru gotyckiego, a z drugiej wzbogacają wnętrze o elementy baroku. Mnie zaś wzruszył drewniany, nadkruszony zębem czasu - dosłownie nagdryziony! - krzyż z lewej strony kruchty.


Kościół św. Anny stoi w tak zwanym Zaułku Bernardyńskim. Jego bryła łączy się z tuż obok wzniesionym olbrzymim kościołem św. Bernarda - również w tym samym stylu - gotyku z czerwonej cegły. Do świątyni prowadzi równie ozdobna i zabytkowa brama:



Pierwsza świątynia powstawała w tym samym czasie, co kościół św. Anny, a nawet kilka lat wcześniej, niestety nie została ukończona, ponieważ się zawaliła. Ostatecznie więc kościół bernardyński ukończono i konsekrowano w 1516 roku.



        Bernardyni, będący odgałęzieniem Zakonu Braci Mniejszych św. Franciszka, mający za patrona św. Bernarda Sieneńskiego (1380 - 1444), byli jedną z największych i najbardziej popularnych formacji zakonnych na Litwie. Nieprzypadkowo Jacek Soplica jako ksiądz Robak reprezentuje w poemacie Mickiewicza właśnie Bernardynów. Prowadzili aktywną działalność antycarską i posiadali jedną z największych klasztornych bibliotek. 
      Przepiękne XVI-wieczne malowidła ścienne w technice al secco (na wyschniętym tynku) są  w mizernym stanie i nawet zrobienie zdjęcia niewiele pokaże. Podziwiać natomiast można drewniany ołtarz główny i ambonę  w tym samym stylu wykonane w latach 1763 - 1766. Z tego okresu pochodzą także odnowione barokowe organy, niestety do dzisiaj nieczynne z powodu zniszczeń jeszcze z okresu II wojny światowej.

  
      Dopełnieniem obrazu jest wzniesiona obok gotycka dzwonnica o równie misternej konstrukcji wieżyczek: 


      O ile gotyk pozostał w mojej pamięci w kolorze czerwonej cegły, barok z kolei miał kolory pastelowo żółte, różowe i niebieskie. Pierwszą litewską budowlą w stylu barokowym jest kościół św. Kazimierza z 1616 roku. Jak w przypadku wszystkich niemal budowli sakralnych, różne koleje losu nie oszczędzały świątyni, którą w minionej epoce przemieniono na muzeum ateizmu z posągiem Lenina w miejscu ołtarza głównego.Obecnie znowu spełnia swoją pierwotną sakralną funkcję. 
       Święty Kazimierz Jagiellończyk (1458 - 1484), kanonizowany w 1602 roku, pierwszy patron Litwy, w ogóle zajmuje ważne miejsce wśród wileńskich sakralnych miejsc, gdyż najpiękniejsza kaplica w wileńskiej katedrze jest jemu poświęcona - Kaplica Świętego Kazimierza. Znajdują się tam jego relikwie w srebrnej trumnie, a na ołtarzu został przedstawiony jako święty z trzema rękami, co ma symbolizować jego szczodrość, ale jest po prostu pozostałością pomyłki malarza, który źle namalowanej ręki nie zlikwidował, a domalował poprawioną. Wnętrze kaplicy, wzorowane na Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu, jest bardzo bogate, wczensobarokowe, z licznymi stiukowymi ozdobami, w narożnikach znajdują się drewniane posrebrzane posągi polskich królów z dynastii Jagiellonów: Władysława Jagiełły, WładysławaWarneńczyka,  Kazimierza Jagiellończyka, Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiellończyka, Zygmunta I, Zygmunta Augusta i św. Kazimierza. Całość wywiera wrażenie monumentalne, patetyczne i można by rzec wielce dostojne. Wrażenie robi szczególnie choćby brązowy marmur, którym wyłożono ściany kaplicy, tablice epitafijne z czarnego marmuru, symbole narodowe, jak cztery orły  nad statuetką przedstawiającą świętego. A jakby tego było mało, po lewej stronie ołtarza stoi ciekawy "bęben":


Przynajmnej ja myślałam, że to bęben - podejść nie można, bo ogrodzony, stoi wysoko, nie widać, co w środku. A w środku chyba pusto, ponieważ jest to ambona Piotra Skargi :-)
       Żeby zaś zakończyć wątek katedry, miejsca pochówku polskich królów i książąt, spójrzmy jeszcze na ołtarz główny przedstawiający jej patrona - obraz Franciszka Smuglewicza Zamordowanie świętego Stanisława przez Bolesława Śmiałego


         Wracając zaś do wątku barokowego, dwa wileńskie kościoły, św. Kazimierza i św. Teresy (1635 -1650), wzorowane były na rzymskiej świątyni jezuitów Il Gesu.

