sobota, 28 grudnia 2019

Muzyk odzyskany

    Nazywał się Tadeusz Sielanka i... właściwie niczego więcej pewnego nie wiadomo. Na jego nazwisko natknął się w archiwach Biblioteki Publicznej w Delhi klarnecista Wacław Zimpel w 2016 roku. O samej postaci niczego więcej nie zapisano, za to zamieszczono obok nazwiska zapisy nutowe kompozycji przypominających polskie mazurki. Jedynym - jak dotąd - źródłem nikłych informacji są wspomnienia Witolda Glińskiego, uciekiniera z Gułagu, który w 1941 roku pieszo z kilkoma towarzyszami dotarł do północnych Indii. Jednym z owych towarzyszy był Tadeusz Sielanka, muzyk ludowy, skrzypek pochodzący z okolic Sochaczewa. Nazwisko Sielanki pojawia się także w powieści Sławomira Rawicza "Długi marsz" zdemaskowanej jako plagiat po śmierci jej autora. Rawicz prawdopodobnie pożyczył całą historię i nazwiska od Glińskiego. Także autentyczność wspomnień samego Glińskiego była wielokrotnie podważana. W całym zamieszaniu jedno jest pewne: nazwisko Tadeusza Sielanki widnieje w zapisach indyjskiej szkoły muzyki klasycznej i tańca Gandarva Mahavidyalaya założonej w 1939 roku. No i są nuty. A skoro są nuty, jest muzyka. Znaleźli się ludzie, którzy tę muzykę postanowili przywrócić światu. Radical Polish Ansambl - sześcioro skrzypków oraz perkusista - nagrał płytę, na której obok nowatorskich poszukiwań rodem z pradawnych rytmów pojawiają się mazurki Tadeusza Sielanki. Wyszła muzyka transowa. Niesamowite brzmienie podszyte daleką egzotyczną wędrówką przez kraje i czasy. Niby ludowo, a jakże nowocześnie.
I tu sobie posłuchamy:

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Gloria in excelsis Deo!

  Najpierw anielskie przesłanie:



Już w średniowieczu w Anglii śpiewano Dzieciątku "Lulilulilaj":


A najlepiej  posłuchać całej Messe de Minuit pour Noel Charpentiera z1694 roku:

