wtorek, 25 czerwca 2013

O czymś zupełnie innym

 
         Żeby nie dublować całkiem wpisów tu i tam, napiszę o czymś zupełnie innym.  Może trochę wbrew sobie. 
        Psychologia to dziwna nauka. W świetle jej odkryć człowiek zawsze wychodzi podejrzanie, bo albo odkrywa, że nie jest tym, za kogo się dotąd uważał, albo świat  okazuje się być czymś innym niż się widzi i rozumie. Mimo pozorów naukowości wiele tak zwanych psychologicznych teorii z czasem, nie tylko dla mnie, okazuje się  pseudonaukowym bełkotem. Te wszystkie symptomy osobowościowych zaburzeń rzekomo wynikające z traumatycznego dzieciństwa, to szukanie na siłę usprawiedliwienia dla nieudanego życia, nieudanego małżeństwa,  konfliktów w pracy, aspołecznych postaw; to nurzanie się w głębinach nieuchwytnej podświadomości prowadzi do wniosku, że tak naprawdę nikt nie jest normalny. Każdy cierpi na jakieś zaburzenia. 
       I jakże łatwo usprawiedliwiać nimi swoje  postępowanie, bo jak twierdzi doktor Jann Gumbiner, psycholog kliniczny i wykładowca University of California: Łatwiej po prostu kupić lekarstwa. Teraz, kiedy diagnozuje się AADD, czyli ADHD u osób dojrzałych, sami rodzice, jeśli - na przykład - zgubią klucze do mieszkania, mają doskonałe usprawiedliwienie i legalną pigułkę na poprawę humoru. Rok temu burzę wywołał natomiast sam Leon Eisenberg, psychiatra i odkrywca ADHD, twierdząc, że ADHD to typowy przykład choroby wymyślonej, której łatwość, a może właśnie trudność zdiagnozowania doprowadziła do posługiwania się nią jako wytrychem w postępowaniu z dziećmi tylko ruchliwymi czy rozkojarzonymi, od razu faszerujac je psychotropami. Ba, coś jest na rzeczy skoro, jak ujawniła psycholog Lisa Cosgrove, ponad połowa autorów publikacji Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego jest powiązana z firmami farmaceutycznymi. Diagnozowanie zaburzeń i zalecanie leczenia farmakologicznego po prostu się opłaca. Brutalnie zaś mówiąc, im więcej "wariatów", tym więcej zarobią. 
        Ponad miesiąc temu z kolei dr Tomasz Witkowski próbował nieco odczarować tak zwany syndrom DDA, jako przykład psychoszarlatanerii nakręcającej psychobiznes. Rozprawia się też z mitem rzekomego wpływu wczesnego dzieciństwa na późniejszą osobowść człowieka dorosłego. Nie ukrywam, że czytałam ten wywiad z ogromną przyjemnością i satysfakcją, że ktoś wreszcie potwierdza moje osobiste przypuszczenia. Tu można przeczytać ten wywiad
       Kiedyś czytywałam czasopisma o tematyce psychologicznej, ale rychło mnie znudziły doszukiwaniem się skutków z wymyślonych przyczyn pasujących do teorii. Nie ukrywam, że nachalne tłumaczenia  takich czy innych zachowań dorosłych przecież ludzi w dawnej przeszłości z własnego dzieciństwa (czasem nawet tego okresu, którego dzięki naturalnej właściwości ludzkiego umysłu nie pamiętamy, a więc sprzed trzeciego roku życia) zawsze budziły we mnie sprzeciw jako próby uniknięcia odpowiedzialności za swoje decyzje. Po prostu, kiedyś stajemy się dorośli, a dorosłość polega na wzięciu odpowiedzialności za siebie. 
         Nie zamierzam tutaj rozprawiać się z całą psychologią czy też jej wypaczoną odmianą. Jeden jej aspekt, często będący tematem publikacji, książek, badań, wydaje mi się w tym wszystkim istotny. Mianowicie skłonność człowieka do samooszukiwania się, do konstruowania fałszywego obrazu samego siebie, do - jak to ujmuje psychologia społeczna - autoprezentacji. Czy przypadkiem to usilne szukanie przyczyn swoich współczesnych wyborów życiowych, a zwłaszcza porażek, nie jest również formą samooszustwa? Próbą usprawiedliwiania się także przed sobą samym, a tym bardziej przed innymi? Jeśli bowiem chcę być szczera, a samooszukiwanie się to odrzucenie istotnego elementu wiedzy o sobie samym, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. A to bywa bolesne.
