poniedziałek, 18 lipca 2016

Z serii o francuskich organistach

       Był Maurice Duruflé, był Marc-Antoine Carpentier, swego czasu wspominałam też Charlesa-Marie Widora, tego od słynnej Toccaty z Piątej symfonii organowej (tam-tam  tam-tam tam-tam tam-tam tam-tam uuuu  uuuu tam-tam tam-tuuuu tam-tuuuu), był ornitolog Olivier Messiaen i kilku innych z różnych epok. Był też Fauréale nie szkodzi, będzie raz jeszcze. A to dlatego, że przespałam :-( Miałam szczery zamiar słuchać do końca, to znaczy słuchać części drugiej koncertu w transmisji z BBC Proms, w której zaplanowano trzy kompozycje Gabriela Faurégo i klapa. Pavany wysłuchałam, przyjemne bardzo; Cantique de Jean Racine wysłuchałam, niczego sobie; czekałam na ostatnie w w koncercie Requiem i ... obudziły mnie oklaski. Nawet do Pie Jesu nie dotrwałam. Jak twierdzą niektórzy, dzieło Faurégo jest w porównaniu z Mozartowskim Requiem znacznie mniej dramatyczne, mniej w nim wizji Sądu Ostatecznego i mąk piekielnych, a sam kompozytor zdradził, że śmierć traktuje raczej jako radosne zbawienie niż bolesne doświadczenie, stąd dojmująca w całości nuta Boskiego miłosierdzia. Ona mnie uśpiła?... A jednak, jakby pisał dla siebie, bo Requiem zostało wykonane podczas pogrzebu kompozytora.   
        Gabriel Fauré (1845 - 1924) w mojej serii miniaturowych muzycznych książeczek został przypisany do wieku XX. Ale Bogusław Schaeffer w Kompozytorach XX wieku go nie ujął. Michael Steen opisuje go jako notorycznego kobieciarza. Gdzieś w tym wszystkim jest dziewięcioletni chłopiec z Pamiers wysłany w osiemsetkilometrową podróż do Paryża do École Niedermayer, gdzie uczył się muzyki u Camille`a Saint-Saënsa (też organisty). Szkołę ukończył z najwyższą notą i pierwszą nagrodą za Cantique de Jean Racine właśnie i zaczyna tułaczkę po organistowskich stażach, zakończoną w 1896 roku stanowiskiem kapelmistrza i głównego organisty w paryskim kościele La Madeleine. To oczywiście nie koniec muzycznej kariery Faurégo, ale nie zamierzam tutaj wyczerpać tematu. Dość dopowiedzieć tylko, że pierwsza narzeczona go porzuciła, nazwisko drugiej - późniejszej żony - podobno wylosował z kapelusza, zmagał się przez wiele lat, jak Beethoven, z postępującą głuchotą, miał wciąż za mało czasu na komponowanie, a jednym z jego uczniów był Ravel. 
       Requiem (1885 - 1899) jest najważniejszym dziełem religijnym Faurégo. Składa się z siedmiu części: Introit i Kyrie z Reqiuem aeternam, Ofiarowanie, Sanctus, Pie Jesu, Agnus Dei, Libera me, In Paradisum. Najwięcej do śpiewania ma tutaj cały chór, a solo pojawiają się sopran, tenor, baryton, ale w połączeniu z chórem, to znaczy intonują początek, potem chór dołącza. Jedyną całkowicie samodzielną solówką jest sopranowe Pie Jesu.  Dzisiaj jednak posłuchamy końcowego Libera me: baryton plus chór. To taka muzyka, którą można usłyszeć, może zapaść w pamięć, a potem się zapomina, skąd się zna. 
       



I druga wersja dla porównania:


