piątek, 23 grudnia 2022

O magnum mysterium - Adrian Willaert na Boże Narodzenie

       Korzenie muzycznej działalności w Bazylice św. Marka w Wenecji sięgają początku wieku XIV, kiedy to niejaki Mistrz Zucchetto otrzymał 10 dukatów za oprawę organową, zapewne chodziło o grę podczas nabożeństw. Od XVI wieku są już stale pojawiające się informacje o kolejnych mistrzach organowych i mistrzach chóru działających u św. Marka. Znajdowali się wśród nich wybitni organiści i kompozytorzy, jak Cyprian de Rore, Caludio Monteverdi, Francesco Cavalli, Baldassare Galuppi, Andrea Gabrieli, Gicomo Saratelli i wielu innych. 

      Od XVI wieku datuje się istnienie działającego przy Bazylice chóru pod nazwą Cantores Sancti Marcii. Jednym z pierwszych wybitnych cappella di maestro w 1527 roku został flamandzki kompozytor, autor motetów i mszy, hymnów, madrygałów i chansons był Adrian Willaert (1490 - 1562). Dzięki Willaertowi zostały położone podwaliny pod tzw. szkołę wenecką, która zdecydowanie wyróżniała się mistrzostwem polifonii i harmoniki, a śpiewacy ze św. Marka należeli do najlepszych na świecie. Współcześni spadkobiercy muzycznej tradycji weneckiej  - Cappella Marciana (chór i zespół muzyczny) kierowana od 2000 r. przez Marco Gemmaniego - również należą do najdoskonalszych wykonawców twórczości kompozytorów szkoły weneckiej. 

     Wspaniałą linię melodyczną motetów Adriana Willaerta, a  napisał ich 170, można podziwiać w "O magnum mysterium", prastarej - nieznanego autorstwa - pieśni responsoryjnej z Jutrzni Bożego Narodzenia. Treść hymnu zaczerpnięta została częściowo z apokryficznej Ewangelii Pseudo-Mateusza (fragment o zwierzętach w szopce) oraz z Ewangelii Łukasza (werset pozdrowienia Maryi przez Elżbietę). Przez wieki wielu kompozytorów tworzyło muzykę do tekstu, a wersja Willaerta zdecydowanie należy do najpiękniejszych. 

O, magnum mysterium et admirabile sacramentum,

ut animalia viderent Dominum natum,

iacentem in praesepio!

Beata Virgo, cuius viscera meruerunt 

portare Dominum Iesum Christum. 

---------------------------

O wielka tajemnico i cudowny sakramencie,

gdy zwierzęta ujrzały Pana

Nowonarodzonego leżącego w żłobie!

Błogosławiona Dziewica, której łono 

było godne nosić Chrystusa Pana.


A poniżej, jeśli ktoś chce zobaczyć śpiewaków w akcji, w innym utworze, równie pięknym, bo przecież to genialny Monteverdi; można też posłuchać jak piękne o kompozytorze opowiada dyrygent Marco Gemmani:

niedziela, 18 grudnia 2022

Jeszcze na Roraty wołają, a już kolędy śpiewają

        Kolędowy czas się zaczyna. Pierwszy koncert już dzisiaj ocieplił mroźny wieczór i rozświetlił najdłuższe noce przed nami. Rano, przed świtem jeszcze Rorate caeli rozbrzmiewa niosąc zapowiedź radosnego Bożego Narodzenia. 


           A wieczorem na koncercie kolęd wschodniosłowiańskich, a w zasadzie koncercie międzynarodowym, gościem specjalnym z Nowowołyńska był Zespół Dziecięcy "Dzieci światła" oraz soliści z nowowołyńskiego Pałacu Kultury. Artyści ukraińscy dojechali niestety w niepełnym składzie, ponieważ na granicy zatrzymano czterech młodych wykonawców. Mimo to zespół zaśpiewał nie tylko ukraińskie, prawosławne pieśni bożonarodzeniowe, ale i  ukraińską wersję kolędy Dzisiaj w Betlejem. Kolorowe stroje ludowe tak samo przyciągały wzrok i wzruszały jak wspólne dla wszystkich chrześcijan słowa o narodzinach Bogomłodzieńca, jak to ujął organizator koncertu, proboszcz prawosławnej parafii św. Jerzego. Obok gości z Nowowołyńska wystąpił też młodzieżowy chór z prawosławnej parafii św. Jana Klimaka w Warszawie. 
       Tutaj zasoby internetowe okazały się niewystarczające, więc w zastępstwie inne piękne głosy we wschodniosłowiańskim kolędowym repertuarze.

wtorek, 13 grudnia 2022

Królowa Lodu

Kto widział śnieg? Mówicie, że wszyscy widzą? Nathan Myhrvold powiedziałby, że niczego nie widzieliście. Ale on tak, widział. I nie tylko widział. Zrobił nawet zdjęcia. Jeden z płatków nazwał Ice Queen. 

Płatki śniegu na zdjęciach 

A tu też opis

niedziela, 11 grudnia 2022

Zachciało mi się Alaski...

       Więc jest. Nie wiem, jak tam w innych częściach kraju, ale na wschodzie śnieg po kolana. Koło południa ludzie zaczęli łopatami sprzed domów odśnieżać. Jakieś plugi chyba jeździły, bo ulice w miarę przejezdne, choć jednopasmowe wszystkie. Młodociani kierowcy zabawiają się driftowaniem. Na chodnikach udeptane ścieżki też na szerokość jednej osoby. Najlepszą technikę przemieszczania się wybrał pewien osobnik na nartach - ale, nie, uprzedzam, to nie jest Zakopane, to na razie Polska wschodnia. Wschodnia kresowo-świąteczna. Nie ma, że śnieg i zawieje, a wiało od wczorajszego wieczoru, świąteczny kiermasz trwa i dobrze się rozwija. Przedarłam się przez zaspy, marząc o saneczkowym zaprzęgu alaskan malamutów, ale trudno, dałam radę bez nich. 

      W Miasteczku Kresowym wciąż pada śnieg, ale ludzie się rozgrzewają grzańcami i specjałami na ciepło. Można dostać parujące pierogi, krokiety, paszteciki, albo na zimno kanapeczki ze smalcem i ogórkiem kiszonym, ciasteczka. Stoiska przyciągają wzrok kolorowymi świecidełkami, różnościami i niespodziankami. Jest na przykład charytatywna loteria fantowa. Każdy los wygrywa. Mój los też wygrał. W innym miejscu pachną woskowe świece, małe, średnie i całkiem duże. Panie z kół gospodyń wiejskich z okolicznych miejscowości przygotowały całe zestawy świątecznych słodkości. Mój wzrok przykuły przepiękne ręcznie zdobione choinkowe pierniczki w kształtach od gwiazd i aniołów, przez renifery i choinki, po saneczki, dzwonki i bombki.  No i bajeczne pluszaki, poduszeczki, wyszywanki, wieńce świąteczne, stroiki, choinkowe ozdoby, ceramika... co kto chce. 

      Kto zamiłowany w kucharzeniu może wybierać w oliwach ziołowych, a degustatorzy w nalewkach. Zimowa aura sprzyja poszukiwaniu czapek, rękawic i nauszników. Śnieg już mamy, jeszcze tylko oby do świąt dotrwał. 

środa, 7 grudnia 2022

Picasso w tańcu - to trzeba zobaczyć

      Nie to, żeby nagle pojawiły się odkrywcze nagrania tańczącego Picassa, ale postacie z jego obrazów owszem, nabrały życia i tanecznego rytmu. Kader Belarbi specjalizuje się w ożywianiu malarskiego świata i nadawaniu im choreograficznego ruchu. Nie inaczej jest w "Les Saltinbanques", balecie inspirowanym cyklem obrazów z okresu różowego, w którym Picasso sportretował postacie cyrkowych akrobatów. Oglądamy Arlekina, Błazna, Linoskoczka, Tancerkę, Kolombinę, Zapaśników, Treserkę i szereg innych postaci niemal żywcem przeniesionych z malarskich wizerunków. To, co na obrazach zostało zatrzymane w bezruchu, w choreografii ponownie nabiera rozmachu i wigoru. Belarbi nie ogranicza się bynajmniej ściśle do postaci cyrkowców, czerpie z malarstwa Picassa znacznie szerzej. Podobnie jak autorka kostiumów, która na głowę tancerki zakłada maskę charakterystycznej  dla malarza podwójnej twarzy. 

      W nowej ubiegłorocznej realizacji, dłuższej o pół godziny,  doskonałą muzykę opracował na nowo Sergio Tomassi, który sam też  występuje na scenie jako wędrujący z cyrkową rodziną akordeonista. Znacznie dokładniejsze wobec malarskiego pierwowzoru kostiumy zaprojektowała Coralie Leguevaque. Oczywiście na największą uwagę zasługuje sam choreograf i jego niezrównane pomysły. Spotykamy na scenie opowiedziane tańcem historie z życia cyrkowców: miłości, zauroczenia, zawody, rozczarowania, smutek i samotność. Podczas całego spektaklu razem z bohaterami widz przeżywa chwile wzruszenia, zabawy, bywa świadkiem kłótni i perypetii. Balet oszałamia zmiennością emocji, ale i kalejdoskopową kolorystyką i muzyką. 

      Całość można zobaczyć na kanale arte i polecam każdemu pełen wrażeń jesienno-zimowy wieczór. A tu zajawka - egzotyczna dosyć, ale jeden ze śmieszniejszych fragmentów.

niedziela, 4 grudnia 2022

Nieco dalej na wschodzie...