        O mechanizmach unikania bolesnych doświadczeń i prawd o sobie, takich jak  wyparcie, racjonalizacja, idealizacja, anulowanie, fantazjowanie, kompensacja, projekcja również napisano tyle, że w podstawowych publikacjach można znaleźć ich dokładny opis. Zastanawia mnie czy nie można by wskazać jakiegoś podstawowego wyróżnika wszelkich złudzeń na swój temat. Wszelkie szczegółowe badania, zwłaszcza eksperymentalne prowadzą raczej do rozdrabniania zjawisk. Tymczasem zaletą prawdy jest jej prostota. Nie przekonują mnie prawdy nadmiernie skomplikowane, tak zagmatwane, że nie widać wyjścia. Może to i przykre czasami, lecz karmimy się złudzeniami o sobie, budujemy złudzenia wokół siebie, zamykamy się w złudzeniach jak w bezpiecznych kokonach... no, słowem, złudzenia pozwalają tak przyjemnie żyć.
       Anthony de Mello w Przebudzeniu opisuje hipotetyczną sytuację wieźnia, który przed egzekucją w obcym kraju chce ostatni raz zobaczyć ojczyznę. Wiozą go więc nad granicę, żeby mógł ją zobaczyć choćby z daleka. Na miejscu ze wzruszenem więzień podziwia ojczyste drzewa, widoczne domy, jakąś wioskę: Och, mój kraj, mój piękny kraj. Jakże wzruszająca scena, prawda? Po chwili jednak strażnicy mówią, że  się pomylili w odbliczeniu odległości i to jeszcze nie jest jego kraj, bo granica jest dobrych dziesięć mil dalej i dopiero tam jest jego ojczyzna. Dobre, nie? Czym więc się tak wzruszał więzień? Nie widokiem ojczyzny przecież, lecz jej złudzeniem. Może jakimś jej wyobrażeniem? Ale przecież widział i wtedy poczuł wzruszenie, więc może to nie wyobrażenie, nie wspomnienie, tylko złudna wartość przypisywana słowu "ojczyzna", które jest abstrakcją, a nie konkretem. Bo drzewa tu czy tam są takie same, tylko nam się wydaje coś zgoła innego.
         Żyjemy złudzeniami, karmimy się złudzeniami, tworzymy złudzenia. Wzrusza nas muzyka Chopina, bo  to piękna muzyka, czy też dlatego, że wiemy, że to Chopin? Nie cierpimy muzyki współczesnej, bo taka zła, czy tylko zaprogramowaliśmy się na tradycjonalistów? Nasz ulubiony kwiat to róża i  myśląc o miłości przychodzi nam do głowy kolor czerwony, bo rzeczywiście czerwony wyraża miłość, czy tylko nam się wydaje? Kochamy stare zamczyska i ruiny bo rzeczywiście takie piękne, czy tylko ulegamy złudnym wyobrażeniom o atrakcji miejsc nieco zakurzonych przez historię? Właśnie, naprawdę wzruszają nas stare budowle, jak Coloseum, czy po prostu tylko pamięć znaczenia tego miejsca? I  kogo naprawdę wzruszałaby Mona Lisa, gdyby nie wiedza, że namalował ją największy geniusz wszech czasów i zasłonięto ją szybą pancerną??!!
         Przykłady można mnożyć. Tak, jestem strasznie podejrzliwa. Bo najlepszym sprawdzianem prawdziwości wzruszenia, podziwu, akceptacji jest - paradoksalnie - oczyszczenie się z nadmiaru informacji,  usunięcie wdrukowanych zachowań kulturowych, pozbycie stereotypowych ocen, gromadzonych od dzieciństwa. Tylko jeśli ktoś naprawdę się uprze, nic nie jest w stanie poradzić na ograniczenia swojej percepcji. Norman Dixon przeprowadził eksperyment, w którym wykazał, że podwyższenie progu wrażliwości receptorów zmysłowych na niechciane bodźce jest autentyczne i dzieje się na poziomie podświadomej reakcji organizmu. Innymi słowy, naprawdę nie słyszymy lub nie widzimy czegoś, co mogłoby - potencjalnie - sprawić nam przykrość. A ściślej rzecz biorąc, nie widzi i nie słyszy nasz mózg, ponieważ podwyżony poziom wrażliwości receptorów zmysłowych nie przepuszcza do niego sygnału z zewnątrz i nie przesyła danych. Pamiętać jednak należy, że tą przykrością może być na przykład prawda o nas samych. I co wtedy? Ano, żyjemy w złudzeniach, karmimy się złudzeniami, tworzymy złudzenia... na swój i nie tylko swój temat. Jednak samooszukiwanie się to odrzucenie istotnego elementu wiedzy o sobie samym. 
     
