środa, 25 października 2017

Remy na harfie

      Remy ma... no ma dopiero 28 lat i zamierza (nie wiem, czy zamierza, ale wszystko robi w tym kierunku;-)) zdetronizować Xaviera. Dwaj panowie w świecie instrumentu kojarzonego z kobiecością i delikatnością, czyli harfą burzą stereotypy. Xavier de Maistre wydobył harfę z tła, z głębi orkiestry wyprowadził na miejsce centralne jako instrument solisty. Pod jego palcami słyszałam harfę niesamowicie skomplikowaną, medytacyjną, rytmiczną i tajemniczą zarazem, a przy tym o niezwykłych możliwościach mimetycznych. Gdyby wyłączyć wzrok, trudno od pierwszego dźwięku rozpoznać, że to harfa właśnie, a nie fortepian, ksylofon czy jakieś dzwonki. Jednak de Maistre trzyma się klasyki, wykonuje utwory na harfę skomponowane lub adaptuje klasykę fortepianową choćby, całe koncerty, na swój instrument.
       Remy Van Kesteren poszedł dalej. Harfa u niego może być nie tylko szemrzącym strumykiem. Bywa rockową gitarą, perkusją, fortepianem i nośnikiem emocji w jednym. Harfa - instrument bogów; "grajcie Panu na harfie, grajcie Mu na cytrze" śpiewał Psalmista, egipska płaskorzeźba z grobowca generała Amenemhaba XVI wieku p.n.e. przedstawia postać grającego harfisty, z kolei najwybitniejszy śpiewak faraona Amenhotepa nazywany był harfą boga Amona. Kiedyś instrument towarzyszący sakralnym pieśniom, z czasem zdominowany przez setkę innych w rozrastającej się orkiestrze symfonicznej, dzisiaj harfa wraca na swoje właściwe miejsce - znowu staje się instrumentem koncertowym: samodzielnie lub z towarzyszeniem orkiestry, a za sprawą nowatorskich zapędów Remiego Van Kesterena harfa współbrzmi nawet z elektroniką i mocnym brzmieniem. 
        Czy dojdzie do detronizacji w świecie muzyki i Remy zostanie obwołany księciem, królem i bogiem harfy? Jako jedyny klasyczny wykonawca brał udział w cyklu europejskich koncertów co roku organizowanych pod nazwą Night of the Proms (w 2012 r.). Miał wówczas 24 lata. Obecnie ma już na koncie solową płytę, zainicjował organizację holenderskiego festiwalu harfowego, współpracował z choreografami baletowymi, występował w popularnych programach telewizyjnych, promując harfę jako instrument wszechstronny.

       I oczywiście gra.

Występ na Night of the Proms:




Jeden z występów Remiego w telewizji holenderskiej:




I w koncercie klasycznym:




Znalazłam jeszcze więcej nagrań, ale się wszystkie nie zmieszczą. Poza tym jeszcze nie wiem, czy jestem gotowa na detronizację Xaviera! ;-)

