poniedziałek, 30 września 2019

Wrażenia z dalekich podróży

     Dziesiąte Szalone Dni Muzyki (27 - 29 września) upłynęły pod hasłem "Kartki z podróży", toteż muzyka wędrowała w różne strony świata. A dokładniej, muzyka przywędrowała różnymi środkami lokomocji, o czym informowały nazwy koncertowych sal: Transatlantyk, Gondola, Orient Express, Omnibus i Nautilus. Zdecydowałam się na podróż przy delikatnym plusku wioseł, z pieśnią niosącą się nad falami, niespieszną gondolą pośród kanałów niekoniecznie tylko Wenecji. Jednakże stamtąd wyruszył kondukt po śmierci Wagnera zmarłego 13 lutego 1883 roku właśnie w Wenecji. Żałobną podróż do "Krainy mroku i czułości", jak zatytułowano koncert,  prowadził Ferenc Liszt  utworem "La lugubre gondola" pisanym jeszcze w 1882 roku, ale już z przeczuciem śmierci autora "Parsifala".  Dopełniając owo przeczucie stojące u genezy "La Lugubre" zabrzmiało "Am Grabe Richard Wagners" skomponowane w maju 1883 r.  W drugim utworze Liszta w składzie instrumentów pojawia się harfa, a ja przecież ze względu na harfistę wybrałam się w całą tę podróż.
     Harfista Sylvain Blassel wystąpił dwa razy. Nie, wróć, to ja go słuchałam dwa razy: w piątek wystąpił z Kwartetem Phosopus. To wtedy płynęliśmy gondolą za trumną Wagnera. A w sobotę dołączyli do nich kolejni muzycy: oboista, flecista, klarnecista, perkusiści i sopran - Elodie Hache - w koncercie "Pieśni świata", na które złożyły się trzy wiersze w języku japońskim Igora Strawińskiego, pieśni ludowe Luciano Berio i "Quatre poemes hindous" Maurice Delage. Słowem, niezła mała orkiestra wyszła, nawet dyrygent całość prowadził odstąpiwszy po pierwszym utworze od fortepianu. Przed koncertem zrobiłam zdjęcie perkusyjnemu instrumentarium: dzwonki rurowe, tamburyny, blaszaki i wielka patelnia!


   

Już samo zestawienie znanych europejskich kompozytorów z całkiem nowymi nazwiskami stanowiło nie lata wyzwanie dla mojej pamięci. O takim Delage w życiu nie słyszałam, a okazuje się, że był uczniem Ravela. Tym bardziej nie znam jego utworów. Nie wiem, skąd i z czym kojarzy mi się nazwisko Luciano Berio, bo oczywiście jego twórczości nie znam. 
        Egzotycznie też było na "orientalnym Liszcie", podczas którego grały takie instrumenty, jak: kanun, darbuka, ud. Tłumaczaąc obrazowo na język polski, były to: kanun - rodzaj instrumentu strunowego z Bliskiego Wschodu, coś jakby cytra; kładzie się na kolanach i szarpie za struny; darbuka - rodzaj bębna o kształcie kielicha; ud - całkiem wygląda jak lutnia. Darbuka i kanun czekały na występ ustawione na dywaniku:


Instrumenty te były potrzebne do "Rapsodii rumuńskiej" oraz "Rapsodii węgierskiej"Liszta, "Rumuńskich tańców ludowych" Bartoka, jakiejś pieśni ormiańskiej, a także pieśni egipskiej, z  której rzecz jasna nie zrozumiałam ani słowa. W ogóle zabrzmiało to bardzo egzotyczne i wzbudziło niemały aplauz publiczności. Na darbuce i kanunie grał tunezyjski instrumentalista Nidhal Jaoua. Z kolei na wiolonczeli i śpiewając towarzyszyła francusko-ormiańska wiolonczelistka i sopranistka Astrig Siranossian - to ona śpiewała pieśń ormiańską.



     Jak widać i słychać, gondola popłynęła od Wenecji aż po góry Kaukazu, prawie jak arka Noego, tylko zamiast zwierząt niosła muzykę i pieśni. 
Na koniec pierwszej części relacji Serenada C-dur Roussela - jeden z utworów wiodących do Krainy Czułości. 