     

czwartek, 20 czerwca 2013

Mój Boże, jakie to piękne!


       Do kilku oficjalnych patronów muzycznych 2013 roku wypada jeszcze dodać Sergiusza Rachmaninowa, bowiem przypada 140 rocznica jego urodzin (1873) i zarazem 70 rocznica śmierci (1943).   
      Rzadko słucham jego dzieł, bo jakoś nie mam przekonania. Ale słuchałam za to Nikolaia Lugansky`ego, na którego występie byłam w ubiegłym roku. Lugansky zaś jest specjalistą od Rachmaninowa i kiedy zagrał dzisiaj w Brukseli jego II koncert fortepianowy c-moll, było to jak porażenie. Nie tylko moje zresztą, przede wszystkim obecnej Palais des Beaux-Arts publiczności, której  oklaskom nie było końca.
        Czy fortepian może płakać? O skrzypcach wiadomo, że mogą, mogą też śpiewać, mogą iskrzyć, mogą poruszać najczulsze struny, mogą wszystko. A fortepian?  Od pianisty wymaga się technicznej sprawności palców, mistrzowskiego operowania tempem, akordami, chcemy, by nas zachwycał wirtuozerią. Wzruszenia najczęściej zostawiamy sobie na kontakt ze skrzypcami. Ale teraz wiem, że to nieprawda.  Fortepian też może płakać, może wzruszać, może  sprawić, że człowieka ściska w gardle i pozostawia w stanie absolutnego porażenia. Lugansky to potrafi, a może umiał to Rachmaninow?
         II koncert fortepianowy c-moll ma trudną i dramatyczną historię powstania, zwiazaną z okresem przeżywanej przez kompozytora trzyletniej depresji po ostrej krytyce jego poprzedniego utworu. Przez te trzy lata nie komponował niczego i dopiero II koncert fortepianowy (1900-1901) stanowił powrót do formy  kompozytorskiej i psychicznej równowagi.
         Koncert składa się z trzech części: dynamicznego pierwszego Moderato, wolnej, delikatnej drugej - Adagio sostenuto oraz trzeciej powracajacej do tematu pierwszej - Allegro scherzando wirtuozersko zakończonej. Całość trwa ok. 35 minut. Nie można tyle czasu wytrzymać bez powietrza, a trudno jest spokojnie oddychać, gdy się słucha czegoś tak przejmującego.
       Część środkowa - Adagio sostenuto - sprawia, że świat zmienia tor swojego biegu. Muzyka absolutna przenikajaca wprost do duszy, czysty płacz wzruszenia. Przez 11 minut miałam ściśnięte gardło. Czy fortepian może płakać? Owszem, może, kiedy Nikolai Lugansky gra Rachmaninowa. Płaczę razem z nim.



Zagrajcie to na moim pogrzebie.

