czwartek, 31 grudnia 2015

Koniec powieści?

       Siedzę i ryczę. Nie mogę dalej czytać, to ponad moje siły. Zalałam książkę i klawiaturę. Jeśli rok 1983 tak mnie przygnębił, co będzie dalej? Przecież wiem, jak się kończą zapiski. Zajrzałam na ostatnią stronę: 5 XII 1988 o godz. 12:30 Teodor zmarł nagle w swoim fotelu. E.P.  - ostatnia notka w Dziennikach.
       A dziś czytałam, że po naświetlaniu kobaltem z powodu raka gardła zaczęły mu łamać się i wypadać zęby jeden po drugim, pojawiła się krew w moczu, męczyły go silne bóle głowy od nerwu trójdzielnego, z powodu jaskry niemal nic nie widzi na prawe oko, a i drugie nie jest sprawne, wiec nawet telewizji nie może oglądać, od czytania bolą go oczy i kilka jeszcze innych dolegliwości co rusz się pojawia. Dziesiątki wizyt u lekarzy, dzień po dniu, po ubiegłorocznych naświetlaniach teraz kolej na zastrzyki, nowe protezy, które uwierają dziąsła, konsultacje u okulistów, zaburzenia równowagi, problemy jelitowe też jako skutek leczenia raka, wątroba, szumy w uszach... i spadek wagi: 48 kg. A mimo to, choć rejestruje niemal każdy ubytek sił: Właściwie nie ma co zapisywać, poza pogarszającym się niedwuznacznie stanem zdrowia. Ale o tym przecież  ni e  m a  s e n s u  s t a l e  pisać.  Bo najgorszy ten paraliż mocy twórczych: Próbowałem pisać powieść, lecz, niestety, z tym tylko rezultatem, żem  p o d a r ł  strony i w tym dniu napisane, i w kilku dniach poprzednich. 
        Zamiast kontynuacji Darów z Kordoby, zaczętej i zarzuconej, zamiast doprowadzenia do końca Opowieści o trzech Metysach przerwanej mniej więcej w połowie, zamiast próby napisania ciągu dalszego Sekretu trzeciego Izajasza, kolejne dni przynoszą wiadomości o uśpieniu najstarszego kota Cziko, nagłej chorobie i śmierci drugiego kota, rudego, ulubieńca p. Eleonory, zniknięciu i na szczęście odnalezieniu się trzeciego kota, czarnego, wzbogaceniu domowego zwierzyńca o psa Paco, niemożności pisania z powodu braku atramentu (!): Kupiliśmy w PEWEXie za bony dolarowe atrament (był tylko zielony) - gdybyśmy nie mieli tych bonów, nie miałbym czym pisać (!), chyba iż "żebrałbym" w PAX-ie albo w M-wie Kultury i Sztuki!!!
       I codziennie, niemal codziennie nowe lektury, jednak, mimo pogarszającego się wzroku nowe książki, rozprawy, artykuły, czasopisma. Ogromna siła woli czy przyzwyczajenie? Wewnętrzna potrzeba czy upór? Chęć przezwyciężenia postępującej ułomności czy lęk przed utratą kontaktu ze słowem? Czytam książkę Konwickiego Wschody i zachody księżyca. Drobny druk sprawia duże kłopoty obecnemu stanowi mego wzroku, a więc muszę używać szkła powiększającego, co jest bardzo męczące, ale uparłem się i jakoś sobie poradzę. Czasami jednak już sam upór nie wystarczał: Zdołałem napisać krótki list do pani dr Botstein (New York), ale adresu na kopercie już napisać nie mogę bez tego, aby Ela mi ten adres podyktowała, odczytując go z koperty, której ja sam już odczytać nie mogę. 
           I notatka z 27 XII 1983 roku: Jestem naprawdę zrozpaczony! Napisałem nawet dość dużo, ale nie jestem w stanie przeczytać tego, co napisałem, a zdarza mi się znów, że piszę na odwrocie strony, uprzednio zapisanej już, i jak bym miał temu zaradzić?
      
      .... ryczę od dwóch godzin i dalej czytać nie mogę. Poszła już cała paczka chusteczek. To będzie strasznie trudne dla mnie, czytać dalej... Przecież teraz nawet do tych ostatnich powieści nie będę mogła zajrzeć, bo za każdym razem będzie mi się przypominało i znowu potop... No i co pan narobił, panie P?...