 .... czyli w Zamościu otworzył się świąteczny jarmark, a w zasadzie kiermasz. Kiermasz, ponieważ impreza jest dwudniowa, sobotnio-niedzielna. Jeszcze nie ma na Rynku choinki, jeszcze nie ma szopki. Były kramy ze świątecznymi ozdobami, pomysłami na prezenty, zlot samochodów zabytkowych, morsy (pięciu śmiałków), nawet poczta miała swój namiocik, żeby nie szukać skrzynki gdzieś dalej w mieście. Fajny ukłon w stronę turystów, a i tacy z dalsza się trafili. Z nagłośnionej estrady pan czytał świąteczne wierszyki i bajki. Oryginalne. Z takim pomysłem jeszcze się nigdzie nie spotkałam. Ludzie sobie chodzili, oglądali, kupowali, a z głośników bajeczka o choince leci. 

      Co roku ludzie wymyślają coś nowego. Podziwiałam oryginalne kształty baniek na choinkę, np. w kształcie gruszki. Może to i nie taka nowość, ale nie mam takiej. W asortymencie banieczkowym ograniczyłam się do oglądania, ponieważ podróż busikiem mogłaby być dla nich niebezpieczna. Obok za to kombinacje sznurkowe na choinkę i na stół: anioły, gwiazdki, serwetki, makramy... Ale zupełnie gdzie indziej skusiłam się na prezentowe skarpetki z wełny alpaki i dwuipółmetrowy szal. Czapki, szale, rękawiczki, opaski, szydełkowe chusty - wszystko ręcznie robione we wszelkich kolorach. Miejscowi wytwórcy proponowali miody, suszone owoce, sery... Z serami przyjechano nawet z Podhala i Suwalszczyzny. 

      Ręcznie robione karteczki świąteczne oraz inne ozdoby za niewielki datek można było dostać w kramie ukraińskim. A jak ktoś niczego nie potrzebuje, a chce coś wrzucić do puszki, dostaje gorącą herbatę. Znaleźli się zmarznięci cykliści, którzy chętnie ustawili się w kolejce do samowara. Na plus zaliczam fakt, że nie było stoisk śmierdzących kiełbaskami, grillami i tym podobnymi wątpliwymi atrakcjami kulinarnymi. Bo i po co. Dookoła Rynku jest mnóstwo knajp, restauracji, kawiarni, gdzie można wstąpić i coś zjeść. 

      Nie byłabym sobą, gdybym nie połączyła czystej turystycznej wizyty z kulturą. W Galerii BWA retrospektywna wystawa Stanisława Pokryszki, zmarłego w 2020 r. artysty pochodzącego z Zamojszczyzny, przez większość życia zamieszkałego w Biłgoraju. Znałam go osobiście i jego śmierć w okresie pandemii wstrząsnęła wieloma osobami. Od lat tworzył we własnym stylu obrazy, a właściwie kompozycje z eksperymentalnie traktowaną fakturą: grubo nakładaną farbą (to we wczesnym okresie twórczości),  używając naturalnych materiałów jak jutowe worki, sznurki, kamyki, muszelki, piasek. Szczególnie interesujące wydają się budowane z nich pejzaże z lotu ptaka. Ewidentnie rozpoznać na nich można inspirację pejzażami Zamojszczyzny.



Na prezentowanej wystawie uderza silna obecność tematyki funeralnej: pieta, autoportret trumienny, krzyże i macewy wpisane w pejzaże. 


Jedna rzecz mnie zaskoczyła: nie wiedziałam, nie zdawałam sobie sprawy, że Pokryszka był także doskonałym kolorystą. Przyzwyczajona byłam do tych jego dzieł, w których dominuje raczej monochromatyczna gama naturalnego sznurka i piasku, kolorystyka ziemi. Tymczasem dopiero teraz w zestawieniu z innymi obrazami, będącymi w posiadaniu rodziny, widać jak doskonale łączył barwy, wszelkie odcienie we wzorzyste, ale niezwykle harmonijne kompozycje. Kiedy pojawia się czerwień, ma ona mocne znaczenie. Kiedy spadają krople - technika rozlewanej i spływającej farby - tworzą kolorowe akcenty na płaszczyźnie. Nawet zdjęcia w katalogu nie są w stanie oddać całej barwnej maestrii. 

Chciałoby się niektóre z nich widzieć u siebie w mieszkaniu i patrzeć codziennie. Niestety, nie są do sprzedaży. Rodzina artysty nie zamierza - przynamniej w tej chwili - ich sprzedawać. Może kiedyś... nie wiem. Dlatego warto zobaczyć wystawę, bo to jedyna okazja zobaczyć obrazy artysty, który wypracował swój własny oryginalny świat, a mimo że to sztuka współczesna, o której wielu sądzi, że jest niezrozumiała, w tym wypadku przemawia do wyobraźni i do uczuć. Wystawa czynna do końca grudnia w Galerii BWA, zamojski Rynek Wielki. 

PS A na stawie w Parku Miejskim można spotkać kaczuszki krzyżówki i się z nimi zaprzyjaźnić. Tylko ziarno trzeba mieć ze sobą.

środa, 30 listopada 2022

Łokietek tysiąca stron

     Zapomniane półki w bibliotekach skrywają wiele tajemnic. Nie wiedziałam nic o pisarzu ani o tym, że ktoś poza Parnickim potrafi tak ciekawie pisać o czasach średniowiecza. Nawet te same osoby historyczne się pojawiają.  Sceny dyskusji z Janem XXII w pałacu papieskim w Awinionie to majstersztyk podobnie jak w powieści Parnickiego "Sam wyjdę bezbronny".  Tutaj jednak rzecz dotyczy całkiem realnego historycznego wymiaru: zabiegów polskiej delegacji o zgodę na koronację Władysława Łokietka. 

          "Łokietek tysiąc stron" - Takiego tytułu jeszcze nikt mu nie nadał. Uściślam, nie tysiąca, lecz dziewięciuset.  Tyle liczy powieść "Ziemia wschodząca" Zbigniewa Zielonki. Zaczytałam się... Zaczytuję się zresztą od pewnego czasu już, dozując lekturę po kawałku. Niezbyt udaje mi się nadążać za fabułą, ponieważ autor, specjalizujący się w średniowieczu, wprowadza setki bohaterów, setki wydarzeń i w dodatku zastosował niezwykle trudny chwyt kompozycyjny. Mianowicie sama akcja dzieje się zaledwie przez kilka godzin w dniu przemarszu procesji koronacyjnej Władysława Łokietka do katedry wawelskiej - 20 stycznia 1320 roku. Procesja rozrasta się do wielkiej metafory wieloletniej drogi księcia Włodzisława do korony scalającej poszczególne ziemie w jedno państwo. Poszczególne osoby biorące udział w procesji snują wspomnienia o wydarzeniach sprzed lat, oceniają swój w nich udział, doświadczają po raz drugi dawnych emocji. 

        Powieść nie ma jednego nadrzędnego narratora, lecz składa się z setek fragmentarycznych narracji różnych osób, których ciche wspomnienia układają się w niesamowitą mozaikę wydarzeń, rozgrywających się niemal w całej Europie, bo i pobyt Łokietka w Rzymie się pojawia, zabiegi o zgodę na koronację podejmowane w Awinionie u Jana XXII, rycersko-poetyckie peregrynacje księcia inowrocławskiego Leszka prowadzą do Florencji, a to tylko niektóre przykłady. Niektórym osobom idącym na wzgórze wawelskie przypomina się dwór na Hradczanach (wtedy jeszcze nie nazywały się Hradczany...) w Pradze. Inni zaś wspominają krwawe zmagania z Niemcami, Zakonem Krzyżackim, rywalizacja między wielkimi piastowskimi rodami. Ogrom wiedzy o historii piastowskiej Polski i powiązaniach polityczno-dynastycznych sprawia niejakie trudności w odbiorze, gdyż pojawiające się postacie to nie zawsze te z pierwszych stron historycznych podręczników, jak Jakub Świnka, Jan Muskata, wspomniany wyżej Jan XXII czy pomniejsi bohaterowie historyczni. Mamy tu setki postaci całkiem prowincjonalnych: wojów, wójtów, radźców ( a to już archaizm autora), mieściców (też archaizm), burgrabiów, a obok królów całe chmary pretendentów do tego miana. 

        Rok po roku, krok po kroku, miesiąc po miesiącu, niemal dzień po dniu ze wspomnień wyłania się trudna droga Łokietka do korony. Droga pełna kluczenia, napadania i wycofywania się, pełna udanych, a więcej nieudanych podsunięć i zabiegów, droga kilku ważnych zwycięstw, a jeszcze większej liczby klęsk. W tym zaś obrazie w pamięć zapadają sceny połogu Łokietkowej małżonki Jadwigi Bolesławówny, księżniczki kaliskiej, która rodzi córkę gdzieś w wiejskiej chacie, jej dramatyczna ucieczka w czasie walki o Wawel, kiedy to na mrozie, niemal sama z dziećmi przeżywa śmierć drugiego syna (pierwszy zmarł kilka lat wcześniej). Nic dziwnego, że Kazimierz, później zwany Wielkim, staje się ukochanym dzieckiem, następcą tronu. W momencie koronacji Łokietka ma 10 lat.

       Powieść Zbigniewa Zielonki jest ogromna nie tylko ze względu na objętość. To panopticum szczegółów o średniowiecznej Polsce, o zakulisowych zabiegach dyplomatycznych, o rywalizacji rodów i królewskich dynastii całej Europy. Panorama wydarzeń mieści także wewnętrzne walki między miastami Italii, pojawia się sam Dante i jego dzieło, czytane i podziwiane przez innych bohaterów. Książę inowrocławski Leszek (bratanek Łokietka) został wykreowany na marzycielskiego rycerza niemal odtwarzającego w swoim życiu postawę i losy Rycerzy Okrągłego Stołu.  Dzieje jego wieloletniej nieodwzajemnionej miłości do Reiczki (Ryksy Elżbiety, królowej polskiej i czeskiej, żony Wacława II, a po jego śmierci żony Rudolfa Habsburga, i znowu wdowy po jego śmierci) to niemal osobny wielowątkowy poemat, w którym główny bohater, Leszek porównuje się to do Tristana, to do Lancelota. 