wtorek, 18 czerwca 2013

Podsłuchane


    Wciąż nie dawało mi spokoju i miałam wrażenie, że uciekło mi coś ważnego z Lubelskiej Nocy Kultury. Przypomniałam sobie: muzycznych atrakcji ciąg dalszy podczas porannego powrotu. Choćbym nawet nie chciała, a nie chciałam, próbując przespać się w drodze po nocnych wrażeniach, nie udało się uniknąć wysłuchania jeszcze jednego koncertu, a właściwie jego zapowiedzi w co najmniej 80 decybelach. Dlaczego aż tyle? Bo busik był mały, a chłopisko wielkie.
     Chłopisko wsiadło na jakimś  przystanku po drodze. Lat około 40. Elegancko ogolony. Mimo wczesnej porannej pory zapowiadało się na upalny dzień, więc miał jasną koszulę z krótkim rękawem i wyelegantowane ciemne spodnie. Typowy strój kościelny. Łatwy do rozpoznania na prowincjonalnej wsi. Po paru kilometrach zadzwoniła komórka. Jego komórka. I się zaczęło.
- Ha, no co? Tak, jade, za ruro jade. Za to, com do naprawy dał. Tak? Co?...  Aaa, nie, nie ma sprawy, bede,  na pewno bede, tylko sprawdze, jak działa. Kiedy?... Aha, nie, tak... dam rade, bede mioł, tylko sprawdze. Obiecywoł zrobić i jade. A co, jeszcze dzisioj wróce z tubom i zdąże. Kto chcioł?... Na którom? ... Bede, na pewno bede, wróce i hukniemy marsza! Wszystko bedzie, zagramy,  ja z tubom zdąże, tylko czy trompka bedzie? ... Bedzie? To git, bo by nas mało było. A kto jeszcze?... To dobrze, dobrze... tak... ja gotowy bede i tuba tyz!

      No i co, szanowni zaspani pasażerowie busa? Chłopina jechał po odbiór z naprawy tuby, ponieważ gra w orkiestrze dętej. Takie orkiestry tu w okolicy są znaną tradycją, chociaż niestety zanikającą. Może on i nie umie wysławiać się litracką polszczyzną, ale nuty zapewne zna lepej niż niejeden licealista z aspiracjami na elitę tego kraju. Znam  kilku takich orkiestrantów i wiem, że wielu z nich gra z nut, a nie tylko ze słuchu, choć to prości ludzie i często nawet matury nie mają.  Orkiestry składają się z paru do dziesięciu osób. Można je usłyszeć na wszelakich uroczystościach kościelnych i gminno-strażackch. Na wielkanocną Rezurekcję warto wstać dla samej takiej orkiestry grającej podczas procesji. A echo niesie jak nie przymierzając koncert Wojskiego na rogu. I bez nagłośnienia! A jak na uroczystościach na cmentarzu poległych co roku z sercem zagrają "My, Pierwsza Brygada", cała wieś płacze.

    No to tromby!

Michel-Richard de Lalande - Concert de Trompettes

czwartek, 13 czerwca 2013

... będziemy lamentować

Kawy! kawy! Królestwo za kawę!

Nie brzmi to tak ładnie jak koń, a królestwa też nie mam, ale kawa kosztuje mnie dużo. Jeśli kiedyś zbankrutuję, to przez nią. Bo mieszkać to mogę nawet w szałasie, ale bez kawy?... Nie przeżyję. 
Będę się dzisiaj delektować i słuchać trzech lamentów Rodelindy z Krakowa. Trzynasty tym razem klasycznie - pechowy. No bo jestem uwiązana w domowych pieleszach a śpiewają tak daleko. Tylko wieczorna kawa może mnie uratować. 
A myśli krążą, krążą, wyprzedzając czas. Dzwoniłam tu i tam, zapisywałam dni i godziny, a teraz tylko płacić, płacić, płacić. Lipiec, sierpień, wrzesień... Gdzieś będę podróżować.

A tymczasem, 
kawę poproszę, choć do wieczora daleko,
będę siedzieć i lamentować z Jeremiaszem.



Eksperymentuję. Na razie kombinuję na obu blogach, szukając najlepszych opcji. 

Ale się porobiło. Nie wiem, skąd to tło. I jak je zlikwidować? 


Zapis kronikarski

Opera Rara 2013
Georg Friedrich Händel, Rodelinda - Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków, 13 czerwca 2013 (premiera 13 lutego 1725, Londyn)

Obsada:
Rodelinda - Karina Gauvin (sopran)
Bertarido - Franco Fagioli (kontratenor)
Grimoaldo - Carlo Allemano (tenor)
Garibaldo - Ugo Guagliardo (bas)
Eduige - Marina De Liso (alt)
Unulfo - Filippo Mineccia (kontratenor)


Capella Cracoviensis, dyr. Jan Tomasz Adamus

niedziela, 9 czerwca 2013

Dlaczego nosorożec?