Fasada kościoła św. Kazimierza. W oryginale fasada jest różowa, nie wiem, dlaczego wyszło inaczej :-(

I w tych właśnie kościołach przebijały kolory różowe i niebieskie. Ołtarze z niebieskiego i różowego czegoś podobnego do marmuru u Kazimierza oraz całe ściany na różowo u św. Teresy. Bogate wnętrze tego drugiego ze względu na późniejsze renowacje nosi znamiona bardziej rokokowe niż barokowe. Zdjęć nie mogłam robić, bo trwały niedzielne nabożeństwa. Na dodatek był to dzień odpustu ku czci patronki, więc ludzi było pełno aż po same schody - do kościoła św. Teresy wchodzi się po dwuskrzydłowych schodach. 
      Czas na rozwiązanie zagadki z drugiego blogu TUTAJ. Pytałam o srebrne blaszki wotywne z wypisanymi, wytłoczonymi właściwie wezwaniami z Litanii Loretańskiej. Nagroda za rozwiązanie wysłana pocztą już dotarła do Stokrotki :-) 
       Jak wygląda Ta, co w Ostrej Świeci Bramie, to ja wiedziałam, ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, wejść tam po schodach, zanurzyć się w modlący tłum, obejść kaplicę i przeczytać. Całe ściany wyłożone srebrnymi wotami (ponad 14 tysięcy), najwięcej takich małych w kształcie serc, rąk i nóg. Przyznam, że w pierwszej chwili te ręce i nogi wywarły na mnie raczej nieprzyjemne wrażenie. Jest wśród nich także jedno z napisem "Dzięki Ci Matko za Wilno" - ofiarowane przez Józefa Piłsudskiego. Także "zrośnięty" na wszelkich wizerunkach i zdjęciach z postacią Matki Bożej srebrny półksiężyc na dole obrazu ma charakter wotywny i pojawił się dopiero w 1849 roku. A to oznacza, że w czasach Mickiewicza jeszcze tego półksiężyca nie było. 
        Za to rozpisanie Litanii Loretańskiej na osobne wezwania zilustrowane wytłaczanymi symbolicznymi obrazami wręcz przeciwnie, zachwyciło i  to bardzo.  Nie mogłam tak bezczelnie łazić od blaszki do blaszki, bo bym ludziom przeszkadzała, ale  kilka przeczytałam, można by sobie w ten sposób całą Litanię odmówić, tylko znaleźć taki moment, kiedy ludzi mało. 


Święta Marya - na górze;
módl się za nami - na dole pod obrazkiem


Panno Czcigodna...


Chyba przedobrzyłam w dzisiejszym wpisie :-( Za dużo wyszło. A o tylu rzeczach nie napisałam. To tylko jeszcze na koniec anegdota. Prawdziwa! Opowiadał mi pewien znajomy zakonnik z Krakowa, jak przed wielu laty chodził po kolędzie. I trafił do starszej pani pochodzącej z dawnych Kresów. Pani okazała się pobożna bardzo, religijna, ale nigdy jej w kościele nie widział. Przyznała, że nie przychodzi, ale smutno jej czasami. Czuła się samotna i opuszczona, dlatego dużo się modli, ale w domu. Zakonnik zasugerował, że może przysżłaby kiedyś do parfialnego kościoła na wspólne nabożeństwo, albo i sama mogłaby się pomodlić przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, powierzając jej swoje troski. Kobieta stanowczo odmówiła, twierdząc, że dawniej, jako dziecko i młoda kobieta, w rodzinnej miejscowości, modliła się, ale przed obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, a skoro w kościele tutejszym tego obrazu nie ma, to nic z tego.
- Ale dlaczego? - pyta zakonnik zdumiony. - Przecież to ta sama Matka Boska!
- Ja to wiem - odpowiada - ale jak ja mogę przed Matką Boską Częstochowską zdradzać swoje tajemnice, skoro ten mały Jezus siedzi u niej na ręce i wszystko podsłuchuje?!

niedziela, 2 listopada 2014

Czy można drugi raz przeżyć to samo?