niedziela, 22 października 2017

Deszczowy dzień i długi wieczór u wrót piekła

        Kiedy Michał Komar pisze o niemożliwym w literackiej koncepcji Josepha Conrada Singletonie, zapewne nie myślał o postaci Orfeusza (opera z 1607 roku) Monteverdiego. Kiedy jednak po lekturze w deszczowy dzień "Piekła Conrada" wieczorem słuchałam retransmisji opery z tegorocznej sierpniowej realizacji na festiwalu w Brugii, oba utwory wydały mi się całkiem kompatybilne, Zwłaszcza, że pośrodku oddzielało je, a może łączyło słuchowisko "Jądro ciemności" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. 
        "Moje wysiłki wydają się nie mieć żadnego związku z czymkolwiek w niebie, a wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne, jak kształty z mgły..." - pisał Conrad, a Monteverdi mógłby się pod tymi słowami podpisać, gdyby go czytał. Zrobił jednak coś innego. Stworzył operę z postacią bohatera próbującego osiągnąć, zdobyć, a może zawłaszczyć to, co niemożliwe. 
         Szczęśliwy Orfeusz po ślubie z Eurydyką powraca do swoich pieśni w przekonaniu, że ideał trwa wiecznie. Nie zastanawia się nad przemijaniem, bo nie podejmuje refleksji, podobnie jak Conradowski Singleton w samym istnieniu jest kwintesencją życia tu i teraz, bez patrzenia wstecz, bez namysłu o przyszłości. Zapewne podjęcie tej refleksji doprowadziłoby obu bohaterów do przerażającego okrzyku, na jaki zdobył się ostatecznie inny bohater Conrada, Kurtz: "Zgroza!". I owszem, Orfeusz porażony śmiercią ukochanej, staje u bram piekieł. W owej chwili pozostaje mu tylko jedno, wyłamać te wrota, przekroczyć je, stępić zęby śmierci, odwrócić nieubłagany los jedyną mocą, która posiada: doskonałością pieśni. Jakże wydają się śmieszne ludzkie nadzieje  wobec potęgi ciemności! Zgroza! O naiwności ludzka! To się nie mogło udać. 
         Podobnie więc jak Conrad swojego Singletona, Monteverdi konstruuje w operze bohatera niemożliwego, mówiąc językiem Camusa, absurdalnego. Przez chwilę toczy swój kamień przezwyciężając los, a przecież wiemy, że wtoczyć na szczyt nigdy mu się nie uda. Zaangażowanie olbrzymiej, jak na owe czasy, instrumentacji złożonej z wiol, klawesynów,  skrzypiec, organów, kornetów,  puzonów,  fletów, trąbek nasuwa przypuszczenie, że muzyka miała tu być ekwiwalentem scenerii, emocji, nastrojów i niedoścignionego ideału. Niedoścignionego, bo przecież Orfeusz nie odzyskuje swojej Eurydyki, a "wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne jak kształty z mgły"... Pamiętać należy, że świat pod niebem opisywany przez Conrada jest piekłem człowieka i przez człowieka stworzonym. Orfeusz próbujący śpiewem wedrzeć się do piekieł skazany jest na klęskę, ponieważ jego droga powinna prowadzić w stronę przeciwną: w stronę wyjścia. Owszem, wychodzi z podziemia, ale jego piekło idzie razem z nim. Nigdy z niego nie wyszedł. 
         