     Plany są jak polne drogi bez kierunkowskazów: gdziekolwiek pójdziesz  i tak wyjdziesz na nosorożca. Moje plany na Lubelską Noc Kultury składały się z kilkudziesięciu kartek z opisami wydarzeń, mapkami i rozpiską godzin. Jak pogodzić czasy i miejsca w liczbie mnogiej, nawet bardzo mnogiej z własną osobą, niestety, tylko pojedynczą?
     Ogarnęłam niewiele. Jestem chyba zbyt zachłanna. Tak, Spacjo, byłam na Ars Antiqua de Paris, tylko jak Ty przysyłasz do mnie pytanie po siedemnastej, to ja już wtedy nie odbieram, bo muszę dojechać te sto km, w dodatku z przesiadką, bo jechałam ze swojego rancza, gdzie diabeł mówi dobranoc. Żadne internety, maile w tym czasie do mnie nie docierają.
       Pod poprzednim wpisem pojawiły się komentarze, że śpiew Josepha Sage`a jest... no, co najmniej trudny w odbiorze w połączeniu z wrażeniem wizualnym. Otóż chcę to zdementować. Ten odbiór na żywo jest bardzo łatwy i zachwycający. Jeszcze raz, który już z kolei, trzeba zauważyć, że przekaz internetowy w porównaniu z odbiorem na żywo jest po prostu żałosny. Ginie masa niuansów dźwiękowych, akustyka jest spłaszczona, obraz okrojony do okienka kamery, słowem, You Tube to gadżet dla fanów mp3 a nie ludzi kochających muzykę. Może i Krystian Zimerman przesadził twierdząc, że YouTube zabija muzykę, ale przyznać trzeba, że muzycznego słuchu na nim kształcić się nie da.
       Muzyka musi mieć przestrzeń, na przykład taką właśnie jak u Dominikanów. I wtedy można usłyszeć, jak Sage prawie nie otwierając ust wyciągał wysoko, albo jak bez wysiłku śpiewa It was a lover and his lass Thomasa Morleya do słów Szekspira. Dlaczego to? Bo wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że śpiew  Sage`a jest podobny do głosu Andreasa Scholla. Tylko że Scholl nie śpiewa swoim normalnym głosem barytonowym, a Sage owszem, dał popis swoich trzech oktaw w Sire, Conte, j`ai viele Colina Museta. Dwaj pozostali członkowie  zespołu, Thierry Meunier i Bertrand Blondet prezentowali co rusz inny instrument: Meunier gitarowo-lutniowe, Blondet wszelakie flety. No i mieli popisowe solówki. A sam Sage okazał się bardzo dowcipnym człowiekiem.
       Pominę opis  sposobu wchodzenia do kościoła co niektórych osób oraz samo zachowanie podczas koncertu. Po co się mam jeszcze raz denerwować? W każdym razie po koncercie nabyłam płytę z czterolistną koniczynką w środku. Ciekawe, czy to do każdej płyty koniczynka dodana, czy tylko do niektórych? I skąd by tyle szczęśliwych koniczynek narwali?