poniedziałek, 4 lipca 2016

Mozart dobry na lato

       Łaskawość Tytusa (1791) na żywo widziałam po raz pierwszy. Przedostatnia, pisana równolegle z Czarodziejskim fletem, opera Mozarta nie należy do najlepszych jego dzieł. Postacie - na czele z tytułowym Tytusem - są tak odrealnione, że w żaden sposób nie można brać na serio tyrana, którego problemem jest dylemat jak pogodzić wrodzoną łagodność swego serca z wymogiem okrucieństwa (!) wobec zdrajcy (!), który wzniecił powstanie, podpalił Kapitol i zorganizował zamach na życie władcy. Zaiste, najlepiej wszystko przebaczyć i puścić wolno. 
       Są też tutaj fragmenty iście groteskowe, że w zasadzie trudno orzec, czy to dzieło całkiem na serio pisane. Historia i geneza wskazują, że jak najbardziej na serio, tylko że w efekcie z pochwały sprawiedliwego władcy i peanu na cześć cesarza Leopolda II powstała parodia. Ot, choćby perypetie miłosne Tytusa. Pierwsza ukochana wyjechała bez słowa, druga wyznaje, że kocha innego, a trzecia zorganizowała na niego spisek. Tytus się jednak nie zraża, docenia ich szczerość. Kiedy ułaskawia jednego zdrajcę i zamachowca, wtedy pojawia się następny, który przyznaje się do zorganizowania całego spisku, a jest nim, nią właściwie, jego przyszła małżonka. I co ja mam w tej sytuacji zrobić? - bezradnie rozkłada ręce. A no, na wszelki wypadek ogłasza: Wiem wszystko, wszystkim przebaczam! Finis.
        Na szczęście humorystyczne akcenty wynikające z niedostatków dramaturgicznych i psychologicznego uzasadnienia nie znalazły odbicia w muzyce. Co prawda i tutaj Mozart pozwolił sobie na kilka pospiesznych decyzji, oddając komponowanie recytatywów w inne ręce, ale nie będę wchodzić w szczegóły, o których się łatwo zapomina słuchając na żywo całej niedługiej w sumie opery. 
         Mimo że od premiery tej realizacji w WOK minęło 26 lat, podczas sobotniego przedstawienia 2 lipca nie było wolnych miejsc. Obsada  w ciągu minionych lat również zmieniała się, więc w zasadzie za każdym razem, w każdym sezonie jest to jakby całkiem nowe doświadczenie. Tylko scenografia jest niezmiennie klasyczna, ascetyczna, zgodna z zasadą jedności miejsca obowiązującą w greckiej tragedii: wszyscy przychodzą bądź przechodzą przez główny plac Rzymu (w tle będzie palił się Kapitol), gdzie zawiązują się intrygi, zapętlają losy i ostatecznie dojdzie do szczęśliwego zakończenia. Synteza nieokreśloności historycznej widoczna w kostiumach (białe męskie koszule z koronkowym wykończeniem rękawów, wąskie spodnie wiązane pod kolanem, pończochy do kolan, pantofle z klamra na płaskim obcasie, na to nieco uproszczona rzymska toga, męska blond peruka, bohaterki kobiece również z jakby wczesnorzymską togą na sukience, tylko fryzury bardziej wymyślne) podkreślała teatralną umowność rzeczywistości. 
        Muzyka była jednak prawdziwa.  I nie bardzo wiedząc czego się spodziewać po całkowicie nieznanych mi nazwiskach w obsadzie, wyszłam pod wrażeniem i ze zdumiewającymi wnioskami. Po pierwsze, że ludzie naprawdę na opery chodzą. Jak wspomniałam, widownia była pełna. Obsada opery w pełni polska, ale widownia  mniej więcej w połowie obcojęzyczna. I ta widownia była zachwycona, sprawiała wrażenie, że przyszła - część przynajmniej - napawać się i muzyka Mozarta i wykonawcami, którzy zebrali ogromny aplauz. Po każdej arii brawa, wołania o bis nawet, okrzyki - atmosfera świetna, taka trochę nieziemska, niewspółczesna. Wyobrażam sobie, że tak mogły wyglądać reakcje na występy śpiewaków w czasach baroku, frenetyczne wręcz oklaski, zachwyty, uśmiechy wykonawców, nikt się nie spieszy do wyjścia. 
         Przychylam się do oklasków i podziwu szczególnie dla wykonawczyni partii Sekstusa (Sesto) - Moniki Ledzion. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak dramatycznie potrafiła oddać zmienność nastrojów bohatera, jego wahanie, wręcz tragizm. Można nawet powiedzieć, że uczyniła z niego głównego bohatera opery. Aż zadawałam sobie w duchu pytanie, czemu dzieło nie nosi w tytule jego własnie imienia. Oczywista oczywistość, że chodziło o Tytusa jako wzór idealnego władcy, w sumie wymowa wybitnie dydaktyczna i pochwalna została od początku operze narzucona, ale z punktu widzenia muzycznego dramatyzmu, Sekstus jest bardziej interesujący. Monika Ledzion wydobyła z tej postaci wszystko, co tylko było można i zebrała najgłośniejsze brawa, najwięcej zachwytów. Odniosłam wrażenie, że albo rzeczywiście część widowni również zachwycona jej interpretacją dała temu głośny wyraz, albo nawet specjalnie dla niej na tę operę przyszła. 