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Powieść bez tytułu

       Tak, czytanie Dzienników Parnickiego zdecydowanie jest bolesne. Nie dlatego, że Autor dokumentując czas tuż przed i po wprowadzeniu stanu wojennego mimowolnie tworzy raport z oblężonego miasta, skupiając uwagę na tak przyziemnych, a dziś niewyobrażalnych dla młodszego pokolenia, aspektach życia jak brak papierosów (Parnicki palił nałogowo!), paczki żywnościowe z zagranicy, cenzurowanie listów, wyłączone linie telefoniczne, ale przede wszystkim z tego powodu, że jest to dramatyczny zapis wyścigu z czasem, myślenia o tym, że ten czas może się skończyć w każdej chwili. Już w trakcie pisania Sekretu trzeciego Izajasza Parnicki skrupulatnie układa na półce kolejne części i poprawione wersje powieści, aby w razie, gdyby z nim coś się stało, każdy mógł z łatwością zorientować się w kolejności. Czytając Berenikę Racine`a wpada na pomysł, a właściwie znajduje temat: Bogowie Rzymu a Bóg Bereniki...Zalążek pomysłu na powieść, ale: Mógłby to być temat dla mnie...Nie, niestety, ... b y ł b y  to  m ó g ł  być temat dla mnie... No właśnie, byłby mógł, ale nie będzie. Wyrażonemu przez Parnickiego wewnętrznemu odkryciu,  i ż  ż y c i e  b e z  p i s a n i a  w ł a ś c i w i e  j u ż  ż a d n e g o  s e n s u  d l a  m n i e  n i e  m a towarzyszy gorzka i szczera refleksja na marginesie innego pomysłu na powieść o zuchwałym i zawadiackim Żydzie z Portugalii: ... droga od wpadnięcia ziarna w ziemię do żniw zawrotnie aż daleka! N a j p r a w d o p o d o b n i e j  (...) z i a r n o  o b u m r z e  w  o w e j  s w o j e j  z a w r o t n i e  d ł u g i e j  d r o d z e, bo oto i czasu już mam przecież przed sobą mało!!! Zadziwiające, bo pisząc te słowa Parnicki ma przed sobą jeszcze prawie siedem lat życia!
         Tymczasem jednak w intensywnej pracy w listopadzie 1981 roku zakończył pisanie Rozdwojonego w sobie, która to powieść do samego końca nie miała tytułu, dopiero pomysł Zygmunta Lichniaka okazał się tym ostatecznym. Mało tego, do nowej powieści Parnicki przystąpił po "bardzo niedobrym" Sekrecie trzeciego Izajasza, który nie podobał się ani jego żonie, ani wspomnianemu Lichniakowi. Pisarz przyjmuje te krytyczne uwagi i sam się zastanawia, czy przypadkiem nie jest to sygnał obniżenia jego mocy twórczych i staje przed dylematem: ... mam wybierać - położyć kres działaniu pod hasłem "Navigare necesse est" (czyli: zlikwidować własnowolnie własny warsztat - "zakryt ławoczku") - czy też przeciwnie: NAVIGARE tak długo aż "okręt utonie"... Przyznam, że te właśnie uwagi, te rozważania i dramatyczne wykrzyknienia wywołują we mnie podczas lektury Dzienników największe dreszcze. 
          No chyba jednak Parnicki przesadzał, gdy po lekturze we francuskim oryginale Cynny Corneille`a notuje rozstrzelonym pismem: t ę p i e j ę  p r o g r e s y w n i e  -  c z y  c o ??!! a to dlatego, że nie rozumie wszystkich słów i czytanie szło mu ciężko. A przecież ten człowiek czytał, jak wynika z zapisków, literaturę piękną i źródła historyczne do swoich powieści co najmniej w pięciu językach (no bo po co mu jeszcze na półce słownik portugalsko-angielski, gramatyka portugalska i angielski podręcznik języka portugalskiego)! Kiedy Janusz Rolicki postanawia napisać powieść o Antonim Perezie, postaci z XVI wieku, Parnicki od razu chętnie dzieli się z nim swoją bogatą biblioteczką źródłową i opracowaniami potrzebnymi do pisania, sarkastycznie przy tym komentując: Będę mógł mu dopomóc materiałami historycznymi i literackimi (mam ich sporo w związku z tym właśnie tematem) - niestety, tylko angielskimi, gdyż hiszpańskiego on nie zna... A może by się nauczył?!! Ale kiedy Parnicki dostał nowe notatki z hiszpańskich źródeł na temat Pereza, postanowił, że sam je dla Rolickiego przetłumaczy. 
         Zamierzałam opisać, jak Parnicki pracował nad "powieścią bez tytułu", czyli Rozdwojonym w sobie, ale temat mnie zawiódł w inne rejony ;-)  W porównaniu z Sekretem trzeciego Izajasza praca nad Rozdwojonym w sobie była bardziej intensywna i trwała niespełna cztery miesiące. Czasami sam siebie podziwiał za koncentrację i liczbę napisanych stron, a innym razem krytycznie oceniając to, co wyszło mu spod pióra kilkakrotnie określa powieść jako paranoickoidalną (zdaje się, że to jedno z ulubionych określeń Parnickiego na zawiłości własnych dzieł). Żona pisarza, Eleonora, przepisując rękopis na maszynie oceniła, że jest jeszcze gorsza już nie tylko od Darów z Kordoby, ale i od drugiej części Sekretu trzeciego Izajasza. W związku z tym autor zastanawia się: Czy mogę wierzyć, że stać by mnie było jeszcze na napisanie jednak czegoś lepszego? (bo pisać coś jeszcze gorszego stanowczo nie ma sensu!). 
           Dylemat niebawem się rozstrzygnie, a tymczasem Parnicki cieszy się, że oto właśnie ma okazję wypróbować pisanie brązowym atramentem ofiarowanym mu w prezencie przez dawnego kolegę z Charbina, obecnie mieszkającego w USA. A z godnych uwagi eksperymentów nałogowego palacza można wspomnieć czytanie Historii filozofii Tatarkiewicza jako środek wspomagający rzucanie palenia. Ciekawe czy warto wypróbować także przy innych nałogach, bo w rzuceniu palenia pisarzowi nie pomogło ;-)