        I znowu mnie na bezdroża poniosło, bo ja wcale nie chciałam się o tym koncercie rozpisywać.  Ani o Orkiestrze Świętego Mikołaja, która zaczęła grać z ponadpółgodzinnym opóźnieniem, za to miałam dzięki temu okazję śledzić, jak wygląda rozwijanie i zwijanie kabli na estradzie po zakończonym koncercie jednego zespołu a przed rozpoczęciem występu następnego. Po prostu muzyka od kuchni. A właściwie, co sie dzieje między koncertami, zwłaszcza na wolnym powietrzu (to znaczy na dziedzińcu zamkowym) z olbrzymim nagłośnieniem, czterema czy pięcioma monitorami dźwiękowymi, dziesięcioma co najmniej mikrofonami i setkami metrów kabli, że o błyskających po oczach żarówach nie wspomnę (za blisko siedziałam). Orkiestra grała i śpiewała, a dwóch panów "kablowych" przez cały czas kręciło się na czworakach w tle i zwijało te kable pozostałe po poprzedniej ekipie głośno grającej. Czerwony kabelek do czerwonego, czarny do czarnego, aż w końcu dotarli do supełka, którego nijak nie dawało się rozplątać. A Orkiestra grała i śpiewała: "od Tarnobrzegu", "od Krakowa", "od Biłgoraja"... Co za piosenka pasterska "od Biłgoraja"? Przecież tam lasy, lasy i lasy, wielka Puszcza Solska, a zaraz obok z jednej strony RPN, a z drugiej Lasy Janowskie. No ale to o dziewczynie co krowy pasała piosenka była, to faktycznie "pasterska" ;-)
      No więc plany sobie, a ja poznawałam zaplecza. Na przykład takie zaplecze Teatru Starego  - tego w Lublinie, nie w Krakowie, żeby nie było, że nagle przeniosłam się w przestrzeni. Weszłam na scenę, zeszłam do zapadni, stanęłam na orkiestronie, w garderobie przed lustrem poprawiłam szminkę i walnęłam w gong na rozpoczęcie spektaklu ;-) Scenografii do niego szukałam na wystawach. Jakież to pomysły miewają malarze? Pierwszy raz zetknęłam się z malarstwem Tomasza Budzyńskiego. Wiem, że śpiewa, choć akurat nie słucham, ale malarstwa nie widziałam, więc poszłam. Kolorowe, zgeometryzowane, nieco poetyckie. Może być. Na tle współczesnego malarstwa abstrakcyjnego tutaj przynajmniej jest o czymś. Autor był obecny i można było pogadać, poprosić o autograf, kupić płytę. Właściwie zaplątałam się tam przypadkiem, bo w Galerii Gardzienice była inna jeszcze wystawa i szłam na tę drugą, czy właściwie pierwszą. Kiedyś Rodorek o czymś podobnym pisała: sztuka japońskiej kaligrafii połączona z malarstwem - Habataki Sensui Oikawy. Prace malowane tuszem, na zwojach cienkiego papieru czy jedwabiu, charakterystyczne japońskie motywy: żurawie,  kwiaty, pejzaże jakby zwieszone w powietrzu, postacie kobiet w kimonach. czarny tusz wzbogacony harmonijnie skomponowanymi kolorami, dużo odcieni srebra i złota. Typowo kaligraficzne motywy modlitw, cytatów z literackich poematów zestawione z rysunkami. Bardzo, bardzo przyjemnie popatrzeć, dając się wciągnąć w poetycki świat delikatnych kształów i kolorów.
        Zgodnie z tytułem motyw lotu pojawia się kilkakrotnie w serii obrazów z żurawiami. Tytułowy cykl Habataki (o ile czegoś nie poplatałam, bo tym razem nie miałam długopisu do notowania):


Żurawie są srebrne. A na innym z kolei żuraw złoty zestawiony ze złotą "piwonią" (nie wiem,  czy to piwonia, ale tak wygląda):

Podświetlenie sprawia, że obrazy swiecą złotym i srebrnym blaskiem, co w półmroku wystawowej sali potęguje wrażenie ulotności i poetyckości. I jeszcze jeden, osobiście najbardzej mi się spodobał, bardzo na czasie: taki ogrodowo-kwiatowy:


Malarstwa japońskiego oczywiście nie byłoby bez geiszy, więc oto ona:


        A, prawda, miało być o nosorożcu. Otóż był w malarstwie ekwadorskiego artysty Pablo Caviedesa  zaprezentowanego w Galerii Sztuki Wirydarz. Podobno to pierwsza jego wystawa w Polsce. Malarz pochodzi z Ekwadoru, ale na stałe mieszka w USA. Przypuszczam, że w przeciwnym wypadku nie zyskałby takiej sławy. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego malarstwo jest złe, przeciwnie, jest w nim coś szczególnego, oryginalnego. Jakaś atmosfera smutnej pustyni. Dominują kolory piasku, żółto-pomarańczowo-czerwone. I jakieś dziwne stwory zamieszkują ten swiat obrazów, czasem to ludzie, ale zanimalizowani, są też zwierzęta, ale prawie jak ludzie. No i są nosorożce. A szczególnie jeden. Tytuł obrazu: Zawsze razem. No właśnie, czy ktoś wie, o co chodzi? Bo ja, planując to, co nie wyszło (a nie wyszedł spektakl, nie wyszedł mi Tuwim w monodramie, nie wyszła mi Josephine Baker i nie wyszedł Chaplin, nie wyszedł Lutosławski  - o drugiej w nocy! - ), czułam się chwilami jak ten nosorożec - jakby zagubiona, choć na sznurku.