       Wielkie wrażenie wywiera język powieści, inkrustowany wieloma archaizmami odtwarzającymi staropolszczyznę. Stąd owi mieścice i radźcy, ale nie tylko. Ze względu na międzynarodowe towarzystwo bohaterów autor wprowadza słowa czeskie, niemieckie, francuskie, włoskie, oczywiście łacinę. Słownictwo polskie archaizowane jest poprzez zabiegi słowotwórcze, jak choćby w słowie "wojsko", które ma rodzaj żeński, więc bohaterowie mówią, że ktoś tam przyprowadził "wojskę".  W innym miejscu czytamy: Gdzie smykasz się, latalcze?!, gdzie ostatnie słowo ma archaizowaną formę wołacza "latawcze".  Autor posługuje się ukrytymi cytatami i parafrazami literatury i to bardzo znanej, jak choćby: Nie będzie Niemiec plwał nam w gębę. Obok nich zaś bohaterowie poważają się na refleksje mogące służyć za sentencje, których nie powstydziliby się najlepsi aforyści: Dziady proszalne zawżdy są stare i nigdy nie umierają...,    Polska, mój Boże... To jest jeszcze ciągle chaos przed dniem stworzenia, Szczęśliwie papieże przychodzą i odchodzą w sposobnej chwili. 

       Poza tym jednak średniowiecze to epoka dysput, zaperzonych dyskutantów, zabiegów dyplomatycznych i rozsądzania sporów. Szeregi mów, przerzucanie się argumentami, często takimi, że niby grzecznie powiedzianymi a dosadnie, nieprzypadkowo jeden z bohaterów przyrównuje do mistrzowskiego pojedynku. Nowy mistrz Zakonu Krzyżackiego ogłasza:

- Sprawię inkwizycję nad żywymi i umarłymi.

Na co oburzony jeden z Krzyżaków:

- Mój błogosławionej pamięci brat Gunter, który dowodził wyprawą gdańską jako i oblężeniem Świecia, był rycerzem bez skazy!

- Twój brat, błogosławionej czy nie błogosławionej pamięci, ja nie wiem, Bóg to wie, stoi już przed najwyższym Sędzią, który nie musi wszczynać inkwizycji, aby dojść jego przewin.

       Jest coś w tych dialogach, co każe podziwiać średniowieczną sztukę dyskutowania. I nie jest to w żaden sposób zasługa tylko tego jednego pisarza, bo czy się czyta tę powieść Zbigniewa Zielonki, czy powieści Teodora Parnickiego, czy "Imię róży" Umberto Eco, podziw jest podobny. Jest to więc cecha epoki, jej specyficznej sztuki, którą najlepsi pisarze potrafią umiejętnie odtworzyć i pokazać. 

       Czasy Łokietkowe to nieustanne walki, oblężenia, pogromy i ucieczki. Czytelnika żądnego akcji zainteresują zapewne sceny walk, zwłaszcza ulicznych, w których ścierają się stronnictwa piastowskie, niemieckie i krzyżackie podczas prób zawładnięcia Gdańskiem, Świeciem, Tczewem, a z drugiej strony podobne starcia prowadzone na ulicach miast Mediolanu między rodem Viscontich a rodem della Tore.

       Na koniec zaś scena godna mistrza Parnickiego! Nie chcę tutaj w żaden sposób umniejszać dorobku Zbigniewa Zielonki ani jego pisarskiego kunsztu, jednakże dotąd to Parnicki był dla mnie wzorem literackiego suspensu. A tu taka cudowna niespodzianka!

Oto, kiedy w 1314 r. nad papieskim pałacem w Carpentras pojawia się czarna żałobna chorągiew ogłaszająca śmierć papieża Klemensa V, na rynek miasta wjeżdża trzech dziwnych podróżnych w szatach przypominających mnisie. Na dźwięk dzwonów pytają zebranych wokół kto umarł. Gdy dowiadują się, że papież, pytają:

- Który to papież?

- Jakoli to?! Nie wiecie, będąc chrześcijaninem a przy tym mnichem?!...

- Kiedy wyjeżdżałem, był Mikołaj, drugi, co nosił to imię... Słyszeliśmy o Celestynie a Bonifacym a Benedykcie, zasię otrzymaliśmy bullę z błogosławieństwem i pouczeniem od Klemensa...

- Człowieku, skąd wy jesteście? - to postąpił k niemu kardynał Franciszek Gaetani.

- Z Chin jedziemy....[...]


Zbigniew Zielonka: Ziemia wschodząca. Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej. Warszawa 1973. Wyd. I. 


niedziela, 20 listopada 2022

Podróże romantyków, podróże do źródeł romantyzmu

     Kolejną odsłonę Roku Romantyzmu Polskiego i zarazem powrotu do źródeł, czyli "Ballad i romansów" zaproponowała słuchaczom Warszawska Orkiestra Sentymentalna. Siedmioosobowy zespół na co dzień wykonuje dansingowy repertuar międzywojennych rewii i kabaretu. Z okazji Roku Romantyzmu Orkiestra przygotowała muzyczną wersję czterech chyba najbardziej znanych ballad Mickiewicza:  "Świtezi", "Pani Twardowskiej",  "Lilii" i "Świtezianki". Niektóre elementy dla mnie zaskakujące, na przykład lekki taneczny rytm do "Świtezi". W delikatnym głosie solistki brakowało mi początkowo dramatyzmu, atmosfery grozy, tajemniczości obecnej w utworze. Ale z drugiej strony, to przecież jakby nie było, ballady, może i grozę należy traktować z większym przymrużeniem oka. A poza tym, mimo wszystko, muzyka jest świetna. Tego naprawdę wspaniale się słucha.


       Rok Romantyzmu Polskiego ma swoje odsłony także za granicą. 7 listopada odbył się wernisaż wystawy „Słowacki in Lebanon” w maronickim klasztorze św. Antoniego w Ghazir w Libanie.  Juliusz Słowacki przebywał w tym klasztorze - działającym do dziś - w 1837 r. podczas wyprawy na Bliski Wschód. Wcześniej poeta zwiedził Grecję, Egipt. Palestynę. Liban był ostatnim etapem podróży. W klasztorze maronitów spędził niemal sześć tygodni mieszkając w celi, jak inni mnisi. Podczas swojego pobytu, w odosobnieniu, w ciszy, w przepięknym pejzażu z widokiem na góry Słowacki napisał pierwszy szkic "Anhellego".  Refleksje z pobytu opisywał także w listach do matki. Z notatnika podróży dowiadujemy się, że poeta rysował otaczające klasztor pejzaże, uczył się arabskiego i zapisywał wiersze inspirowane odwiedzanymi krajami. Wystawa prezentuje miedzy innymi rysunki i obrazy malowane ręką poety z Krzemieńca. 
        Z notatnikiem podróży wiąże się sensacyjna historia jego odnalezienia. W 2010 r. prof. Henryk Głębocki z UJ odnalazł go niespodziewanie w Rosyjskiej Bibliotece Państwowej w Moskwie. Notatnik, o którym sądzono, że zaginął w czasie II wojny światowej, ma charakter brudnopisu służącego do zapisywania na gorąco notatek, refleksji, wrażeń, słówek arabskich, dzięki którym Słowacki próbował rozmawiać z miejscową ludnością. O osobistym charakterze notatnika świadczą emocjonalne zapisy, jak na przykład: "Przeklinam podróże! Cztery dni konno... po chwastach i skałach." Są też tam właśnie rysunki i akwarele wykonane przez poetę.
 

 widok z klasztoru w Ghazir, rysunek Słowackiego z notatnika podróży na Wschód

poniedziałek, 14 listopada 2022

I tak sobie pozwiedzać, popodróżować....

      Niektórzy mają fart! Urodzili się podczas szczególnej koniunkcji planet i zostali geniuszami.  21 maja 1471 roku w Norymberdze urodził się Albrecht Dürer. Merkury w pierwszym domu sprawił, że został genialnym malarzem, a Mars w dziewiątym domu obdarzył zamiłowaniem do podróży. Koło fortuny było dla niego łaskawe i zapewniło dostatek, bogactwo i poważanie. 

        Nie, nie wierzę w horoskopy. Z powyższych astrologicznych zapowiedzi tylko jedno rzeczywiście można uznać za szczególny wpływ sił wyższych i niezbadanych - talent. Reszta to owoc ciężkiej pracy, determinacji, otwartości umysłu, mozolnego szlifowania umiejętności, podpatrywania innych mistrzów, wreszcie opiekuńczego domowego ducha i kilku zbiegów okoliczności. Opiekuńczym duchem była Agnes, żona. Mógł sobie Dürer na dwa lata wyjechać do Wenecji i tam doskonalić technikę malarską, zdobywać szerszą sławę, gdy tymczasem Agnes pilnowała jego interesów w Norymberdze, gdzie drukowane były tysiące przynoszących dochód odbitek słynnych i pożądanych grafik. 