Teodor Parnicki: Dzienniki z lat osiemdziesiątych. 1981, 1982 (początek).
         
        

niedziela, 20 grudnia 2015

Ten, który pisał i darł to, co napisał

          Nie przeczytałam wszystkich powieści, a porwałam się na rzecz najbardziej intymną - Dzienniki. Dzień po dniu, krok po kroku przedzieram się przez zapiski. Ostatnie osiem lat życia i twórczych niepokojów. Prawie 500 stron pisanych coraz bardziej słabnącą ręką, a w ostatnich latach pewnie przez powiększające szkło, jak obrazuje jedno z zamieszczonych zdjęć. 
          Pisarz, który tworzył najbardziej skomplikowane powieści XX wieku, w codziennych zapiskach notuje ile stron napisał, ile podarł, ile wyrzucił, a ile wkleił na powrót. W roku 1980, po kilkuletniej przerwie, pracował nad Sekretem trzeciego Izajasza. Kolejne zapiski informują, że praca posunęła się a to o 20 stron, to znów o 40, a w dniach szczególnej erupcji mocy twórczych aż o 50 czy 60 stron. Między tymi zaś sukcesami pojawiają się uwagi: Napisałem nawet w i ę c e j  j e s z c z e  aniżeli wczoraj, bo oto około 60  a ż  s t r o n,  bynajmniej jednak mnie to nie cieszy, a co najmniej już s  t a n o w c z o  n i e  p o w i n i e n e m  s i ę  c i e s z y ć,  bo oto b a r d z o  ciągnie mnie  d o  d a r c i a  tego, co napisałem - w ogóle, a w szczególności tego,  c o  d z i s i a j  - jest zaś to objaw znużenia "wielkiego"... Kilkakrotnie rzeczywiście do darcia dochodzi, co autor skrupulatnie odnotowuje. 
          Zapiskom liczbowym towarzyszą refleksje o komplikacjach w przebiegu akcji, udziwnianiu składni i języka, pączkujących dygresjach i wątkach pobocznych, a wszystko to tak, jakby powieść panowała nad Pisarzem, a nie odwrotnie. Rozczulające są pełne bezradności wyznania: ... jestem coraz to bardziej bezradny  w stosunku do oddalania się  "treści" od sprawy i pobytu Tajona w Rzymie... albo: ... dalej jeszcze  "spoistości" treści Sekretu zagrażają  - poza dziwactwami - odskoki i dygresje.... W godzinie niesamowitej szczerości Autor zdumiewa się, ba, zżyma na własny język, jakby go widział po raz pierwszy z perspektywy przeciętnego czytelnika (?): Czytałem dzisiaj domniemaną  drugą część Sekretu aż do str. 2413 włącznie. (...) Jak mi się ten tekst udał? Pomysły chyba naprawdę interesujące. Ujęcie ich w dialogach chyba także, ale  s p o s ó b  b u d o w a n i a  z d a ń  jest taki... taki.. O tym mówi się chyba "pedestrian", a równocześnie (właśnie równocześnie - to rzecz zdumiewająca!) - dziwaczny, niezdrowo dziwaczny! Czy mam rację??