 Ciąg dalszy relacji wkrótce.

wtorek, 24 września 2019

Czytanie o muzyce

         Czytanie, tak jak pisanie o muzyce, mija się z celem. Na szczęście, zanim dotarłam do tekstów, najpierw usłyszałam dźwięki. Nowe, niezwykłe, czy fascynujące? Czas pokaże. W każdym razie kompozytorzy już się wzięli za ich okiełznanie. Byłoby mi łatwiej opisać rzecz całą, gdybym była na koncercie osobiście, ale nie byłam. Słuchałam tylko transmisji z koncertu inaugurującego Warszawską Jesień. Słuchałam dźwięków nowego instrumentu wykorzystanego w III Koncercie fortepianowym Zygmunta Krauzego i na podstawie komentarza prowadzących próbowałam wyobrazić sobie kształt veme. 
        Veme (La Veme) to nowy instrument perkusyjny blaszany wymyślony i skonstruowany w 2014 roku we Francji. W grudniu 2014 roku zostało zaprezentowanych sześć prototypów różniących się, jak się zdaje, wielkością centralnej blachy. Instrumenty są duże i, mówiąc szczerze, wyglądem nie zachwycają, chociaż konstruktorzy twierdzą, że szukali optymalnych rozwiązań zarówno dla dźwięku, jak i wizualnych wrażeń estetycznych. Nazwa instrumentu została utworzona ze skrótu Vallee Europeenne des Materiaux et de l`Energie (Europejska Dolina Materiałów i Energii Lotaryngii), gdzie został skonstruowany. Poza tym wskazuje ona na fakt, że przy konstrukcji wykorzystano nie tylko koncepcję dźwiękową pomysłodawcy, wynalazcy, puzonisty i kompozytora Dominique Delahoche, ale także wysoko wyspecjalizowaną technologię. 
          Usłyszałam więc najpierw dziwną nazwę, że to (czy gramatyka nazwy już ustalona?) veme będzie można usłyszeć podczas koncertu i specjalnie w tym celu zostały cztery sztuki sprowadzone z Francji. Bo na razie są tylko te, masowa produkcja się nie zaczęła. Prototypy znajdują się w posiadaniu Orchestre National de Lorraine, której członkiem jest konstruktor Dominique Delahoche. Nie wiem, czy procedura uznania konstrukcji za pełnoprawne instrumenty symfoniczne została już zakończona. Proces ich powstawania wskazuje natomiast, że będą dosyć drogie. Jednakże organizatorzy Warszawskiej Jesieni sprowadzili te instrumenty specjalnie na koncert inauguracyjny 20 września, podczas którego veme zabrzmiało po raz pierwszy w Polsce w prawykonaniu III Koncertu fortepianowego "Okruchy pamięci" Zygmunta Krauzego. Kompozycja została zamówiona specjalnie na Warszawską Jesień przez Filharmonię Narodową i L`Orchestre National de Metz. 
       No i cóż. Pisania i czytania byłoby na tyle. Opisania utworu muzycznego w całości się nie podejmuję. Poza tym próbowałam się skupić na wyłapaniu dźwięku veme i chyba dużo innych elementów utworu mi umknęło po drodze.  Nagrania jeszcze nie ma, żeby posłuchać spokojnie i uważnie. Z nagraniami samego veme również kłopot, ale veme ma nawet swoją stronę internetową


No piękne to one nie są ;-)

poniedziałek, 16 września 2019

Ależ one śpiewały!