    (Na starym blogu wspomnienie z pierwszolistopadowego wyjazdu Krasnobrodzkie zauroczenia :-))


      Pisałam o TYM koncercie TUTAJ Koncert, który zakończył się w całkowitych ciemnościach. Niesamowite przeżycie i fanstastyczny, mistyczny nastrój wyczarowany pod pewną ręką Vincenta Dumestre. Dzisiaj będzie retransmisja w Dwójce Polskiego Radia. Już się cieszę :-) Z pamięci wydobywam niezapomniane In pace zaśpiewane wówczas na początek. Chcę to usłyszeć jeszcze raz. Czy można drugi raz przeżyć to samo i tak samo?...

Polske Radio, Dwójka - 2 listopda, 19:00 - 21:30
 Guillaume Bouzignac oraz Marc-Antoine Charpentier
Śpiewają:  van Mechelen (kontratenor), Thompson (tenor), Buffiere (bas)
Capella Cracoviensis Vocal Ensemble
Gra zespół Le Poeme Harmonique
Dyryguje - Vincent Dumestre

In pace idipsum
Dormiam et requiescam
Si dedero somnum oculis meis
Et palpebris meis dormitationis
Dormiam et requiescam.

A świece gasły...

piątek, 31 października 2014

Rossa

     Swego czasu Adam Bujak w albumie Nekropolis uwiecznił na fotografiach cztery polskie nekropolie narodowe: warszawskie Powązki, krakowski Cmentarz Rakowicki, Łyczaków we Lwowie i Rossę w Wilnie. Tylko czy te cztery miejsca wystarczą, aby ogarnąć historyczny i duchowy dorobek przeszłości narodu? Dwa dni temu dostałam w e-mailu od  przyjaciółki prezentację o polskich cmentarzach na świecie. Są tam te wyżej wspomniane, ale i szereg innych, od Paryża, przez Narvik. Tobruk, Normandię, Monte Cassino, Miednoje i Katyń, po Newark-on-Trent. Na niektórych byłam, innych jeszcze nie widziałam. 
      Zwiedzanie cmentarzy w sposób turystyczny ma swoje zalety, ale ma niezaprzeczalne wady. Może być zaledwie wstępnym rozpoznaniem przestrzeni. Reszta zależy już od indywidualnych predyspozycji, a przede wszystkim przygotowania i oczekiwań. Moje wędrowanie między grobami jest zwykle chaotyczne. Idę za detalem architektonicznym za nazwiskiem , alejką usłaną jesiennymi liśćmi, za skrzydłami anioła lub za ciszą. Różnie to bywa.
       Cmentarz na Rossie w Wilnie to kawał polskiej historii i kultury. Oczywiście obowiązkowym punktem, jest zaduma nad czarnym granitem z napisem Matka i Serce Syna na przylegającym doń Polskim Cmentarzu Wojskowym. Czy trzeba tłumaczyć czyja to matka i serce jakiego syna? Twórcy mauzoleum zakładali, że będzie to tak oczywiste, że nazwisko nie jest potrzebne. Dziś jeszcze żyją pokolenia, dla których tak rzeczywiście jest. Ale czy młodsi będą wiedzieli?
      Nam jeszcze wystarczy prosta kolumna z popiersiem i samo nazwisko: Lelewel, aby się zatrzymać. Czy młodsi będą wiedzieli, że zatrzymać się warto? A może padnie niefrasobliwe pytanie do przewodnika: No i co, że Lelewel? Co, że Syrokomla, Pietraszkiewicz, Becu i Słowacki? Co, że Smuglewicz i Wiwulski? A bo to kto pamięta jak wygląda Pomnik Grunwaldzki w Krakowie?
      Smutne i zbyt gorzkie nawiedzają refleksje na stromych ścieżkach Rossy. I nagrobkowe lilie wiecznie kwitnące szarzeją od deszczu, a liście z wiatrem zasypują dróżki i anioł wytrwale osłania płonący kaganek.