           Kilkakrotne ustalane terminy zakończenia pracy nad powieścią wciąż są przesuwane, odsuwane, a praca nabiera tempa wręcz jak podczas sportowego wyścigu. Ulegam złudzeniu, że Pisarz zmaga się z czasem i ograniczeniami. Czytam zastanawiając się z rosnącym niepokojem: zdąży czy nie zdąży? Śledzenie zapisków staje się coraz bardziej emocjonujące: Napisałem 30 stron. A jakie to jest? Takie, na jakie mnie stać - szerzej na ten temat pisać nie warto...Będzie, jakie będzie - tak czy owak świadomie zupełnie już nastawiam się na "finiszowanie". Dwa miesiące później: Napisałem około 40 stron. Pisało mi się niby to bez trudu, ale właśnie tylko "niby to": oto i znowuż znalazłem się w obliczu rozmowy ludzi siódmowiecznych  o sekrecie trzeciego Izajasza, i choć zdania spod pióra "wyskakują" omalże "lekko", stale czuję, że  ż a d n e  z  n i c h  nie wyraża naprawdę tego, co i chcę, i powinienem wyrazić. Powinienem też skończyć  jutro całą już pracę pisania Sekretu, ale to chyba jest absolutnie niemożliwe! Dwa dni później lekarz odwiedzający Pisarza w domu stwierdza chroniczny stan nerwowego napięcia. 
           Pomyślne doprowadzenie powieści do końca, po naniesieniu również poprawek i "cięć" sprawiło i mnie w trakcie czytania ogromną ulgę. Uff! udało się. W nowy rok można wejść z nowymi pomysłami (nowy, niezwykły raczej pomysł: przetłumaczyć (białym wierszem?) na polski rozmowę polskiego posła Haraburdy z bliskim śmierci carem Iwanem Groźnym - z  dramatu Aleksego Tołstoja Smiert Ioanna Groznawo...). Tymczasem jednak efekt 10-miesięcznej intensywnej pracy nad powieścią: ... przez blisko tydzień odrzucało mnie od pisania krótkich przecież bardzo tekstów na gratulacyjnych kartkach noworocznych - nareszcie wczoraj zmusiłem się - wypełniłem 35 kartek noworocznych (jeszcze przed 3-4 laty wypełniałem po 50 - a niekiedy i ponad 70 - dzień po dniu w toku świąt Bożego Narodzenia) i napisałem (też z wielkim trudem, przymuszając się do tego) dwa listy "urzędowe"(...) i z tego, że to mi się jednak udało cieszyłem się jak gdyby to był nie byle jaki wyczyn! A dzisiaj już nie miałem sił do pisania ani listów, ani krótkich kilkuwyrazowych tekstów gratulacyjnych!
        Równolegle z notowaniem kolejnych stron powstającej powieści poznajemy listę bieżących  lektur Pisarza, który co rusz zakupuje nowe książki, dostaje je w prezencie od wydawnictw, sprowadza z zagranicy. W tym samym czasie robi korektę poprzedniej powieści, którą wydawnictwo przygotowuje do druku. Prowadzi korespondencję, chodzi na uroczystości prywatne, bierze udział w kiermaszach wydawniczych, gdzie podpisuje swoje dzieła czytelnikom, spotyka się ze znajomymi, przyjmuje gości i 
... nieoczekiwane telefony!
16 VII ... a najgorszy to już był telefon Mariana Piechala: że niby to pewne kręgi szykują "zamach" na mnie w postaci nacisku, ażebym objął - opróżnione przez śmierć Iwaszkiewicza - stanowisko prezesa ZLP. Powiedziałem: MOWY NIE MA!