       Wynalazek druku jak najbardziej przysłużył się zgromadzeniu przez Dürera pokaźnego majątku, za co mógł kupić okazały dom w mieście i stać się osobą pożądaną w towarzystwie. To jeden z tych szczególnych zbiegów okoliczności. Nie byłoby to możliwe w epoce ręcznego kopiowania i ozdabiania dzieł, nad czym spędzano całe miesiące w klasztornych skryptoriach. Dürer nie musiał się o to martwić, powielanie grafik inspirowanych Apokalipsą zapewniło mu rozpoznawalność w całej Europie. Jego zmartwieniem było zjawisko doskonale nam znane współcześnie: drukowanie bez pozwolenia, innymi słowy zwykła kradzież intelektualna, a także fałszywe metki, czyli podpisywanie przez fałszerzy własnych dzieł jego monogramem tak, aby sprzedać je drożej, czyli produkcja falsyfikatów.  Tak to rozzłościło malarza, że zapewnił sobie u cesarza Maksymiliana I prawo do ścigania fałszerzy. Od tej pory pod autentycznymi grafikami pojawiało się ostrzeżenie: Strzeżcie się, bandyci! Wiedzcie, że otrzymaliście od Najświętszego Cesarza Maksymiliana zakaz kopiowani i sprzedawania tych obrazów.  Jeżeli pomimo tego lub dla zysku naruszycie ten zakaz, wasze mienie zostanie skonfiskowane i pojmiecie, że naraziliście się na niebezpieczeństwo.

        Ulubionym modelem Dürera był on sam. Malował siebie od pierwszego autoportretu wykonanego, gdy miał 13 lat i później także w kolejnych ważnych etapach artystycznej ewolucji: Autoportret z ostem, Autoportret w stroju książęcym, Autoportret jako Chrystus. Jakby tego było mało, umieszczał siebie na obrazach malowanych na zamówienie. Na obrazie "Męczeństwo dziesięciu tysięcy" umieścił siebie w samym środku jako postać trzymającą na kartuszu inskrypcję zawierającą datę powstania obrazu i jego autora. Z kolei na wielkim ołtarzowym "Święcie Różańcowym" namalowanym dla kościoła w San Bartolomeo stoi pod drzewem i jako jedyna osoba przedstawiona na obrazie patrzy na widza.  Rysów Dürera można dopatrzeć się w postaci Baltazara ("Hołd Trzech Króli"), drugiego króla ofiarującego Jezusowi kadzidło. No ale, jako się rzekło, nic chyba nie przebije egocentryzmu wyrażonego w autoportrecie "chrystusowym".  Oficjalnie obraz nosi tytuł "Autoportret w futrze". 

Albrecht Dürer - Selbstbildnis im Pelzrock - Alte Pinakothek 

Albrecht Dürer, Public domain, Wikimedia Commons

niedziela, 30 października 2022

Gdy spotykają się wszyscy święci

      Litania do Wszystkich Świętych to jedna z najstarszych modlitw chrześcijańskich odmawiana w kilku obrządkach: rzymskokatolickim, starokatolickim czy w zachodnim obrządku prawosławnym. Pełny tekst jest dosyć długi i zawiera ponad sto wezwań. Litania śpiewana jest podczas wyjątkowych uroczystości: konsekracji kościoła, na początek konklawe przed wyborem papieża, w Wigilię Paschalną,  podczas uroczystości święceń kapłańskich czy zakonnych. No i w Dzień Wszystkich Świętych. Rzadko kiedy można usłyszeć pełną wersję. W różnych krajach i podczas uroczystości lokalnych słyszy się raczej wersje skrócone, ale można dodawać wezwania do patronów regionalnych. Poza oficjalną kościelną litanijną tradycyjną chorałową melodią istnieją też rozbudowane kompozycje, jak np. Jana Dismasa Zelenki (1679 - 1745) skomponowana w 1735 r. 

Oto wiec dwie wersje.

Pierwsza - tradycyjna, gregoriańska


Druga, barokowa Zelenki (część pierwsza, czyli połowa całości)

piątek, 21 października 2022

Koniec święta skrzypiec czy początek?

      Minęło sześć lat od poprzedniej edycji Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego. Wczoraj ogłoszono werdykt tegorocznej, szesnastej edycji. W odróżnieniu od poprzednich zmagań w 2016 r. tym razem nie miałam faworytów z bardzo prozaicznego powodu. Nie śledziłam przesłuchań na bieżąco. Dopiero ostatnio udało mi się zobaczyć i posłuchać kilkorga finalistów. Dlatego nie dyskutuję z werdyktem jury, akceptuję ich wybór jako sugestię do śledzenia kariery młodych skrzypków. Jestem pod wrażeniem ich wszystkich. Zaangażowanie i estetyka jednych, emocjonalność drugich, interpretacyjna powaga jeszcze innych wyzwoliła chwile wzruszeń podczas słuchania koncertów Wieniawskiego i Brahmsa. Nie będąc profesjonalną znawczynią muzyki mogę z całym amatorskim bagażem po prostu słuchać nie zwracając uwagi na kiksy i niedociągnięcia. 

      Pierwsze miejsce zdobyła Hina Maeda z Japonii grająca na stradivariusie z 1715 r.  Niektórzy mówią, że wygrał Stradivarius. Może nie dosłownie, ale być może takie skrzypce niosą też i skrzypka ku wyżynom. Na drugim miejscu uplasowała się Meruert Karmenova z Kazachstanu (skrzypce Montagnana, I poł XVIII w.) i na miejscu trzecim Qingzhu Weng z Chin (skrzypce Gagliano 1785). Koncerty finałowe każdego z nich, czy to w Wieniawskim, czy w Brahmsie miały swoisty urok i momenty zachwycające. 

       W tym roku nikt z Polaków do finału nie został zakwalifikowany, co niektórzy uważają za krzywdzące.  Ale są też opinie, że w ogóle tegoroczny konkurs miał niski poziom. Nawet jeżeli jest w tym jakaś doza słuszności, zwykłej wielbicielce muzyki, jaka jestem, wcale to nie przeszkadzało, skoro mogłam raz czy drugi poczuć dreszcz wzruszenia, podziwu i zachwytu. Zwycięzcy są jeszcze bardzo młodzi, mają całe lata na doskonalenie techniki i głębi interpretacyjnej. A najważniejsze, że już są wspaniałymi ludźmi. 


środa, 5 października 2022

No cóż, to powinno być zabronione....

 Żeby w tak młodym wieku, mieć TAKI głos...


Albo taki trzynastolatek, młodszy brat tego wyżej...


Tak było kilka lat temu... Dzisiaj ten młodszy śpiewa tak...

czwartek, 29 września 2022

Ze starej płyty, część trzecia

       Może nie aż tak starej, podobnie jak z Maciejem Zembatym z 1988 roku.  Ostatnie trzy posty ułożyły się w cykl wspomnień płytowych. Tym razem Veriton.


Malutkie zdjęcie, ale gdy powiększam, zamazuje się tekst

Wokalna liryka religijna: Dvorâk - Moniuszko - Franck - Fauré

Wykonuje czeska śpiewaczka Anna Vranova, mezzosopran. Na organach we Fromborku gra Joachim Grubich. Na płycie są Pieśni biblijne Dvorâka, Stanisława Moniuszki Domine ne in furore Tuo, Panis angelicus Francka oraz O salutaris Faurégo. 
       Joachim Grubich to pierwszy polski organista, którego słyszałam na żywo i który odkrył dla mnie Charlesa Widora, a było to... 35 lat temu, czyli mniej więcej w tym czasie, kiedy kupiłam płytę. Cóż mogę zaś napisać o wykonawczyni, Annie Vranowej? Jestem w kropce, ponieważ moje wiadomości urywają się nagle. Ukończyła studia wokalne w Pradze, a następnie dwuletnie podyplomowe studium w warszawskiej PWSM. Debiutowała co prawda w Operze im. Janačka w Brnie, lecz już w styczniu 1972 roku zadebiutowała jako Olga w Eugeniuszu Onieginie w Teatrze Wielkim (dziś Teatr Wielki Opera Narodowa) w Warszawie i wkrótce została jego solistką aż do 1993 roku. Śpiewała między innymi w Diabłach z Loudun Pendereckiego,  Hrabinie Moniuszki, Zemście nietoperza Straussa, Walkirii Wagnera, Normie Belliniego. Prowadziła też chór Rubikon działający w Józefowie pod Warszawą (Józefów nad Świdrem). Dla Mazowieckiej Sceny Młodych i w józefowskim Miejskim Ośrodku Kultury reżyserowała spektakle i przygotowywała koncerty muzyki klasycznej. I tak np. w 2006 r. Vranova przygotowała historię Warszawy w pieśni i piosence, w 2009 dyrygowała chórem i zespołem instrumentalnym podczas uroczystego koncertu Otvirani Studanek na zakończenie obchodów Muzycznego Roku Bohuslava Martinu. W wyrywkowych źródłach tu i tam znalazłam jeszcze kilka informacji o działalności dyrygenckiej i reżyserskiej Anny Vranovej, lecz ostatnia pochodzi z 2015 r. - otrzymała wówczas Brązowy Medal "Zasłużony Kulturze - Gloria Artis". 
     Zawartość płyty, jak napisałam wyżej, to utwory czterech kompozytorów.  Dvorâk skomponował Pieśni biblijne do czeskiego protestanckiego Pisma Świętego zwanego Biblią Kralicką z 1613 roku. Kompozytor wykorzystał fragmenty z Księgi Psalmów, przy czym w oryginale partytury teksty zapisane są po angielsku, francusku i niemiecku. 
        Pieśń Moniuszki to również Psalm - pierwszy z psalmów pokutnych (Ps 6). Kompozytor skomponował utwór 2 listopada 1868 roku. 

Domine, ne in furore Tuo arguas me.
Neque in ira Tua corripias me.
Ne derelinquas  me Domine Deus meus.
Ne discesseris a me Domine Deus meus.

Jest kilka tłumaczeń tekstu, nawet bardzo się różniących.
1.  W zapalczywości Twojej nie strofuj mnie, Panie.
Oddal ode mnie Twoje dotkliwe karanie. 
Zmiłuj się, pani, spuść mi kroplę Twej litości,
bom jest chory człowiek. Uzdrów moje kości
strwożone bardzo.