piątek, 7 czerwca 2013

Za dużo do ogarnięcia

     Wszystkiego jest za dużo, żeby ogarnąć. Najpierw zmian na portalach i nowinek technicznych, o których zawsze sądzę, że większość jest zbędnych. Bo po co zmieniać coś, co dobrze działa?  Nigdy tego nie zrozumiem. Jak już wymyślono koło, tak choćby nie wiem jak eksperymentować, poprawić się go nie da. O ile ma się kręcić, kołem zostać musi, nawet jeśli komuś marzy się kwadrat. I to, co było kiedyś, wcale nie musi być gorsze. Czasem nawet ma się wrażenie, że było i nadal jest czy ciekawsze, czy po prostu fajniejsze.

      Dlatego śpiewa się dawne, średniowieczne pieśni,  gra renesansową muzykę, wystawia barokowe opery. I mimo doskonałej technicznie produkcji współczesnych instrumentów, niektórzy nadal grają na ręcznie dłubanych starociach i ciągną smyczkami po strunach ze zwierzęcych jelit. Ba, i jak to brzmi!

     Tak grają śpiewają Francuzi:

Ars Antiqua de Paris

Ars Antiqua de Paris - śpiewa Joseph Sage

     A tak śpiewaja i grają Polacy. Zwracam uwagę na instrumenty. Przypuszczam, że granie na przaśnej tarce i pile też nie stanowiłoby dla nich problemu.

Orkiestra Świętego Mikołaja - piosenka łemkowska

Orkiestra Świętego Mikołaja - piosenka, muzyka i rewelacyjny klip

środa, 5 czerwca 2013

Opera sportowa




       Jak ważnym wydarzeniem była dla w starożytnej Grecji Olimpiada,  nie trzeba przekonywać nikogo, kto cokolwiek o starożytności czytał czy choćby zetknął się z tymi wszystkimi rzeźbionymi dyskobolami (Dyskobol Myrona), bokserami (Bokser z Kwirynału nieznanego autora z III w. p.n.e.), aurigami (Delficki auriga lub Woźnica z Delf Pithagorasa z Region), gladiatorów (Umierający Gladiator lub Umierajacy Gall) oraz  sportowymi przedstawieniami Heraklesa np. w pozie łucznika. Oczywiście zdarzył się i taki jeden filozof, Diogenes zwany Psem, który jako jedyny mieszkaniec Aten nie wyszedł ze swojej beczki fetować zwycięstwo rodaka w olimpijskich igrzyskach, ponieważ nie uważał za słuszne gratulować silniejszemu pokonania słabszego zawodnika, jak tego dowiódł w ulicznej dyskusji, niemniej temat od wieków był nośny i nawet do opery zawitał.
        Nikt tak pięknie nie potrafił  zagmatwać operowej intrygi, jak Metastasio (Pietro Antonio Domenico Trapassi, 1698 - 1782), autor co najmniej 30. operowych libretti, po które różni kompozytorzy sięgali ponad 800 razy.  Libretto jego L`Olimpiady (1733) wykorzystało około 60. kompozytorów. Jednym z nich był Josef Mysliveček (ur. w Pradze 1737 - zmarł w Rzymie 1781). Nic dotąd o tym synu młynarza, autorze 26. oper nie wiedziałam, nie kojarzyłam go z żadną muzyką. Ale kiedy w Wieczorze Operowym Dwójki zapowiedziano Collegium 1704 z dyrygentem i założycielem zespołu Vaclavem Luksem, wiedziałam, że będę słuchać. W retransmisji z Teatru Narodowego w Pradze zaprezentowano właśnie L`Olimpiade Myslivečka z akcją rozgrywaną podczas Igrzysk w Olimpii.
       Próbowałam śledzić przebieg intrygi, ale zgubiłam się od razu w pierwszym akcie. W Igrzyskach ma wziąć udział Megacles, ale pod imieniem swojego przyjaciela, Licidy. Na zwycięzcę czeka nie byle jaka nagroda, bo ręka księżniczki Aristei, córki króla  Clistenesa. Rzecz w tym, że:
  • po pierwsze, Licida i Aristea są rodzeństwem, a nawet bliźniakami,o czym żadne z nich nie wie, ponieważ Clistenes otrzymawszy ostrzegawczą wróżbę, że syn go zabije, postanawia się go pozbyć, wysyłając zaufanego sługę na morze, gdzie niemowlę ma utonąć; jak można się spodziewać,  dziecko zostaje uratowane i nieświadome własnego pochodzenia wychowuje się jako syn króla Krety;
  • po drugie, tak naprawdę Licida kocha Argene, ze wzajemnością zresztą, tylko chwilowo jakby o niej zapomniał;
  • po trzecie, Megacles jest zakochany w Aristei, również ze wzajemnością, a decydując się na zastąpienie przyjaciela w zawodach nie wie,  jaka jest nagroda dla zwycięzcy;
  • po czwarte, Megacles został przed dziesięciu laty wygnany z królestwa  Clistenesa właśnie za romansowanie z Aristeą;
  • po piąte, oczywiste jest, że Clistenes nie ma pojęcia ani kim jest Megacles występujący pod imieniem Licidy, ani  prawdziwy Licida, który tak naprawdę miał na imię Filinto i jest jego synem;