Czytam właśnie rzecz taką:
Teodor Parnicki: Dzienniki z lat osiemdziesiątych. Wydawnictwo Literackie. 2008.

niedziela, 6 grudnia 2015

Mistrzowska lekcja

        Legenda Marii Callas stała się jak dotąd tematem kilkunastu filmów dokumentalnych i fabularnych. Kiedy w 1995 roku Terrence McNally napisał sztukę Master Class, prezentującą osobowość wielkiej śpiewaczki z perspektywy schyłku kariery, już w dwa lata później w jej postać po raz pierwszy wcieliła się Krystyna Janda na scenie Teatru Powszechnego - Maria Callas. Lekcja śpiewu, prapremiera 16 września 1997r. W bieżącym sezonie aktorka powróciła do tej roli w nowej odsłonie  na deskach Och-Teatru - Maria Callas. Master Class, premiera 3 września 2015r.
        Jaka była tamta pierwsza Callas, nie wiem, nie oglądałam. Ta obecna jest kobietą rozdartą między tęsknotą za prawdziwą miłością, której żaden z mężczyzn jej życia nie potrafił jej dać, a ogromną ambicją udowodnienia wszystkim, całemu światu, że jest śpiewaczką najlepszą, La Divina. Całe lata zmagała się z otyłością, z której powodu nawet odrzuciła pierwsza propozycję zaśpiewania partii Cio-cio-san w Madame Butterfly Pucciniego, o muzyczne laury i angaże rywalizowała z Renatą Tebaldi i dużo młodszą Mirellą Freni. Wywoływała skandale wiążąc się z kolejnymi mężczyznami: Eddiem Bagarozym, Giovannim Battistą Meneghinim, Arystotelesem Onasisem. Wykreowała ponad 40 operowych ról w bardzo szerokim repertuarze, od partii ściśle dramatycznych, jak Lady Makbet Verdiego, Medeę Cherubiniego, przez Wagnerowskie Izoldę, Brunhildę i Kundry, po koloraturową Violettę z Traviaty, Łucję Donizzettiego i Mozartowską Konstancję w Uprowadzeniu z seraju. Do legendy przeszła historia jej występu tego samego dnia w dwóch odmiennych partiach wymagających odmiennej techniki śpiewania: wagnerowskiej ciężkiej Brunhildy i koloraturowej Elwiry w Purytanach Belliniego. W recitalowych występach również łączyła różne style i techniki. Niestety, nadmierna eksploatacja i przeżycia osobiste spowodowały problemy z głosem. Musiała nagle drastycznie ograniczyć udział w operach i koncerty,  w końcu zrezygnowała całkiem z kariery scenicznej. W latach 1971-72 prowadziła kursy mistrzowskie dla śpiewaków w Julliard Scholl of Music. Sztuka McNally`ego skupia się na jednym dniu kursów, podczas którego Diva pracuje z trojgiem śpiewaków, przy czym arie przez nich wykonywane stają się katalizatorem wspomnień i emocjonalnych powrotów do dramatycznych etapów kariery śpiewaczki.
        W spektaklu Andrzeja Domalika wykorzystano autentyczne nagrania Marii Callas: Ah, non credea mirarti z opery Lunatyczka Belliniego, Vieni! t`affretta z Lady Macbeth Verdiego. Uczennice Callas ćwiczą pod jej kierunkiem, słabo im to wychodzi, ale w końcu naprowadzane sugestiami podejmują właściwy ton i dramatyczną ekspresję. Po kilku taktach ich głos zostaje wyciszony, na scenie gasną wszystkie światła, arię podejmuje sama Maria Callas z nagrania, natomiast w punktowym ostrym świetle stoi ona sama - Krystyna Janda i w przejmującym monologu-dialogu z mężczyznami swojego życia, Onasisem i Battistą Meneghinim, jeszcze raz przeżywa tamte tryumfy i życiowe dramaty. Monolog Jandy-Callas towarzyszy arii, zapowiada kolejne wysokie tony, uzupełnia historię granej postaci o życiowe perypetie śpiewaczki, które albo ją uskrzydlały, albo wbrew nim prowadziły do postawienia wszystkiego na jedną kartę. Kiedy Maria Callas usiłuje naprowadzić uczennicą na właściwą interpretację partii Lady Makbet, zadaje pytanie, czy jest ktoś, albo coś, dla kogo mogłaby zabić. Śpiewaczka oczywiście wstrząśnięta twierdzi, że nie. Wtedy Callas z całą szczerością osoby doświadczonej bezceremonialnie