      Same kobiety w obsadzie. Jakby nie było, Vivaldi napisał "Judytę triumfującą" dla wychowanek Ospedale della Pieta w Wenecji, toteż dysponował tylko głosami żeńskimi. Trzeba jednak przyznać, że były to głosy wspaniale wyćwiczone, bo dla kogo innego mógł Rudy Ksiądz tworzyć tak karkołomne czasami arie, jakie znamy z wielu jego oper. "Judyta triumfująca" nie jest operą, lecz oratorium skomponowanym do libretta Giacomo Cassettiego w roku 1716. Zarówno partie wokalne, jak instrumentalne wykonywały wychowanki Ospedale, a w warstwiue instrumentalnej kompozytor pozwolił sobie na niespotykaną różnorodność i pomysłowość. Wprowadził na przykład cztery teorby, dwa flety, dwa klarnety, dwie trąbki, mandolinę i nawet chalumeau. W obsadzie wokalnej zaś główne partie wykonują: 
Judyta - mezzosopran
Holofernes - kontralt
Bagoas (Vagaus) - sługa Holofernesa - sopran
Abra - służąca Judyty - sopran
Ozjasz (Ozajasz) - prorok - kontralt
       W najnowszej realizacji przygotowanej przez Giovanniego Antoniniego podczas Wratislavii Cantans śpiewały: Sonia Prina jako Judyta, Julia Leżniewa jako Bagoas, Mary-Ellen Nesi - Holofernes, Rafaella Milanesi - Abra oraz Francesca Ascioti jako Ozajasz  z towarzyszeniem zespołu Il Giardino Armonico. Uczta dla uszu, o czym mogły świadczyć chociażby co rusz słyszalne gromkie brawa w trakcie występu po spektakularnych ariach. 
      Sonię Prinę od lat podziwiam za całokształt. Niesamowity głos, fantastyczna technika. O Julii Leżniewej pisałam już kilka lat temu. Dość powiedzieć, że to jedyny sopran, jakiego słucham z prawdziwą przyjemnością. Rafaellę Milanesi kojarzę z transmisji, zapewne było to pod dyrygentem Ottavio Dantonem lub Minkowskim, w tej chwili raczej nie pamiętam, bym słyszała ją na żywo. Z powyższej obsady nie znałam Mary-Ellen Nesi i Ascioti. Ta pierwsza urodzona w Kanadzie ma pochodzenie greckie i faktycznie na zdjęciach prezentuje klasyczną grecką urodę. Z kolei Ascioti to stosunkowo młoda śpiewaczka i jeszcze nie mam wyrobionego zdania. Gdzieś tam przewijało mi się jej nazwisko przy Mozarcie. I oto panie spotkały się na jednej scenie z Vivaldim i Judytą, która bezpardonowo rozprawiła się z wrogiem ojczyzny. Starotestamentowa opowieść jest drastyczna; trudno sobie wyobrazić odcięcie głowy dokonane kobiecymi rękoma. No ale temat jak najbardziej prowokujący do różnych muzycznych (i malarskich, ileż to dzieł powstało ukazujących wnętrze namiotu Holofernesa) rozwiązań. Antonio Vivaldi wypróbował różne kombinacje instrumentalno-wokalne, które w piątkowy wieczór transmisyjny zabrzmiały rewelacyjnie. Instrumenty dęte naśladują marsz wojska, wojenne okrzyki, całą wojenną zawieruchę. Tło muzyczne oddaje emocje, desperację i determinację głownej bohaterki. Dlatego jest to takie dynamiczne i wpadające w ucho. A w obsadzie same kobiety zaśpiewały i to jak! Ręce rwały się do oklasków. Z widowni słychać było okrzyki podziwu. Tylko skąd wytrzasnąć nagrania? To znaczy cała "Judyta triumfująca" jest do wysłuchania, lecz w innej obsadzie, niestety! 

      Coś niecoś posłuchać trzeba. Na przykład wojenny chór.



Sonia Prina w arii Judyty "Agitata infida flatu":



A jak śpiewa Julia? No cóż, tylko słuchać (nagrania nie są z "Judyty", bo nie znalazłam):