2. Wszechmocny Boże nasz, nie karz mię w gniewie Twoim, 
Litość miej! I w Twej zapalczywości nie strofuj mię,
Racz nie opuszczać mnie,
Ojcze, nie pamiętaj grzechów mych, miłosiernie przebacz je.

3. (no, zupełny odlot...)
Panie, gdy serce drzy  tknięte bolesnym ciosem
prośby wzruszony głosem osusz nam łzy!
Niech duszę męstwo zbroi na straszny ból!
Wszak wszystko w mocy Twojej, boś świata król!
Z drżeniem chylę skroń przed nieszczęść mych ogromem,
Gdy wznosisz nad mym domem groźną swą dłoń.
Lecz w sercu trwogi mniej, gdy modlę się ze łzami,
O, Panie, litość miej!
Ach, zmiłuj się nad nami!

4. ... i Biblia Tysiąclecia
Nie karć mnie, Panie, w swym gniewie
i nie karz w swej zapalczywości.
Zmiłuj się nade mną, Panie, bom słaby,
ulecz mnie, Panie, bo kości moje strwożone
i duszę moją ogarnia wielka trwoga,
lecz Ty, o Panie, jakże długo jeszcze...?

      Panis angelicus (Chleb anielski) to przedostatnia zwrotka hymnu  na święto Bożego Ciała napisanego przez św. Tomasza z Akwinu. Cesar Franck skomponował do niej muzykę w 1872 roku. Później ją zresztą jeszcze przerabiał, transponował na inne głosy, instrumentował na chór i orkiestrę. 
         O salutaris Hostia jest pieśnią na udzielanie Komunii podczas mszy. Gabriel Faure przez większość życia był organistą, najpierw w Rennes, a później w Paryżu, toteż komponował utwory na potrzeby nabożeństw. 
          Nagrania w Internecie nie znalazłam. Anna Vranova ma szlachetny elegancki głos, świetnie pasujący do zawartych na płycie pieśni. Są inne wykonania, ale aktualnie słucham jej wersji, więc nie zamieszczam tu innych. 

wtorek, 20 września 2022

Kochany Zembaty!

 Jeszcze jedna stara płyta winylowa. Kto dziś tak umie?!



Maciej Zembaty, Greatest Hits, czyli ostatnia posługa, Pronit 1988 r.


Albo to:


Albo to:


Może daruję Wam na razie "Onuce", ale to... Cudowne!

czwartek, 15 września 2022

Zrobiłam sobie koncert retro... spod diamentowej igły.

     Mam specjalne miejsce na stare gramofonowe płyty. I gramofon oczywiście. 

A -jak ABBA, Polskie Nagrania Muza 1987 









G - jak Joachim Grubich, Veriton 1988











H - jak Herreys, Polskie Nagrania Muza 1986










K- jak Włodzimierz Korcz, Polskie Nagrania Muza 1987









Ł - jak Ładysz, Arston 1988









M- jak Mozart, Electrecord - Rumunia, 1985, jako solista na flecie gra Gavril Costea









T- jak Tercet Egzotyczny, Pronit









piątek, 9 września 2022

Królewska muzyka

    Najwspanialszą muzykę królewską pisał Henry Purcell (1659 - 1695). Pełniąc funkcję kompozytora na dworze królewskim a później kompozytora królewskiej katedry, uwieczniał w kompozycjach ważne wydarzenia dworu i państwa. I chociaż zmarł w wieku zaledwie 36. lat, pozostawił po sobie rozpoznawalne utwory poświęcone zwłaszcza postaci królowej Marii II Stuart a po niej dla Wilhelma III. Wcześniej komponował też dla Karola II i Jakuba II. Ale to ody urodzinowe dla królowej Marii i muzyka żałobna na jej cześć z powodu niespodziewanej śmierci stały się znakiem rozpoznawczym Purcella. O ile ody urodzinowe mają charakter radosnego świętowania, tak muzyka funeralna skomponowana do tekstu z modlitewnika z 1662 r. składa się z Marszu w tonacji molowej i Canzony durowej, wprowadzając nastrój melancholijny. Falująca opadająca i wznosząca melodia oddaje życiową udrękę człowieka zmierzającego ku śmierci, a zarazem znajdującego pocieszenie w Bogu. 

Fragment libretta:

2. Pośród życia jesteśmy w śmierci:
kogo możemy szukać ratunku,
ale od Ciebie, Panie,
któż za nasze grzechy jesteś słusznie niezadowolony?

A jednak, o Panie najpotężniejszy,
o święty i najmiłosierniejszy Zbawicielu,
nie wystawiaj nas na gorzki ból
wiecznej śmierci.

3. Ty znasz, Panie, tajemnice naszych serc;
nie zamykaj swoich miłosiernych uszu na nasze modlitwy;
ale oszczędź nas, Panie najświętszy, Boże najpotężniejszy.

O święty i najmiłosierniejszy Zbawicielu,
najdostojniejszy Sędzio wieczny,
nie dopuść nam, abyśmy w ostatniej godzinie
na żadne boleści śmierci nie upadli od Ciebie. Amen.

niedziela, 4 września 2022

Urodzonemu 4. września

       urodzonemu 4. września

taki piękny byłeś

z czarnym lokiem przy czole

w tym kołnierzyku białym

stąpając po gruzach wieszczego kościoła

szukałeś drogi na własny Parnas

tam starych bogów rozwiane skrzydła

owiały ci głowę porwały pióro

gdy nad brzegiem morza w Pornic

słuchałeś wycia - serca swojego

czy morskich głębin?

taki piękny byłeś

w rękawiczkach białych

na dłoniach które się nie bały

trącać w Homerowej liry złotą strunę

na przekór zwątpieniu zgromadzenia

ciekawskich wbrew ich zmarszczkom 

niezadowolenia i oburzenia zuchwalstwem

taki piękny byłeś ....



4 września urodzili się:
w 1809 r. - Juliusz Słowacki
w 1933 r. - Mirosław Pietkiewicz, organista

poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Ludzkość głupieje, niestety, to już potwierdzony fakt

         James Flynn po zebraniu i przeanalizowaniu wielu milionów testów na inteligencję w 1984 roku ogłosił, że ludzkość staje się coraz mądrzejsza. Od 1930 r. co dziesięć lat średnie IQ wzrastało o 4 punkty.  Oznacza to, że średnio uzdolniony człowiek w roku 1984 na początku wieku zostałby uznany za wybitnie zdolnego. Ale i odwrotnie: wybitnie zdolny osobnik z początku wieku w latach 80. mieściłby się zaledwie w przeciętnej średniej. Naukowcy wskazują trzy główne przyczyny zjawiska wzrostu poziomu inteligencji ludzkości w tym czasie: lepsze odżywianie, czyli dieta, rozwój medycyny i oczywiście edukacja, jej powszechność i szerszy zasięg. Niestety, nadszedł rok 2004 i norwescy uczeni zauważyli, że tak zwany efekt Flynna, czyli stały wzrost poziomu IQ przestał obowiązywać. Nawet gorzej, poziom inteligencji zaczął wyraźnie spadać od połowy lat 90. XX wieku. Zjawisko zostało już wielokrotnie udokumentowane i potwierdzone badaniami, zasadne więc stało się pytanie postawione w 2016 r. przez Heinera Rindermanna o jego przyczyny. Zwrócił się on z tym pytaniem do międzynarodowej społeczności naukowców. 

          Wiadomo, że testy na inteligencję nie mierzą wszystkiego. Krytycy zarzucają zadaniom testowym wybiórczość i tendencyjność. Niemniej należy tu ograniczyć się, jak zastrzega prof. Elsbeth Stern, specjalistka psychologii kognitywnej i badaczka procesu nauczania,  do mierzalnego aspektu naszych umysłowych zdolności, czyli inteligencji kognitywnej odpowiedzialnej między innymi za zapamiętywanie, wnioskowanie, porównywanie, wyciąganie wniosków, słowem wszystko to, co składa się na procesy poznawcze.  Te zaś nieubłaganie od niemal trzydziestu lat spadają z pokolenia na pokolenie. Proces zachodzi także w obrębie rodzin, czyli rodzice wykazują określony poziom inteligencji, ich najstarsze dziecko już nie osiąga takiego wyniku, a każde młodsze dziecko jest coraz głupsze. Tak więc to nie geny odpowiadają za stopniowe głupienie ludzkości. Więc co?

        Sama prof. Stern mówi, że gdyby nauczała języka niemieckiego w szkole, kazałaby uczniom czytać grube książki bez żadnych obrazków. Zanika bowiem umiejętność dłuższego skupienia się na jednej czynności. Podobnie uważa neuropsycholog Lutz Jäncke. Ludzki mózg może przetworzyć 16 - 60 bitów na sekundę. Tymczasem codziennie atakuje nas 11 milionów bitów na sekundę.  To jest jak zmasowane bombardowanie naszego mózgu, który poddaje się, a z czasem staje się uzależniony od bodźców. Zamiast skupienia popada w rozproszenie; zamiast analizować, tylko rejestruje, często nieświadomie; zamiast zdobywać głęboką wiedzę, szukamy nowych wrażeń; zamiast zgłębiać temat, człowiek prześlizguje się po nagłówkach doniesień. 

       Badania przeprowadzone na Uniwersytecie Stanforda wykazały, że studenci, którym podczas testu zabrano smartfony napisali go o wiele lepiej niż ci, którym pozwolono mieć je przy sobie włączone, a nawet dużo lepiej i od tych, którzy mieli je tylko wyłączone, lecz przy sobie.  Rozproszenie uwagi jest istotnym czynnikiem ogłupiania, bowiem następuje spadek mocy obliczeniowej umysłu. Głupiejemy, bo nowe media zbytnio nas rozpraszają - mówi neurobiolog Martin Korte.  Lutz Jäncke zaś dodaje: Mamy liniowy przyrost informacji w Internecie, a ilość bzdur rośnie wykładniczo. 