Intryga rozplątuje się z wielkim trudem, doprowadzając bohaterów do rozpaczy, raz po raz sprawia, że muzyka i arie są niezwykle dramatyczne, pełne wzburzonych emocji, prób samobójczych i prób zabójstwa. Samobójstwo chce popełnić Megacles i to dwa razy, gdy za pierwszym razem się nie udało. Z kolei Licida pędzi z obnażonym mieczem do  pałacu, chcąc zabić Clistenesa, o którym jeszcze nie wie, że jest jego ojcem. Jednak w porę złapany zostaje oskarżony o zamach i skazany na śmierć, przy czym Clistenes nie wie, że skazuje własnego syna. W tak zwanym międzyczasie heroiny na przemian to mdleją, to wzajemnie oskarżają się o oszustwo, to poświęcają za ukochanych. W końcowej scenie Licida jest prowadzony na rzeź, znaczy na ołtarz jako skazaniec, Argene chce oddać swoje życie za niego, ale interweniują olimpijskie bóstwa i rytuał zostaje przerwany. Na szyi Argene Clistenes rozpoznaje naszyjnik, który niegdyś dał swojemu synkowi, gdy wysłał go na pewną śmierć na morze. Kiedy Argene ujawnia, że otrzymała go od Licida, Clistenes wreszcie dowiaduje się, że to jego syn. Licida, będąc gotowy na śmierć, właśnie traci tych, których dotąd uważał za rodziców,  dostaje w zamian nowego (starego, właściwego ojca) w osobie Clistenesa, którego tak niedawno chciał zabić Dowiaduje się jednocześnie, że ma siostrę bliźniaczkę Aristeę, którą o mało nie poślubił. Niedoszłemu ojcobójcy i kazirodcy (niemal jak Edypowi) trudno zachować w tej sytuacji równowagę umysłową, więc śpiewa pełną emocji arię końcową, w której przejmująca muzyka oddaje wzburzony stan ducha bohatera. Piękna, po prostu piękna opera!

 Josef Mysliveček – L`Olimpiade, libretto Metastasio, premiera 4 Listopada 1778 Teatro San Carlo w Neapolu

Nowa inscenizacja
(Narodni Divadlo w Pradze, 2 maja 2013; ja słuchałam realizacji z 11 maja 2013)

Obsada:

Clistenes - Johannes Chum, tenor
Aristea - Simona Houda-Šaturova, sopran
Megacles - Rafaella Milanesi, sopran
Licida - Tehila Nini Goldstein, mezzosopran
Argene - Sophie Harmsen, mezzosopran
Aminta - Krystian Adam, tenor
Alcandro - Helena Kaupova, sopran

Collegium 1704, dyr. Vaclav Luks


Chyba sobie kupię nagranie, jeśli się ukaże. A póki co, całość na YouTube – bez filmu, tylko audio. Kto ma czas i ochotę, polecam. 

Ciekawostka: jako Aminta polski tenor Krystian Adam Krzeszowiak, który ze względu na trudne nazwisko światową karierę rozwija, występując pod pseudonimem złożonym tylko z imion.