poniedziałek, 16 października 2017

Apolloni

         Jest ich czterech: Paweł Zalejski - skrzypce,  Bartosz Zachłod - skrzypce, Piotr Szumieł - altówka, Piotr Skweres - wiolonczela, czyli Apollon Musagete Quartett (AMQ). A dzisiejszy o nich odcinek jest już trzeci na moich blogach. Najpierw pisałam TUTAJ, a następnie TUTAJ, gdy do szeregu nagród przez nich zdobytych dołączył Paszport Polityki. Rozwijają się brawurowo i wspinają coraz wyżej. Kameralny zespół założony przez czterech polskich muzyków w Wiedniu w 2006 r. już dwa lata później (2008) zwyciężył w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym ARD w Monachium, obecnie występuje w najbardziej znanych i prestiżowych salach koncertowych Europy i USA. Po nagraniach youtubowych i płytowych wreszcie usłyszałam ich na żywo podczas tegorocznych Szalonych Dni Muzyki i to w dwóch koncertach. W pierwszym zaprezentowali utwory Strawińskiego (Tango),  Szostakowicza (Polka),  Arenskiego (Kwartet smyczkowy nr 2 a-moll), Dvořaka (Walce) i Fresedo (Vida mia), a w drugim Kwartet smyczkowy Dvořaka,  tegoż ponownie  Walce oraz ponownie Polkę Szostakowicza oraz  Schulhoffa Alla Czeca z Pięciu utworów na kwartet smyczkowy. Jak widać, było coś nowego i były powtórki. Powtórki bynajmniej mi nie przeszkadzały, bo mogłabym w ogóle posłuchać dwa razy identycznego koncertu. Było jednak podobnie, choć całkiem inaczej.
         Dobór utworów krótszych miał związek z hasłem tegorocznych Szalonych Dni Muzyki - La Danse. Taneczne rytmy, taneczne pasaże, zabawne przeróbki, wirtuozowska precyzja. Ale to dwa dłuższe utwory, czyli kwartety Arenskiego i Dvořaka stanowiły clou obu koncertów. Można było się zasłuchać, napatrzeć na współpracę muzyków, wzruszyć pięknym brzmieniem. Podczas Kwartetu smyczkowego Arenskiego kilkakrotnie przemknęło mi przez głowę nie dające się odpędzić pytanie na jakich skrzypcach gra Paweł Zalejski, że TAK brzmią? I już wiem: to skrzypce Girolamo Amatiego z 1615 roku. Przepiękny dźwięk! A Paweł Zalejski potrafi fantastycznie na nich grać, wydobywając niesamowite niuanse, tak miękko, delikatnie i przejmująco. Dlatego oba kwartety w programie koncertów były wskazane choćby dla pokazania pełnej skali możliwości tak instrumentu, jak instrumentalisty. Podobnie zresztą jak w przypadku Piotra Skweresa grającego na wiolonczeli Gennaro Gagliano z 1741 roku. Z kolei koleżanka zachwycona była miękkością altówki. Chyba więc chodzi tu raczej nie o rywalizację między instrumentami, lecz o precyzyjne współbrzmienie. Na tym polega gra w kwartecie: czterej wirtuozi w harmonijnej symbiozie :-)
           
       Grają:

Polka Szostakowicza

       

Tango Strawińskiego





Grają i opowiadają




A TUTAJ wywiad w Polityce

I jeszcze jeden ciekawy kawałek



Na koniec chciałam zwrócić uwagę, że zawsze są tak identycznie ubrani, że nawet spinki do koszuli mają takie same. Wiolonczelista Piotr Skweres zapuścił taką długą grzywkę, że widać mu tylko połowę twarzy, nie wiem, jak on nuty czyta ;-) Oba ich koncerty należały do tych, po których nigdzie mi się nie spieszyło, chociaż, jak wspominałam poprzednio, koncerty są tak ułożone, że chcąc zdążyć trzeba czasem biec schodami w górę, schodami w  dół i po zakrętach, ale w tym wypadku specjalnie  zarezerwowałam sobie czas na spokojne dosłuchanie do końca. Wyczytałam, że w grudniu występują w Katowicach. Biletów już nie ma. 

piątek, 6 października 2017

Wszystkie dźwięki świata

      O tegorocznym laureacie literackiej Nagrody Nobla, a właściwie jednej jego książce TUTAJ 