        Na jeszcze inną przyczynę wskazuje Barbara Domeneix kierująca zespołem badawczym w CNRS (Centre national de la recherche scientifique). Otóż według danych ONZ od 1970 r. produkcja chemikaliów wzrosła trzystokrotnie, w tym szczególnie groźnych związków endokrynnie czynnych. Znajdują się wszędzie: w wodzie, glebie, żywności, powietrzu, ubraniach, wszechobecnym plastiku.  Wpływają one destrukcyjnie na gospodarkę hormonalną ludzkiego organizmu, a najbardziej niebezpieczny jest wpływ na działanie tarczycy.  Naukowe badania potwierdzają bowiem, że hormony tarczycy mają istotny wpływ na rozwój i pracę mózgu. 

        Jeśli do niedoborów hormonalnych dodamy przeciążenie mózgu śmieciem informacyjnym, trudno będzie ludzkości wyjść z aktualnej tendencji spadkowej poziomu inteligencji. Krótkie zdania komunikaty zamiast pogłębionej analizy problemu, powierzchowność wiedzy, nieumiejętność czytania pogłębionego, a więc bez rozumienia znaczeń metaforycznych i związków między nimi,  pogorszenie orientacji w przestrzeni, zanik umiejętności posługiwania się mapą, czyli wyobrażeniem przestrzeni z powodu podążania za nawigacją - wszystko to pogłębia przepaść między starszymi pokoleniami a młodymi na niekorzyść tych drugich. I nie jest wcale tak, ze nowoczesne technologie odciążają umysł od niepotrzebnego uczenia się pewnych rzeczy na pamięć, a za to wzbogacają możliwości kreatywnego myślenia. Tak zwane kreatywne myślenie jest umiejętnością znajdowania nowych rozwiązań w nowych sytuacjach, ale jak ma znaleźć to nowe rozwiązanie ktoś, kto nie zna - bo nie obciążał sobie pamięci nauką - rozwiązań starych, dotychczas stosowanych? To jest między innymi przyczyna banalności choćby współczesnej literatury, która powiela dawno znane i wielokrotnie wykorzystywane wzorce, a młodym czytelnikom wydaje się, że pojawia się oto coś nowego. Skąd mają wiedzieć, że to już było, skoro niczego starszego niż oni sami nie czytali? Tak samo dzieje się w każdej innej dziedzinie. Jeszcze krok, a ktoś z młodych okrzykniętych "geniuszy" ponownie wymyśli koło i będzie wielkie "wow".  Trudno jednak oczekiwać, że przy obecnej tendencji spadkowej narodzi się ktoś taki jak Einstein, bo o Leonardo da Vinci nawet nie ma co marzyć. 

 

czwartek, 18 sierpnia 2022

Warszawa 1946 - 1950

        Absolutna nowość. Pierwsze książkowe wydanie krótkich reportażowych notek Mirona Białoszewskiego z lat 1946 - 1950 publikowanych w warszawskiej prasie. Lektura obowiązkowa dla warszawiaków i dla wszystkich, którzy podziwiają Białoszewskiego. Reportaże z ulicy, z gruzów, z odbudowy stolicy, krótkie rozmowy ze zwykłymi ludźmi pracującymi przy odgruzowywaniu, z pierwszymi rzemieślnikami, którzy powrócili do stolicy, scenki obyczajowe, statystyczne wyliczenia, np. ile sklepów było na Marszałkowskiej w 1946 (aż 17 księgarń),  ceny żywności na bazarku, obchody świąt, relacja z pierwszego koncertu muzyki operowej w "Romie",  krótkie recenzje filmów i spektakli... Mnóstwo, mnóstwo wiadomości o życiu w odbudowywanej stolicy.  I to wszystko już w iście specyficznym stylu Białoszewskiego, miejscami zapowiadającym później wydany "Pamiętnik z powstania warszawskiego".  Bezcenne szczegóły życia, informacje, obserwacje, a wszystko zebrane w jednym tomie.

      Jak wyznaje Adam Poprawa w posłowiu, zebranie notek wymagało siedzenia w bibliotekach i przeglądania powojennej prasy w poszukiwaniu tekstów podpisanych inicjałami (mb), tak bowiem podpisywał Białoszewski swoje dziennikarskie relacje. Pracował w trzech redakcjach. Najpierw w "Kurierze Codziennym", następnie w popołudniowym dodatku "Życia Warszawy" drukowanym pod tytułem "Życie Warszawy" Wieczór", przemianowanym z czasem na krótkie "Wieczór".  Ostatnią redakcją był "Świat Młodych". Najcenniejsze są notki z dwóch pierwszych redakcji z lat 1946 - 1947, kiedy jeszcze naciski polityczne i cenzorskie nie były tak mocne. Mógł więc wtedy jeszcze Białoszewski przy okazji wspomnieniowego tekstu o powstaniu napisać krótkie zdanie: Potrącając o kości trupów, nasłuchiwali z lochów-kryjówek dygotu artylerii zza Wisły...

       Faktu pracy redaktorskiej Białoszewskiego w "Kurierze Codziennym i "Życiu Warszawy" nie odnotowywały dotąd żadne biografie poety. Tym bardziej cenna jest ta publikacja, przywracająca kulturze Białoszewskiego reportera codzienności. Publikowany materiał świadczy o ruchliwości autora, który - także z braku innej możliwości - przemierzał pieszo Warszawę wzdłuż i wszerz zbierając materiał. Zaglądał do odbudowywanych domów, sklepików, schronisk, wspina się na gruzowiska (opis dramatycznej wspinaczki na siódme piętro zrujnowanego Prudentialu, z którego rozciągał się widok na skalę zniszczeń). Wzruszające odwiedziny w Instytucie Głuchoniemych, gdzie ociemniałe w wyniku ran wojennych dzieci uczą  się brajla i potrzebują pomocy w zdobyciu specjalnego  papieru do pisania, nowych książek o wsparcie dla nich. 

        Czytam i jestem zafascynowana reporterskim okiem i uchem Białoszewskiego. Nieprawdopodobne szczegóły życia, których nigdzie indziej zapewne by nie znalazł, jak wspomniane już statystyki sklepowe: Na Marszałkowskiej czynnych sklepów po stroni nieparzystej jest 253, po parzystej - 226. A dalej jeszcze szczegółowe wyliczenie: Piśmiennych jest 21, z obuwiem 18, księgarni 17, elektronicznych 16, perfumerii 13, mydlarni i farbiarsko-chemicznych 12, ze szkłem i porcelaną12. Białoszewski dodaje do tego liczbę kwiaciarni, aptek, owocarni, a nawet zakładów fryzjerskich. Kompletem do serii sklepów w innym miejscu jest opis wizyty na Bazarze Różyckiego. To przekrzykuje handlarzy płyta gramofonowa. Nowe płyty są po 3000 złotych, patefony od 10 do 12 tysięcy. Mijamy królestwo żyrandoli i wkraczamy w ulicę skarpetkową.

- Czysto wełniane 550 złotych! Brać, wybierać, kupować!

       Autor odnotowuje ceny i porównuje je, stąd tytuł książki zaczerpnięty z jednego z tekstów: Na każdym rogu ta sama truskawka. Truskawki są takie same, a w zależności od miejsca ceny różne, co reporter skwapliwie podaje. Podobnie jak ceny usług, np. zegarmistrzowskich. A przy okazji fascynujący portret zegarmistrza: Pan Czyżewski pracuje w zawodzie zegarmistrzowskim od 24 lat. Praktykował u Gałeckiego na Marszałkowskiej. Później pracował w jednym z najstarszych zakładów - u Lilpopa przy ul. Wierzbowej. [...] Mistrz Czyżewski cały dzień spędza przy stoliku. leczy schorzałe zegarki, wymienia im zepsute części.

         Takich portretów jest o wiele więcej. Z krótkich rozmów wyłaniają się postacie podane z imienia i nazwiska: piaskarki, pani sortującej listy na poczcie, początkującej konduktorki, księgarza,  rikszarza, instruktora tenisowego i innych zwykłych ludzi na nowo układających sobie powojenne życie. Z rozmowy z Adamem Poprawą, autorem wyboru tekstów do tej bezcennej książkowej publikacji, podczas Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie dowiedziałam się, że prowadzone są poszukiwania potomków ludzi opisanych przez Białoszewskiego. Byłby to zapewne materiał na osobną książkę.

       Czego jeszcze można się dowiedzieć o Warszawie z tekstów Białoszewskiego? Na przykład Najniebezpieczniejszą ulicą była Krucza, gdzie na porządku dziennym, a właściwie nocnym były napady i rabunki. Albo żartobliwy w tonie opis przygotowań do Świąt Wielkanocnych w 1947 r.: W południe w sklepach zabrakło szynki. [...] Po południu Warszawa była mocno wstawiona. Rzadko na ulicy spotykało się kogoś trzeźwego (...) Białoszewski skrupulatnie odnotowuje rodzące się kontrasty społeczne: W południe 8-letnia córeczka pójdzie bawić się na wielki, pachnący kwiatami dziedziniec. Nie będzie nawet widziała zamaskowanego zielenią śmietnika. [...] Dzieci staromiejskich "kryjówek" podczas zabawy mogą niechcący natknąć się a ludzką czaszkę, na piszczele spalonego powstańca. [...] Dzieci z Pańskiej, Siennej i śliskiej idą bawić się "w góry". No tak, bo zaraz za oknami są góry... z gruzów. dzikie ścieżki, percie, przepaście. czasem poleci lawina.