           Mnie się strasznie podobały skoki z górnych rejestrów na same doły głosów czy to mezzosopranu (Monika Ledzion) czy sopranu Anny Wierzbickiej w partii Vitellii. Takich dołów to ja dawno nie słyszałam. O! Natomiast niekoniecznie wyszły wszystkie wysokie tony, a Mozart umieścił tam dla sopranu wysokie D. Ja jednak nie przepadam za takimi wysokościami, więc nawet nie będę się czepiać. Piękne arie ma też Annio, tutaj śpiewany przez mezzosopran - Anetę Łukaszewicz. I w efekcie bardzo ładnie wyszły tercety: Sekstus - Vitellia - Anniusz czy później jeszcze z Publiuszem (Dariusz Górski, bas). Postać Tytusa z powodów, powiedzmy, psychologicznych, wywołuje rezerwę, więc cóż biedny śpiewak może innego zrobić, jak tylko postarać się iść za ręką Mozarta i doskonale zaśpiewać wirtuozowskie arie. Tomasz Krzysica starał się, nie powiem, ale niestety, nie dodał postaci wiarygodności. Winię tutaj raczej sama siebie za niedostatki mojego muzycznego wyczucia, bo postać bohatera wzbudza we mnie takie niedowierzanie, że chyba nie potrafiłam do końca uczciwie docenić kunszt śpiewaka. Z kolei Anna Wierzbicka w partii Vitelli, mimo że też niezbyt wiarygodna psychologicznie, (ale czy ja wiem, kobiety potrafią być w drodze do zemsty bardzo wyrafinowane), sprawiała wrażenie, że potrzebuje... pomocy psychiatrycznej. I to nie jest zarzut! Atutem spektaklu było bowiem doskonałe aktorstwo. Vitellia od początku prawie do samego końca opętana jest zazdrością, nienawiścią, urażoną dumą. Tak pokręconą i wyrachowaną psychopatyczną osobowość trudno oddać samym głosem i koloraturami, dlatego dobre aktorstwo jest wskazane.W przypadku Sekstusa aktorstwo Moniki Ledzion w połączeniu z niesamowitymi możliwościami głosowymi ewidentnie tego bohatera wywindowało, bo z partytury to on na takiego nie wygląda. Nie dziwne więc, że widownia była zachwycona. 
           I w tym wszystkim biedny Tytus, który jako żywo przypomniał mi Haendlowskiego Grimoalda, który siejąc spustoszenie i przelewając krew wrogów, zazdrości szczęśliwego życia pasterzom bez trosk i kłopotów rządzenia, więc kiedy nadarza się okazja, oddaje tron i abdykuje. Tytus zaś na wszelki wypadek nie chce słyszeć o kolejnych zdradach. No jakoś się przecież ta opera szczęśliwie zakończyć musiała, prawda? A że po drodze spłonął Kapitol, cóż, odbudują go ;-)
           W obsadzie usłyszeliśmy jeszcze Martę Boberską (sopran) w partii Servilii, postać niepierwszoplanowa, chociaż jest tą drugą wybranką Tytusa, odtrącającą jego starania o rękę, więc pośrednio odpowiedzialną za rosnącą frustrację Vitellii. Całość dopełniały wspaniałe partie chóralne - i tu ciekawostka - chór występował w jednakowych maskach. Kilka jeszcze zauważonych ciekawostek mogłabym napisać,a le byłaby to może zbędna drobiazgowość odwracająca uwagę od istoty rzeczy. A tą istotą są wnioski:
- że nawet latem przy 30-stopniowych upałach ludzie na Mozarta chodzą; 
- że nigdy nie wiadomo, co nas zachwycić może na nawet tej samej od lat granej operze; 
- że kolejne pokolenia śpiewaków zdobywają serca widzów i słuchaczy;
- że nadal obowiązuje zasada głośnego wyrażania uwielbienia dla wykonawców, śpiewaków i muzyków (mocno też oklaskiwani solistka grająca na klawesynie oraz soliści klarnetu i rożka);
- że Mozart jest dobry na lato.

Nagrania z tej realizacji nie mam.

Posłużę się zastępczymi.
Najpierw Monika Ledzion -śpiewa tutaj arię Giacomellego wykorzystaną przez Vivaldiego w Bajazecie. Ale chodzi mi o pokazanie jej głosu.



A teraz aria Sekstusa Parto, parto, tutaj w wykonaniu Eliny Garancy. Po tej arii Monika Ledzion otrzymała największe brawa.