      W tegorocznym programie Szalonych Dni Muzyki miotało mną od skrajności do skrajności. No bo tak: japońskie bębny, rosyjski balet, barokowy Rameau i kuplety Marina Maraisa, gruziński taniec z szablami, wiedeńskie walce i muzyka filmowa, kurpiowskie pieśni i tańce słowiańskie, polowanie na dokładkę w rytmie wiedeńskiego Straussa. Słowem, kołomyja (taniec ludowy z terenów Karpackich). Nie da się nawet zamieścić choćby próbek wszystkich odmian muzycznych, wariacji, opisać nastrojów (i strojów), oddać ducha wszystkich koncertów. Ale czego się nasłuchałam, to moje ;-)
      O muzyce filmowej Kilara pisałam w poprzednim poście. W koncercie umieszczono też ścieżki muzyczne polskich dobranocek: "Bolka i Lolka", "Koziołka Matołka" i "Reksia", w czym brały udział rzadko widziane w orkiestrach instrumenty, jak kije deszczowe, grzechotki, buki (baki z piszczącym końskim włosiem, grzechotki, dzwonki, piszczałki... No i chór Sinfonii Varsovii! ;-) To żart oczywiście, bowiem chór taki nie istnieje, ale w kulminacyjnym momencie ścieżki dźwiękowej do "Koziołka Matołka" wszyscy muzycy grający z użyciem innych części ciała niż usta chóralnie po koziemu zaśpiewali "beeeee". A następnie widownia chór ten znacznie wzmocniła ;-)
       Rozrywka ta nie przeszkodziła podziwiać porywających kompozycji Kilara ("Ziemia obiecana", "Pan Tadeusz", "Trędowata", "Zazdrość i medycyna", "Zemsta"), Lorenca ("Bandyta"), Kazaneckiego ("Noce i dnie") i Krzesimira Dębskiego ("Ogniem i mieczem"). Tym bardziej, że większości towarzyszyła para taneczna dodając ognia muzycznym tańcom. Najbardziej podobał mi się w łącznym orkiestrowym i tanecznym wykonaniu Mazur z "Zemsty", wykonany z wielkim ogniem, przytupem i rozmachem. Natomiast zestawienie Kilara z innymi, a zwłaszcza dwa polonezy: z "Pana Tadeusza" i "Ogniem i mieczem" Krzesimira Dębskiego wyraziście przechyliło sympatię w stronę kompozycji tego pierwszego. Miał on jakąś niesamowitą lekkość i zamaszystość, patrząc na orkiestrę można było wyłapać tyle niuansów, cieniowania melodii, nastroju, emocji. "Polonez Husarii" zaś wydał mi się przyciężki i zbyt patetyczny.
        Był to koncert zdecydowanie na wzruszenie się, natomiast przegląd przebojów Czajkowskiego to raczej historia baletu w pigułce, zwłaszcza że opatrzona syntetycznymi komentarzami dyrygenta Jose Maria Florêncio. Rozwalcowaliśmy się na widowni dokumentnie razem z łabędziami, kwiatami i krasnoludkami :-) I dlatego dla kontrastu następny koncert był w stylu tańców ludowych: oberki, krakowiaki, tańce rumuńskie, stylizacje ludowe Pendereckiego, Lutosławskiego, Bacewicz, Bartóka, słynne szable Chaczaturiana i Astor Piazzola. No, tutaj to sobie pozwolę rewoltę i muzyczną wstawkę, bo się okropnie rozmarzyłam. Generalnie Piazzoli nie lubię, nie porywa mnie, ale "Libertango" w aranżacji symfonicznej, ech! to wyjątek.



       Na "Barokowe szaleństwo" poszłam rozmarzona. A barok, jak to barok, wysublimowany się okazał, szaleństwa w wykonaniu Ricercar Consort pod kierunkiem Philippe`a Pierlota nie było, tylko o szaleństwie w pieśni w wykonaniu Hanny Bayodi-Hirt z towarzyszeniem violi da gamba, lutni z długą szyjką, czyli teorbą i fortepianem. Kilka rzeczy rzadko słyszanych, ja przynajmniej nie znałam, było bardzo pięknych. Jeśli pada hasło "barok", na myśl najpierw przychodzą Bach, Purcell, Vivaldi, Haendel, Lully, Rameau... A tu pojawił się szesnastowieczny jeszcze Diego Ortiz, mistrz violi Colombe oraz jego uczeń Marin Marais. Nie to, żeby całkiem nieznani, ale kiedyż ja mogłam ich słuchać? Nawet nie pamiętam. Muzyka Maraisa znana jest jednak choćby z filmu "Wszystkie poranki świata":