       Pomiędzy tymi tematami pojawiają się refleksje wspomnieniowe o powstaniu, jak w tekście Szlaki Starego Miasta - tędy przechodziło się w czasie powstania. Idąc ulicami  Białoszewski wymienia, ile kamienic zostało zburzonych, po ilu zostały jakieś szczątki, podaje numery kamienic i opisuje ich wygląd przed wojną oraz co pozostało z nich teraz. Rumowisko na Kruczej nazywa cmentarzyskiem. Jednocześnie raz po raz odnotowuje gdzie i co się odbudowuje. Cytuje wezwanie kardynała Hlonda do odbudowy Katedry św. Jana, wspomina o zakonnicy będącej inżynierem, która nadzoruje odbudowę kościoła Sakramentek na nowym Mieście, wylicza kto, jakie instytucje odbudowują kolejne kamienice i pałace. 

        Każdy fragment jest wart zainteresowania ze względu na zawarte bezcenne informacje, a także i styl Białoszewskiego. Styl tak dobrze znany z późniejszej twórczości. Białoszewski umie słuchać, co mówią i jak mówią. Czasami można się nawet do tych tekstów uśmiechnąć, jak do opisu bójki dwóch Chińczyków albo sprowadzenia rodziny łabędzi do Parku Ujazdowskiego. Wzruszające i dramatyczne są historie ratowania listów Chopina i partytur Filharmonii Warszawskiej.  I ogrom, ogrom ciekawostek typu: Filharmonia Warszawska wzbogaciła się ostatnio o dwie harfy, które dostaliśmy z Francji w zamian za węgiel.

        Chciałoby się zacytować wszystko! Nadal czytam...


Miron Białoszewski, Na każdym rogu ta sama truskawka. Teksty reporterskie z lat 1946 - 1950. Opracował Adam Poprawa. Wydawnictwo Dowody na Istnienie. Warszawa 2022. Wydanie pierwsze.

      

niedziela, 14 sierpnia 2022

Szczebrzeszyn po raz drugi

         Drugą wizytę na Festiwalu Stolica Języka Polskiego wzbogaciłam o wystawę zdjęć i plakatów Leszka Mądzika "Faktura czasu".  Na wernisaż nie zdążyłam, ale w namiocie wystawowym spokojnie można było obejrzeć ciekawe zdjęcia z różnych miast świata. Od Peru, przez Norwegię po Polskę autor dostrzega fragmenty rzeczywistości dotknięte rozpadem, destrukcją rozgrywającą się w czasie. Mogłoby się wydawać, że to zwykłe zdjęcia, ot, na przykład przekrój pni ściętych drzew. A jednak w kontekście tytułu całości wystawy każde emanuje ukrytym znaczeniem symbolicznym. Wszystkie ukazują wpływ czasu na świat materii: na ludzi, przyrodę, zjawiska wokół. Niektóre z nich są wstrząsające. Zdjęcia podpisane są nazwami miast, gdzie zostały wykonane.  

         Wydarzenia festiwalowe są tak ustawione przestrzennie, że oglądając wystawę można jednocześnie słuchać tego, co dzieje się w głównym namiocie. Z drugiej strony namiotu o krok mamy widok na leniwie płynący Wieprz, nadrzeczne zarośla, mostek, zmurszały pień. Wszędzie stoją ławeczki, leżaki, a jak kto woli być niezależny, przynosi ze sobą własny kocyk, który rozkłada się na trawie.  Tu i tam widać zaczytanych ludzi.  Starszych, młodych i bardzo młodych. W festiwalowych torbach, które można kupić w zorganizowanej pod namiotem księgarni, niosą książki. O najnowszej lekturze pierwszego wydania tekstów reporterskich Mirona Białoszewskiego z lat 1946 - 1950 napiszę następnym razem.  A tymczasem Leszek Mądzik. Reżyser, scenograf, plastyk, fotograf, a przede wszystkim artysta o czułym oku. Jego spektakle realizowane przez Scenę Plastyczną KUL obrosły legendą.  Scenografie Mądzika mają rozpoznawalny styl i nastrój wynikający ze zderzenia sacrum i profanum, toposów życia i śmierci, motywów postu i karnawału.

              Z wystawy fotografii pod tytułem "Faktura czasu" Leszka Mądzika wybrałam tylko kilka. 

Kraśnik
(gdyby ktoś nie wiedział, co to jest: suszące się liście tytoniu)

Lwów

Mykeny

Lublin








wtorek, 9 sierpnia 2022

Miasto literatury

        Skoro było miasto sztukmistrzów, czas na miasto literatury i języka polskiego, czyli Szczebrzeszyn. Trwa właśnie Festiwal Stolica Języka Polskiego w Mieście Chrząszcza. To już drugi punkt z propozycji, które zaplanowałam TUTAJ. Na razie pojechałam na rekonesans, rozejrzeć się po festiwalowym miasteczku, obczaić dokładnie program, przejrzeć zasoby festiwalowej księgarni, co oczywiście zakończyło się zakupem książek. W tym roku patronem jest Miron Białoszewski, więc całe stoisko jego książek. Nowe wydania wszystkich tomików poetyckich, prozy, w tym "Pamiętnika z powstania warszawskiego". Kupiłam książkowe wydanie jego reportażowych tekstów publikowanych w gazetach warszawskich w latach 1946 -1950. Tom zatytułowano "Na każdym rogu ta sama truskawka", co już daje przedsmak stylu Białoszewskiego. Czuję, że będzie to pasjonująca lektura. 

      Trafiłam na dwa dyskusyjne spotkania okołoliterackie. Na jednym analizowano charakter twórczości pisarzy śląskich, zastanawiano się, jak to ujął jeden z dyskutantów, czemu śląskiej literatury się nie czyta.  Przyznaję się bez bicia - nie czytam. Śląskość jako fenomen regionalny nie przemawia do mnie. Jestem osobą wschodnich rubieży, na słowo "Kresy" budzi się we mnie tysiąc skojarzeń, emocji i otwierają horyzonty wyobraźni,. Niestety, hasło "Śląsk" nie wywołuje prawie nic. Przecież nie będę się chwalić, że pamiętam z podstawówki "Łyska z pokładu Idy".  Dyskutanci bowiem mówili o śląskich pisarzach współczesnych. 

        W drugim spotkaniu bohaterką była Magda Umer, a rzecz dotyczyła książki "Jak mieć w życiu frajdę" Katarzyny Stoparczyk, która o małych radościach rozmawiała z wieloma znanymi ludźmi, jak np. Pilchem, Stochem, Pieczką, Hołowczycem czy Magdą Umer właśnie, która opowiadała o frajdzie nad Wieprzem. Wolałabym posłuchać raczej jak Umer śpiewa, ale cóż, to nie to spotkanie. Śpiewające będzie innym razem, o inne godzinie. 

       Kto chce, może słuchać dyskusji, rozmów, zbierać autografy, można umościć się na leżaku i poczytać książkę, można też napić się kawy w festiwalowym punkcie gastronomicznym prowadzonym przez palarnię kawy Galicya. A można też natknąć się na ciekawych ludzi. To właśnie tu w sklepiku podczas wybierania patronackiej kawy spotkałam pana, który mieszkał kiedyś tam, skąd pochodzę. Od słowa do słowa i powspominaliśmy dawną miejscowość: park z włoskimi orzechami przy szkole,  lekarza w ośrodku zdrowia, który hodował pawie - już sam ich widok majestatycznie przechadzających się pod ośrodkiem działał na pacjentów kojąco. Wspominaliśmy pałac i pałacowy park z biegającymi w  nim sarnami.  I ja, i mój rozmówca od lat tam nie mieszkamy, ale wspomnienia mamy podobne. 

       Atmosfera festiwalu udziela się niemal wszystkim. Na dworcu do busika wsiadało kilka osób wracających z festiwalu z książkami pod pachą. Nawet kierowca pytał, kto już był, z kim odbyły się spotkania i kto jeszcze przyjedzie. Może jeszcze tam wyskoczę któregoś dnia, mam czas do końca tygodnia, a  tymczasem piję kawę z puszki "Karuzela z madonnami" Białoszewskiego. Taki gadżet pamiątkowy - festiwalowa puszka po kawie mi zostanie. 

sobota, 30 lipca 2022

Miasto sztukmistrzów

       Centrum sztukmistrzów to oczywiście Lublin - miasto Jaszy Mazura z powieści Singera "Sztukmistrz z Lublina".  Tylko tutaj może się odbywać największy w Europie Carnaval Sztukmistrzów.  Prawdę mówiąc, nie wiem, czy największy, ale imponujący na pewno. Czego tu nie ma! Od 2008 roku do Lublina przyjeżdżają uliczni kuglarze, połykacze ognia, igieł i żyletek, żonglerzy, akrobaci, linoskoczkowie, szczudlarze, klauni, iluzjoniści i wszelkiej maści magicy. Bo to, co wyprawiają na ulicach jest magiczne. Od 2009 roku imprezą towarzyszącą przyciągającą setki uczestników i jeszcze więcej podziwiających widzów jest Urban Highline Festival, czyli po prostu chodzenie po linie na wysokości. Bardzo wysokiej wysokości, ponieważ taśmy rozpięte są z najwyższego okna Trybunału Koronnego nad Rynkiem Starego Miasta do najwyższego okna kamienicy naprzeciwko lub z Ratusza częściowo nad Placem Łokietka i ulicą Lubartowską do Bramy Krakowskiej.  Jeszcze inne imprezy towarzyszące to konkurs buskerów, czyli artystów ulicznych oraz teatralne formy połączone z pokazami cyrkowymi. A poza tym tradycyjnie kiermasz rękodzieła, uliczne koncerty, strefa Food Truck i bar Żongler, kawiarniane ogródki,  lodziarnie i był nawet tradycyjny wózek z saturatorem. 