stwierdza: I dlatego nie zaśpiewasz tego dobrze. Z monologu w następujących na scenie ciemnościach na tle arii Vieni! t`affretta  dowiadujemy się, że Onasis zażądał od Callas usunięcia ciąży, chociaż ona chciała mieć z nim dziecko. Zrobiłam to! - krzyczy mu w twarz. Sukces na scenie, wielki aplauz, uwielbienie słuchaczy na całym świecie komentuje z mocą kilkakrotnie powtórzonym wykrzyknikiem: Mój tryumf! I moja zemsta! Tak jakby droga do mistrzostwa mogła być okupiona tylko osobistym doświadczeniem. Dlatego, kiedy przybywa do niej po naukę Anthony Candolino chcąc śpiewać Recondita armonia z Toski Verdiego, Callas zadaje mu niby szkolne pytania: Gdzie jesteś? W jakim kościele? Co malujesz? Gdy kandydat do partii Cavaradossiego odpowiada, że nie wie, diva nie chce z nim nawet rozmawiać: I ty chcesz śpiewać?!  - oburza się zdegustowana. 
        Maria Callas Krystyny Jandy jest kobietą całkowicie poświęconą sztuce, operze, a w niej - muzyce i kompozytorowi. Idź za muzyką - powtarza swoim uczniom - poddaj się jej. Albo irytuje się: Nie słuchasz! Jak wynika ze świadectw ludzi, którzy ją znali i tak też przedstawił McNally, Maria Callas największą wagę przywiązywała do prawdy uczuciowej, która musiała wynikać z dokładnej analizy tekstu opery, libretta i oczywiście partytury, czyli warstwy muzycznej. Od uczniów żądała znajomości jednego i drugiego, prawdopodobieństwa scenicznego gestu, całkowitego poddania się muzycznej frazie. Do kandydatki na Lady Makbet ma pretensje, że nawet wejść na scenę nie potrafi jak bohaterka, a wejście jest najważniejsze. Weszłaś jakbyś w ogóle nie weszła. Bierze list i sama pokazuje, jak należy to zrobić, następnie wygłasza początek monologu Lady Makbet przyciskając list do piersi. Na uwagę zdziwionej uczennicy, że przecież pani ani razu nie spojrzała na list, Callas zirytowana wyjaśnia: Bo ona się go nauczyła na pamięć!
        Obok autentycznych nagrań Callas na uwagę zasługuje fakt, że w spektaklu biorą udział zawodowi śpiewacy operowi. Jakże mogłoby być inaczej, skoro trzeba naprawdę śpiewać, a ostatecznie nawet niefortunny początek Anthony`ego Candolino kończy się sukcesem, gdy diva ocenia jego wykonanie pełnym zachwytu przymiotnikami. Rafał Bartmiński w tej roli zaprezentował swój kunszt wokalny i aktorstwo pierwszej klasy, za co otrzymał aplauz widowni. Podobnie dwie śpiewaczki: Jolanta Wagner jako Sharon Graham (Lady Makbet) i Agnieszka Adamczak jako Sophie De Palma (Amina, bohaterka z Lunatyczki Belliniego). Niekwestionowaną gwiazdą jest oczywiście sama Krystyna Janda, która wiele celnych uwag o sztuce, aktorstwie, podejściu do artystycznej pracy, do słowa, do sceny wreszcie,  wypowiadanych niejako w imieniu Marii Callas mogłaby z powodzeniem uznać za własne. I może dlatego właśnie po osiemnastu latach gra boską śpiewaczkę po raz drugi? Bo kiedy padają słowa o dyscyplinie, o artyście zawładniętym przez Sztukę, o zmaganiu się artysty z widzem, to jest to prawda zarówno o operze, jak każdym innym spektaklu, teatrze. Dlatego nie jestem tak całkiem pewna, czy - kiedy Janda wchodzi jako Callas na scenę i zrywają się spontanicznie oklaski widowni - pierwsze  słowa padające ze sceny: Tylko bez oklasków proszę, jesteście państwo w klasie, a nie w teatrze - to tekst tylko wyuczony do roli, czy też są to słowa Jandy jako Jandy ;-)
        
         
Terrence McNally - Maria Callas. Master Class
Och-Teatr - reż.  Andrzej Domalik
Maria Callas - Krystyna Janda
Sophie de Palma - Agnieszka Adamczak
Sharon Graham - Jolanta Wagner
Anthony Candolino - Rafał Bartmiński
Emmanuel Weinstock - Mateusz Dębski
Pracownik techniczny - Michał Zieliński

 Oglądałam 28 listopada 2015 r.