   
       No i po tej nastrojowej muzyce baroku zabrzmiał japoński bęben. Najpierw co prawda był Czajkowskiego Koncert skrzypcowy D-dur z solistką Aleną Baevą i samurajskim dyrygentem Eiji Oue, który tak spektakularnie dyrygował aż chwilami żałowałam, że solistka mu przeszkadza ;-) Co do bębna wielkiego i czternastu małych, jak wspomniałam poprzednio, była to kompozycja współczesnego japońskiego kompozytora i miała nawet partyturę wraz z instrumentacją na całą symfoniczną orkiestrę. Po Czajkowskim jednak wydawało się to krzykliwe i rwane, niemniej sama linia bębna/bębnów miała zadziwiająco czytelną melodię, choć bardzo patetyczną, bojową i heroiczną. No, taką samurajską po prostu.  Nic tu więcej nie napiszę, tylko dam ilustrację. Co prawda jest to inna kompozycja, ale tego samego kompozytora i gra ten sam solista - Eitetsu Hayashi. Dla chętnych zagadka: ile lat ma solista? Cały koncert trwał co najmniej pół godziny, a on tak walił cały czas ;-)



      Na koniec dzisiejszego przeglądu Kwadrofonik - jest to czteroosobowy zespół grający na dwóch fortepianach i szeregu dziwnych, wręcz dziwacznych instrumentach o charakterze perkusyjnym, bo to i dzwonki, i misy, i marimba, i elektronika, a fortepiany też niezbyt normalne, znaczy preparowane, bo czasem brzmią jak perkusja, jak organy, albo w ogóle nie wiadomo, który instrument akurat prowadzi linię melodyczną. Słowem, zespół eksperymentalny, choć muzyka klasyczna, bo grają Lutosławskiego, Bartóka czy Szymanowskiego, a w ogóle to tworzą i nagrody zdobywają za szeroko rozumianą muzykę folkową. W Szymanowskim inspirowanym pieśniami ludowymi stworzyli atmosferę nieziemską, coś pomiędzy Kolbergiem a kosmiczną muzyką sfer. O zespole słyszałam od dawna, lecz na żywo słyszałam ich po raz pierwszy. Mnie się podobało, wielu obecnym na widowni też, choć słyszałam też opinie sceptyczne. Nie da się ukryć, że wyobraźnię muzyczną prezentują niesamowitą. Jakby wchodziło się w świat muzycznej baśni. Gdybym miała porównać do czegoś znanego, to powiem tak: koncert był bardziej fantastyczny i łamiący ustalone prawa fizyki dźwięku niż "Alicja w Krainie Czarów" łamiąca prawa przestrzeni i czasu.  Muzyka mistyczna nawet, wymagane pełne skupienie, może zamknąć oczy i dać się wciągnąć w opowieść?


Mnie ten utwór mocno wzrusza. 

Czy to wszystko? Oczywiście, że nie, ale odcinek dzisiejszy zrobił się długi. O boskich Apollonach będzie następnym razem. Zasługują na całkiem osobny wpis :-)