       Czterodniowy program nabity po brzegi, a w oficjalnym programie nawet nie wszystko wypisane. Moje sobotnie spotkanie z następcami Jaszy Mazura, a jeden z artystów jako inspiratora podał Houdiniego, co oczywiste, bo każdy by marzył o takim mistrzostwie, jakie prezentował, miało elementy groźne, zabawne, baśniowe i koncertowe. Było coś dla ciała, coś dla ducha, okno w przestrzeń równoległą, prawdziwa sztuka i sztuczki magików. Ale po kolei. 

       Na początek połykacz igieł i nitki wypluł igły nawleczone na nitkę. Rzecz jasna to nie były te same igły i ta sama nitka, ale cóż, nikt nie widział, jak on to robi. Wiec efekt "wow" jak najbardziej, mimo że wiadomo było jak pokaz się zakończy, ponieważ nawlekanie igieł na nitkę w żołądku (hmmm, raczej  w ustach) to stary numer Houdiniego właśnie. Nawlekał ich trzydzieści. Polski artysta połknął dwadzieścia. Też dobrze.  Z powodzeniem może wyręczać krawcowe o zmęczonych oczach. 

      Połykacz ognia zionął jak smok wawelski. Ogniomistrz zgodnie z zasadami współczesnego bhp miał na oczach ciemne, lustrzane okulary.  No bo kiedy połyka się ogień z płonącej głowni, można oślepnąć.  Zgromadzeni widzowie mieli nieco zawrót głowy, bo tuż nad nimi po linie spacerował po taśmie od Ratusza do Bramy Grodzkiej jeden z międzynarodowej ekipy Festiwalu Urban Highline.  Chodzenie po taśmie od chodzenia po linie różni się między innymi tym, że linochodzi posługują się dodatkowym balansem: tyczką, gadżetami, natomiast na taśmie balansuje się tylko własnym ciałem. Można też po drodze usiąść i odpocząć - na tej taśmie oczywiście - jak to widziałam nad Rynkiem Starego Miasta.  Albo się na taśmie położyć ze zwisającymi dla relaksu rękami. Różne dziwne pozy przybierali  highlinerzy. 

       Absolutny hit i wielkie brawa otrzymał Mistrz Szklanych Kul, czyli  pokaz żonglerki kontaktowej. Rzecz polega na tym, że artysta nie wyrzuca kul w powietrze, lecz żongluje nimi precyzyjnymi ruchami dłoni, co wywiera magiczne, hipnotyzujące wrażenie. Przyznam, że ten rodzaj sztuki ulicznej widziałam po raz pierwszy. Sztukmistrz manipulował łagodnie po trzema kulami w dłoniach (miał długie palce, to mu łatwiej było), a przy tym jedną kulę cały czas trzymał na czubku głowy. Potrafił też zawiesić kulę w powietrzu lub kazać jej zatrzymać się na dłoni innego człowieka. Mistrzowi kul towarzyszyła harfistka, co razem tworzyło wręcz baśniową atmosferę, toteż brawa rozległy się na koniec ogromne. 

      Akurat ci wyżej opisani artyści uliczni nie brali udziału w tegorocznym konkursie buskerów, a szkoda. Z wytypowanych do konkursu widziałam tylko jednego, portugalskiego klauna Daniego, który szczególnie do zabawy wciągał zebrane wkoło dzieci. Oprócz niego w tej kategorii oraz innych prezentowali się artyści z wielu krajów poza Polską: Chile, Argentyny, Czech, Hiszpanii, Włoch, a nawet Filipin. Sztuka cyrkowa, podobnie jak muzyka, posługuje się międzynarodowym, wszędzie zrozumiałym, językiem. A muzyka też się na ulicy pojawiła choćby za sprawą przepięknego koncertu muzyczno-pieśniarskiego dwóch pań grających na ukraińskich bandurach. I muzyka cudowna, i pieśni tęskne, a rzewliwe zachwyciły słuchaczy. 

       No tak, a dla ciała? Bo to wszystko pasło oczy i uszy. Dla ciała zdecydowałam się na gorącą czekoladę tylko. Nie było czasu na więcej, bo już czekało wielkie okno w świat równoległy. Obok Poczty Głównej stanęło olbrzymie koło jak z filmu "Gwiezdne wrota".  Tak naprawdę jest to ekran z kamerą. Rzecz w tym, że są dwa takie koła w dwóch miastach: w Lublinie i w Wilnie. Kamera z Lublina pokazuje obraz w Wilnie, kamera z Wilna pokazuje obraz u nas. Możemy podglądać świat równoległy i życie toczące się w odległym mieście. 

środa, 27 lipca 2022

Setne urodziny Bernarda Ładysza

        Gdyby żył, pewnie by jeszcze zaśpiewał.  Niestety zmarł dokładnie dwa lata temu, 25 lipca 2020r., dzień po swoich 98. urodzinach, które obchodził 24 lipca. W setną rocznicę urodzin i drugą rocznicę śmierci przez cały tydzień w różnych audycjach radiowa Dwójka przypominała postać wielkiego śpiewaka, który jako jedyny Polak występował i nagrywał z Marią Callas. A przy tym wiedzieć warto, że Ładysz realizował się jako artysta nie tylko operowy. Lubił śpiewać piosenki, a jego słynne - można tak powiedzieć - przeboje wciąż wzruszają, jak "Matko moja, ja wiem"


        Bardzo i to bardzo wzrusza mnie zawsze śpiewany przez niego "Bajkał:


       A wielki polski bas, wilnianin, żołnierz AK, doskonale wie, o czym śpiewa. Aresztowany przez NKWD został zesłany do Kaługi, gdzie  spędził dwa lata. Sam o tym okresie ironicznie mówił: "przez dwa lata śpiewałem piłując drzewa w dziewiczym lesie.  Sosnowy las doskonale dział na struny głosowe".  
       Akowska przeszłość i wileńskie pochodzenie nie ułatwiały Ładyszowi kariery w Polsce Ludowej. Przykładem są ingerencje cenzury w udzielanych przez niego wywiadach. W 1963 r. rozmawiała z nim Ewa Kofin dla "Słowa Polskiego", ale wywiad nie ukazał się z powodu zakazu cenzury. Cóż takiego powiedział jeden z największych basów polskiej sceny operowej? Kilka gorzkich refleksji o środowisku muzycznym, w którym "dużo się mówi o dramacie muzycznym, ale mało kto naprawdę rozumie te słowa". Chyba jednak cenzor uczepił się innego fragmentu narzekań wielkiego basa, który pozwolił sobie na upust emocji, ponieważ Trzeba pracować do 60 lat, żeby zapewnić sobie emeryturę. Widziała pani kiedyś sześćdziesięcioletniego śpiewaka, który by miał jeszcze czym śpiewać? Przy takich normach pracy, jakie u nas obowiązują? Przy takich rygorach? Czy Pani wie, że jeżeli nie stawię się w Warszawie na to wezwanie [chodziło o wezwanie do zastąpienia innego śpiewaka, który zachorował], zapłacę 20 tysięcy złotych? 20 tysięcy złotych...Zarabiam miesięcznie 5. Majdaniec - 18. Oto ile są warte moje studia,  mój staż, lata i rodzaj mojej pracy. Po co to wszystko, kiedy można startować w wieku 16 lat, od razu tak wysoko, dysponując zupełnie surowym jeszcze głosem. Przyzna Pani, że to jakieś nieporozumienie, pomylenie pojęć... Jakżeż mogło dojść do aż tak rażącej dysproporcji stawek! Wygląda na to, że u nas o wiele bardziej ceni się piosenkarzy niż śpiewaków operowych. Śpiewak... co to u nas znaczy! Wie Pani, że czasem wprost wstydzę się przyznawać, że nim jestem...
      Najwięksi śpiewacy, jak Beczała czy Kwiecień, dzisiaj zapewne na stawki nie narzekają, ale ilu jest tak wybitnych? A pozostali? Czy mogą się porównywać finansowo z takimi "królami" popularności, jak panowie Zenon Martyniuk czy Sławomir?  Ładysz bez wątpienia był śpiewakiem wybitnym, co potwierdziła jego wygrana w międzynarodowym konkursie śpiewaczym w Vercelli.  A przy tym swoje interpretacje łączył z talentem aktorskim, toteż miał w dorobku udział w filmach, np. takich jak "Lalka" Wojciecha Hasa, "Znachor" Jerzego Hoffmana, "Pierścień i róża" Jerzego Gruzy i innych. 
       Interesująco kończy się wspomniany wywiad, powiedziałabym, że nawet dwuznacznie. I chyba też o tę dwuznaczność Ładyszowi chodziło, gdy na sugestię dziennikarki, że być może jutro jej rozmówca spojrzy na świat inaczej i dojrzy jego pozytywne strony, odpowiedział: Nie bujajmy się! Nie bujajmy się nawzajem - może będzie lepiej!  Noo, po tych słowach faktycznie cenzorowemu służbiście mogło podnieść się ciśnienie. 
        Ciekawego wywiadu udzielił Bernard Ładysz  Ewie Kofin także  dziesięć lat później, gdy artysta po raz drugi wystąpił w Warszawie w partii Borysa Godunowa. Byłą to nowa realizacja w reżyserii Jana Świderskiego. Pod wpływem reżysera Ładysz zmienił swoją interpretację postaci, jak sam mówi, pod względem dramaturgicznym, czego kwintesencją tego była scena śmierci bohatera: dawniej, w scenie śmierci, to ja już od początku umierałem, dziś -  do samego końca walczę o życie. 
          Na koniec zaś jeszcze jeden cytat z ocenzurowanego wywiadu: SZKOŁA... bzdura! Człowiek uczy się sam. Najistotniejsza jest praca samodzielna. Bez tego nic się nie osiągnie. Żadna szkoła nie pomoże.  
           
Ewa Kofin, Antywywiad z Bernardem Ładyszem [1963] oraz Dziś jestem w wieku... Borysa Godunowa. Z Bernardem Ładyszem - o jego nowej premierze [1973]