czwartek, 12 września 2019

Dwóch panów z Lublina

     Lubelski duet Jarząbek-Jurkiewicz powstał w 2014 roku rozpoczynając estradowe życie piosenkami Jaromira Nohavicy śpiewanymi w polskich przekładach, lecz z autorskimi aranżacjami. Adam Jarząbek śpiewa i gra na gitarze, Jarosław Jurkiewicz towarzyszy mu również na gitarze. Obecnie duet wydał już dwie płyty z piosenkami czeskiego barda: "Lublin - Ostrava 0:30" i "Grzebienie" ze wzbogaconym instrumentarium, w którym obok gitar pojawiają się wiolonczela, saksofon, instrumenty perkusyjne, kontrabas. Duet konsekwentnie rozbudowuje repertuar piosenek Nohavicy, wykonując je w rockowo-jazzowych aranżacjach, przefiltrowane przez własne emocje.
      Nie słyszałam dotąd o duecie, więc skusił mnie plakat informujący o koncercie w muzeum. Koncert składał się z piosenek Jaromira Nohavicy,  Jacka Kaczmarskiego i Boba Dylana. Swoją drogą od czasu przyznania Dylanowi Nobla wszyscy wykonujący jego songi mogą z dumą głosić, że śpiewają noblistę. Był więc protest song noblisty z 1969 roku, były ballady późniejsze. Przy utworach Jacka Kaczmarskiego ciarki chodziły po plecach, ponieważ ich nieprzypadkowy wybór stał się gorzką lekcją polskiej historii: "Ballada wrześniowa" o 17 września 1939 roku,  "Jałta", "Prośba".  Z repertuaru Nohavicy panowie wybrali piosenki przejmujące i poetyckie zarazem: "O poezję wołam", "Gdy wcielali nas do armii", "To, co wymówione" i bardzo, bardzo poetyckie "Sarajewo".                 
      Cóż dodać? Panowie opowiadali o niektórych tekstach, budowali tło komentarzem, osobistą refleksją, dowcipnymi dialogami, strojeniem gitar :-) Jurkiewicz w niektórych tekstach włączał się do śpiewu, ale jego mocną stroną są gitarowe solówki, przy których długa grzywka malowniczo zasłaniała mu pół twarzy. Adam Jarząbek udanie modulował głos, nadając mu chropawość i ostrość, ale okazało się, że potrafi śpiewać też lirycznie i ciepło. Jestem pod wrażeniem występu i sposobu przearanżowania oryginalnych piosenek. Z reguły nie lubię przeróbek, ale tym razem zdecydowanie je zaakceptowałam. Ostrość niektórych tekstów, wynikająca zresztą z tematu, została zaprezentowana w sposób przejmujący, ale nie przeszarżowany. To wielka sztuka.
       Z ciekawostek: Adam Jarząbek jest podróżnikiem i przewodnikiem turystycznym, Jarosław Jurkiewicz zaś doktorem filozofii i wykładowcą na UMCS w Lublinie. 

Piosenka Jacka Kaczmarskiego



A tak śpiewają "Sarajewo" Nohavicy (nagranie amatorskie, na żywo z koncertu):



poniedziałek, 2 września 2019

Pan Harfista

      I wcale nie Xavier de Maistre ani Remy van Kesteren. Tamtych panów już słyszałam i widziałam na własne uszy i oczy. Toteż czas najwyższy poszukać kolejnego.
      Sylvain Blassel urodził się we Francji w 1976 roku. W 1998 roku ukończył z wyróżnieniem Conservatoire National Superieur de Musique Lyon, gdzie dzisiaj sam jest nauczycielem gry na harfie. Jest instrumentalistą oraz dyrygentem, natomiast jako muzyk orkiestrowy współpracował między innymi z Filharmonią Luksemburską, Filharmonią Berlińską, Filharmonią Monte Carlo oraz oczywiście Filharmonią i Operą w Lyonie. Jego pasją jest odnawianie starych harf, których ma w kolekcji dwadzieścia za każdym razem dopasowując najwłaściwszą do określonego repertuaru. Z tego względu ściśle współpracuje także z Muzykami z Grenoble ( Les Musiciens de Louvre-Grenoble), którzy grają na historycznych instrumentach. Równolegle z działalnością orkiestrową Sylvain Blassel rozwija karierę solową, czego efektem są płyty. Ostatnia z Wariacjami Goldbergowskimi Bacha uzyskała wysokie oceny krytyków i wzbudziła zachwyty melomanów.  Sylvain Blassel sam też komponuje oraz dokonuje transkrypcji na harfę kompozycji Beethovena, Haydna, Liszta i innych autorów. Zapytany o to, co lub kto go inspiruje, odpowiedział, że litera "B", czyli Bach, Beethoven, Brahms, Berg, Bartok, Boulez... Jest dumny ze swojego francuskiego prawa jazdy, a relaksuje się prasując koszule. Za niezbędne wyposażenie harfisty w podróży uważa klucz do strojenia instrumentu oraz monety do automatu z kawą. Początkującym harfistom i harfistkom poleca zaopatrzyć się przede wszystkim w nożyczki do obcinania paznokci. A tak na serio lubi miasta z wieloma drzewami, zielenią i ptakakmi, a jego amrzeniem jest wystąpić kiedyś z recitalem w całkowitych ciemnościach. Niestety, słuchacze raczej mu na to nie pozwolą. Chcą nie tylko słuchać, ale i patrzeć na perfekcyjne opanowanie insrtrumentu, podziwiając doskonałą technikę.
     No i najważniejsze - Pan Harfista za niecały miesiąc będzie grał w Polsce na La Folle Journee. No więc tak, oczywiście, kupiłam bilety :-))) Chociaż nie będzie to jego występ solowy.