poniedziałek, 2 października 2017

Taneczne Szalone Dni Muzyki w niespodziankach i anegdotach

       Zanim pozbieram i poukładam sobie wrażenia muzyczne z dziesięciu koncertów wysłuchanych w dwa dni, najpierw mniej poważna odsłona Szalonych Dni Muzyki La Danse w Teatrze Wielkim Operze Narodowej 29 IX - 1 X. Ósme w Warszawie, moje czwarte - w tym roku tematem przewodnim był taniec. Na początek wybrałam koncert pod hasłem "tańce z filmów polskich", który adekwatniej mógłby być zatytułowany: wszystkie tańce Kilara, ale nie czepiajmy się ;-)  Ostatecznie pomiędzy polonezem z "Pana Tadeusza", walcem z "Ziemi obiecanej" a mazurem z "Zemsty" polskiego mistrza muzyki filmowej mógł się zaplątać i taniec Eleny Michała Lorenca z "Bandyty".  Dla zmyłki w środku pojawiły się pozostawione wyobraźni słuchaczy taneczne wygibasy bohaterów z kreskówek: Bolka i Lolka, Koziołka Matołka i Reksia, ale najmłodsza widownia nie miała z tym najmniejszego problemu. Prawdziwym showmanem okazał się dyrygent Sebastian Perłowski, który zdmuchiwał z dłoni pocałunki w stronę widowni, orkiestry i tancerzy oraz dyrygował oklaskami widowni prawie jak w Wiedniu podczas noworocznego wykonania "Marsza Radetzkiego". 
      Dyrygenci w ogóle zasługują na osobną opowieść. Jurek Dybał dyrygujący Sinfoniettą Cracovią czy to w "Tańcach rumuńskich" Bartóka czy "Oberku" Grażyny Bacewicz i tak przed orkiestrą tańczył krakowiaka ;-) Gdybym nie znała "Tańca z szablami" Chaczaturiana, też myślałabym, że to krakowiak ;-) Albo taki José Maria Florêncio! Wychodzi przed orkiestrę, kłania się: nazwisko hiszpańskie, hiszpańska bródka (taka nieco podobna jak w znanym portrecie Ignacego Loyoli), bierze z pulpitu mikrofon i przemawia do publiczności... najczystszą polszczyzną! A potem popłynęły walce Piotra Czajkowskiego: z "Jeziora łabędziego", ze "Śpiącej królewny", z "Dziadka do orzechów", a na koniec dynamiczny taniec żołnierzy Rossiniego z "Wilhelma Tella". Bo co się okazało? Pan Florêncio nie jest wcale Hiszpanem, pochodzi z Brazylii, a od 1985 roku mieszka w Polsce. Co się natomiast może wydarzyć, gdy dyrygentem jest Japończyk? Jak to co? Na scenę wkroczy japoński obyczaj: dyrygent klęka i bije czołem z szacunkiem przed solistą, który również jako Japończyk robi dokładnie to samo przed dyrygentem. Tak to sobie cześć i honory po koncercie oddawali Eiji Oue - dyrygent i Eitetsu Hayashi - mistrz gry na japońskich bębnach taiko. 
      Bębny taiko, zwłaszcza ten największy, wielkości beczki do warzenia piwa, zagłuszyły na moment inne instrumenty i chyba nawet na ulicy było słuchać jak samurajowie szykują się do boju. Taiko to nawet nie jeden bęben, tylko cały zestaw w różnej wielkości. Mistrz Hayashi miał ich w sumie piętnaście. Tyle naliczyłam ze swojej loży na drugim balkonie. Grając, znaczy bębniąc, pomagał sobie czasami charakterystycznymi japońskimi okrzykami. Pewnie to były owe samurajskie wezwania do ataku. Zadziwiające, że w tym bębnieniu była jakaś melodia, symetria, niuanse mocy, siły uderzeń, ściszenia, złowrogie mruczenia, chwile wyciszenia i nagłe erupcje energii. Była w tym moc! Ale najdziwniejsze, że wbrew pozorom, był to utwór skomponowany przez współczesnego autora i Eitetsu Hayashi naprawdę grał, znaczy bębnił zgodnie z partyturą, on miał to wszystko zapisane!