sobota, 21 grudnia 2019

Polska książka, polskie opery, polscy kompozytorzy

    Słuchałam, słuchałam i nie rozumiałam. Nic dziwnego. Libretto napisane zostało w kilku językach, w  tym tak egzotycznych, jak aztecki czy akadyjski obok starogreckiego czy łaciny.  Już, już wydawało się, że zaczynam rozumieć, gdy pojawiał się jakiś staro-cerkiewno-słowiański na przykład. Ależ mieszanka! A wszystko to w operze "Ahat ili. Siostra bogów" z librettem Olgi Tokarczuk na podstawie jej powieści "Anna In w grobowcach świata".  
      "Anna In" (2006 r.) to  powieść, w której Tokarczuk rekonstruuje i nowatorsko przetwarza pradawny sumeryjski mit. Opowieść sprzed ponad czterech tysięcy lat umieszcza w scenerii współczesnego postapokaliptycznego miasta. W realizacji operowej muzykę skomponował Aleksander Nowak, "specjalista" od oper tworzonych na kanwie współczesnej literatury, bo i do jego "Space opery" (2015)  libretto pisał Georgi Gospodinow, a w roku 2019 powstał "Drach. Dramma per musica" z librettem Szczepana Twardocha na podstawie jego śląskiej sagi. "Ahat ili" powstała pomiędzy wspomnianymi kompozycjami - w roku ubiegłym. 
       Ponoblowska popularność Olgi Tokarczuk chyba sprawiła, że wczoraj zaprezentowano kolejne wykonanie z obsadą w większości powtórzoną z krakowskiej premiery sprzed roku. Można było posłuchać Joanny Freszel (sopran) w partii Inanny, Ewy Biegas (sopran) jako jej siostry bliźniaczki Ereszkigal, Urszuli Kryger (mezzosopran) w partii Ninszubur oraz panów: Jana Jakuba Monowida (kontratenor), Sebastiana Szumskiego (baryton), Bartłomieja Misiudę (baryton) i Szymona Kobylińskiego (bas). No i przy tej okazji wsłuchuję się w muzykę Nowaka, który przebojem wkroczył w świat współczesnej polskiej opery, co tylko świadczy, że opera jako gatunek wciąz żyje, ma się dobrze i absolutnie nie jest formą skostniałą. 
     A dla odmiany coś tradycyjnego - Theater an der Wien wystawił 15 grudnia "Halkę". Tak, tak, "Halkę" naszego Moniuszki, i to po polsku, z Piotrem Beczałą w partii Jontka i Tomaszem Koniecznym jako Januszem. Reżyserował Mariusz Treliński, a scenografię projektował Boris Kudlička od wilu lat współpracujący z Teatrem Wielkim Operą Narodową w Warszawie. Mimo że w partii Halki wystapiła amerykańska śpiewaczka Corinne Winters, polskich akcentów było więcj, gdyż całość prowadził Łukasz Borowicz, a w choreografii wystąpili polscy tancerze. Rzecz była transmitowana w czwartek (19.12), ale dzisiaj wieczorem jeszcze raz można będzie usłyszeć w Dwójce retransmisję z 17 grudnia. 

Korekta! Dwójka retransmituje właśnie (19:55) premierę "Halki" z 15. grudnia!

niedziela, 15 grudnia 2019

Śpiewy wschodniosłowiańskie

      "Wołyńskie Dzwony" śpiewają od 1997 roku. Wtedy bowiem powstał Chór Parafii Prawosławnej Wszystkich Świętych Ziemi Wołyńskiej w Łucku pod dyrekcją Marii Fedosiuk-Wisłockiej. Dyrygentka jest także nauczycielką w  Wołyńskiej Państwowej Szkole Kultury i Sztuki im. Strawińskiego. Jej ulubionym instrumentem jest bandura - ukraiński strunowy instrument ludowy, który po raz pierwszy na żywo miałam okazję zobaczyć i posłuchać podczas tegorocznego Jarmarku Jagiellońskiego w Lublinie.

       Matka pani Marii również śpiewała w chórze, tak więc tradycje muzyczne wyniosła z domu. Uważa, że śpiew jest formą modlitwy, toteż chórzyści powinni dysponować nie tylko pięknym i szkolonym głosem, ale też prezentować określoną formację duchową, która pozwoli im w pełni oddać ducha utworów. W ciągu dwudziestu lat działalnosci chór wielokrotnie przyjeżdżał do Polski. Śpiewał także w innych krajach: na Słowacji, w Niemczech czy Białorusi uczestnicząc w nabożeństwach, festiwalach, konkursach i przeglądach, jak na przykład kolęd wykonywanych w różnych kościołach chrześcijańskich. W 2012 roku Maria Fedosiuk-Wisłocka otrzymała Order św. Marii Magdaleny przyznawany przez metropolitę Polskiego Kościoła Prawosławnego, ordynariusza diecezji warszawsko-bielskiej i całej Polski.
       "Wołyńskie Dzwony" po raz kolejny zawitały w okresie przedświątecznym, aby wprowadzić w nastrój bożonarodzeniowy. Inspirujące zestawienie pieśni ukraińskich oraz kolęd polskich w wykonaniu Chóru "Cantate Deo" uświadamia, że mieszkając na pograniczu, czerpiemy z wielu źródeł kultury. "Cantate Deo" to chór z ponadtrzydziestoletnią tradycją, reaktywowany w 1987 roku w parafii św. Marii Magdaleny w Biłgoraju po kierownictwem tamtejszego organisty Ireneusza Pietrzniaka.  Poza oprawą świąt i nabożeństw chór występuje w przeglądach, koncertach, także świeckich, występował między innymi podczas ogólnopolskich dożynek. 
      W dzisiejszym koncercie kolęd i pastorałek wschodniosłowiańskich chóry zaprezentowały rzeczywiście "tutejsze" tradycyjne śpiewy. Żadnego ogólnoświatowego hitu, nawet "Cichej nocy" nie było. I bardzo dobrze! Stare tradycyjne polskie pastorałki z Bartoszem, który idzie do stajenki, niosąc  barana w podzięce za Narodziny Boga, rytmiczne i radosne "Hejże ino dyna, dyna, narodził się Bóg Dziecina" oraz kilka zupełnie mi nieznanych, nie wiem, skąd wytrzaśniętych. W przepastnych zasobach polskiej tradycji znajduje się tyle nieznanych pieśni, że jest w czym wybierać. A chór zaprezentował się i monogłosowo, i wielogłosowo, i z przepięknymi interwałami, i z zupełnie świeżym spojrzeniem na tradycyjne kolędowanie. 
         "Wołyńskie Dzwony" w piętnastoosobowym składzie zaprosiły do cerkiewnej medytacji o tajemnicy Narodzenia: "Tak rano, raneńko, radujsja zemłeńko, bo Chrystos narodywsja" (coś w ten deseń szło...). Tutaj słychać, że głosy zostały dobrane, bowiem członkowie chóru to niezupełnie amatorzy, lecz wykładowcy i studenci łuckich szkół artystycznych. Solistka, wypisz wymaluj z twarzy jak Honorata z "Czterech pancernych" zachwycała operową modulacją, ale mnie urzekła inna, nie podano jej nazwiska, o pięknym, dźwięcznym głosie jak ukraińskie stepy. 

Tak śpiewały Wołyńskie Dzwony w czerwcu tego roku w Lublinie:



       Panie ubrane były w stroje ludowe, każda w inny. Na początku wydawało mi się, że to zbyt pstrokato, ale później poszukałam co nieco i okazuje się, że to są stroje z różnych regionów Ukrainy. Niektóre miały spódnice w paski, inne haftowane w kwiaty. Wspólnym akcentem byłychusty na głowach, jednak w różny sposób zawiązane. W stroju regionalnym wystapiłą także dyrygentka. 
Coś podobnego jak poniżej, ale nawet więcej kolorowości miały na sobie dzisiaj. 



I tym akcentem weszłam  już w czas bezpośrednich przygotowań do Bożego Narodzenia.

niedziela, 1 grudnia 2019

Chorały i ligawki adwentowe

     "Wstawajcie, psubraty, już czas na roraty!" - wzywali legacze na starodawnych ludowych instrumentach. Ligawki na polskich terenach mają ponoć tysiąc lat. Znane na Mazowszu i Podlasiu, z czasem pojawiły się na Warmii, Mazurach i Lubelszczyźnie. Ligawka pierwotnie była instrumentem pasterskim, pomagała kontaktować się pasterzom na oddalonych pastwiskach. Jej donośny dźwięk  niósł się daleko i odstraszał dzikie zwierzęta, np. wilki.
     Ligawka to instrument dęty drewniany w formie wygiętego rogu, najczęściej ma długość około metra. W XIX wieku upowszechniło się używanie ligawek w okresie Adwentu jako wezwania do religijnego czuwania i oczekiwania na narodziny Boga. Pod dźwięk porannego wezwania i dla łatwiejszego zapamiętania melodii podkładano krótkie wierszowane wierszyki, jak to zacytowane na początku wpisu lub "Ad-wentu, ad-wentu czteeeeryy nieeeedziele".



     

    A kiedy ligawka już wszystkich obudzi, czas zaśpiewać na przykład adwentowy chorał.