      Na przeciwnym biegunie japońskich bębnów był polski zespół Kwadrofonik i to, co oni wyprawiali z ... no nie wiem, czy z Szymanowskim, czy raczej z instrumentarium. Czego tam nie było?! Wszystko było: dwa fortepiany tak spreparowane, że jak w jednym pianista grał niskie akordy, brzmiały jak perkusja; jakaś marimba, jakieś dzwonki o dźwiękach nieziemskich, prawdziwe dzwonki chyba z jakichś owiec pozdejmowane; indyjskie misy medytacyjne, to takie dzwony w kształcie miedzianych mis - uderza się w nie z boku i dźwięk niesie się podłogą, powietrzem aż drga na skórze (na szczęście były to takie mniejsze misy, nie z tych największych, bo drgania poszłyby przez cały budynek ;-). Były jeszcze jękliwe pociągnięcia po dzwonkach płaskich jak szklane jęki ("jęk szklany, płacz szklany a szyby w mgle mokną"). W sumie rzecz nie do opisania, ale czy to Szymanowski był, jako stało w programie?  W życiu bym nie rozpoznała!
      Zwiedzałam zakulisy. Istotą Szalonych Dni Muzyki - kto jeszcze nigdy nie był, niech żałuje! - są równoczesne koncerty w różnych dziwnych miejscach Opery Narodowej. Na głównej scenie oczywiście największe symfoniczne także, ale chodzi się wąskim korytarzem za kulisy głównej sceny, gdzie za dźwiękoszczelną kurtyną odbywają się koncerty bardziej kameralne. W tym samym czasie w salach redutowych występują kwartety, zespoły barokowe i inne cuda wianki. Przed Operą na placu stoi zaś namiot, gdzie każdy może - o ile zdoła się wcisnąć i znaleźć miejsce - posłuchać koncertów za darmo. Te w budynku są biletowane. A ceny! Horrendalne ;-): 12, 15 i 17 zł.
      Impreza zaczyna się w piątek po południu i trwa do późnego wieczora w niedzielę. W sumie 57 koncertów, ale odliczyć trzeba blok przeznaczony dla dzieci od 0-2, 2-5 i 6-11 lat. Więc nawet odliczając ten blok, pozostaje kilkadziesiąt interesujących koncertów, ciekawych twórców, muzycznych eksperymentów, ciekawostek i najpiękniejsza klasyka. Jak zdążyć na wszystko. Oczywiście nie da się! Między koncertami bywa 10 - 5 minut, a czasem wcale nie ma czasu na przejście i trzeba widzieć te tłumy z obłędem w oczach jak biegną z jednego koncertu na kolejny, z sali Kadryl do sali głównej ochrzczonej jako Mazur, a stamtąd za kulisy do Arabeski. Albo odwrotnie.  Oto jestem na wysokości Kadryla, stamtąd wypada mi biec, nie, lecieć nawet, wzlecieć piętro wyżej do loży na balkonie, ale żeby było ciekawiej - po przeciwnej stronie, czyli do loży lewej. No to obiegam całe foyer i wpadam wraz z gasnącymi światłami ;-) Tak samo z Arabeską: wypadłam wraz z oklaskami, nie ja jedna zresztą, biegniemy ciemnym wąskim korytarzem, puszczono nas jakimiś bocznymi drzwiami, przebiegamy scenę od strony wiszących wysoko żyrandoli, wpadamy na foyer na wysokości amfiteatru i teraz następuje rozproszenie: każdy skręca w stronę swojego miejsca, swojego wejścia do Mazura zgodnie z biletami. Ja obiegam dookoła, wbiegam piętro wyżej: loża E po lewej stronie :-) Uff!! Maestro Jacek Kaspszyk wychodzi dyrygować "Ognistym ptakiem" Strawińskiego.
      Tak więc myślę, że przed wyjazdem trzeba poćwiczyć bieg na setkę ;-) A co gdy ktoś się zgubi? Muzycy nie mają litości: Którędy do wyjścia? - zapytała pewna zgubiona dusza wyfraczonego członka orkiestry. A ten bez mrugnięcia okiem z całą powagą: - Jeśli chodzi o wyjście, to tędy  - i wskazuje ręką wprost na scenę ;-) Dla ochłonięcia emocji kubeczek gorącej czekolady na placu przed Operą. Spacerek wokół Foxtrota, znaczy namiotu, gdzie Młodzieżowa Orkiestra z Bytomia gra Polkę "Na polowaniu" Straussa. Dyrygent okazał się jednocześnie myśliwym i ustrzelił zwierza ;-)
        57 koncertów, w tym 10 osobnych dla dzieci, 47 dla dorosłych i wszystkich. Byłam na 10. To jest ponad 20%. W sobotę w Operze spędziłam 10 godzin, w niedzielę 7 godzin. Wypiłam półtora litra kawy i jedną zieloną herbatę. Kupiłam płytę, książkę i pamiątkowe gadżety. Poznałam nowe instrumenty, w tym wspomniany bęben taiko. Usłyszałam na żywo kilku wykonawców znanych dotąd tylko z radia lub nagrań. Wypróbowałam nowe miejsca na widowni. I zakochałam się w czterech Apollonach, ale o tym następnym razem ;-)