niedziela, 19 marca 2023

Permakultura

    Bynajmniej nie zamierzam zmieniać profilu z kulturalnego na rolniczy, choć samo słowo "kultura" pochodzi od łacińskiego uprawiania, w tym uprawiania ziemi. Niemniej ciekawe zmiany w podejściu do jej uprawiania łączą się ze zmianami w świadomości współczesnego człowieka, a paradoksalnie owe nowości okazują się stare jak świat. A przede wszystkim zgodne z naturalnymi procesami biologicznymi. Najpierw człowiek o nich zapomniał, a teraz wraca. Tak zresztą bywa  w wielu sferach ludzkiej działalności. 

    Na centralnych uprawach Peloponezu dominują - jak wszędzie, gdzie obowiązuje produkcja maksymalizująca zyski - uprawy monokulturowe. Opryskiwane i poddawane ciągłej chemicznej ochronie, narażają glebę na jałowienie, a same znacznie szybciej mogą ulec nieopanowanym żywiołom, jak np. pożarom. Wśród naturalnych roślin i drzew są też takie, które nie są co prawda odporne na ogień, ale mogą znieść wyższe temperatury. Stanowią one barierę ochronną dla innych roślin, ale przecież zostały zlikwidowane, bo w uprawach monokulturowych nie ma prawa rosnąć nic poza tym, co przynosi dochód. 

     Inaczej jest w gospodarstwach prowadzonych zgodnie z zasadami permakultury. Rośliny rosną tu piętrowo, tworząc wzajemnie wspierające się organizmy. Piętro wysokie to drzewa oliwkowe i morwy, piętro środkowe to cytrusy oraz piętro najniższe: krzewy owocowe a przy samej ziemi zioła i kwiaty. Niczego się tu nie wyrzuca, a przycinane gałęzie są na miejscu rozdrabniane i rozsypywane między drzewami i na grządkach. W permakulturowym ogrodzie nie przekopuje się ziemi, aby nie niszczyć składu gleby i nie narażać jej na erozję. Ewentualnie przekopuje się tylko raz - podczas pierwszego nasadzenia.  To coś dla mnie, bo strasznie nie lubię przekopywać ogródka. Po gwałtownym exodusie młodych coraz więcej z nich wraca na wyjałowione, spalone pożarami dawne monokulturowe sady i ogrody w centralnym Peloponezie i zakładają gospodarstwa ekologiczne według zasad permakultury. Niektórzy częściowo, a inni całkowicie przeszli już na ten system. Więc gdy się szuka w sklepie oliwy z oliwek, dobrzy by było znaleźć taką z Peloponezu, a nie powszechnie dostępną hiszpańską. 

     Zanim się zacznie, trzeba jednak sprawdzić jakość gleby, jej szczególne zasoby, warunki, możliwości. Na przykład przepuszczalność i stopień nawodnienia gleby sprawdza się wlewając do wykopanego dołu 10 l wody. Jeśli wsiąknie w ciągu 15 minut - nie wróży to dobrze. Ziemia jest przesuszona i nie zatrzymuje wody. Jeśli wsiąkanie mieści się między 15 - 30 minut, też nie jest jeszcze najlepiej. Optymalnie wsiąknie powinno trwać ok. godziny. Oznacza to, że gleba jest odpowiednio nawodniona, a rośliny nie będą narażone na wysuszenie. 

     Permakulturowe gospodarstwo przynosi plony przez cały rok, ponieważ znajdują się w nim rośliny dojrzewające i owocujące sukcesywnie. Nawet w polskim klimacie można mieć czas plonowanie rozciągnięty od wczesnej wiosny do samej zimy. Oczywiście jak ktoś chce uprawiać same jabłka, będzie trudno, ale i one w zależności od gatunku owocują od wiosny - papierówki - do późnej jesieni - renety. Renety zbieram prawie przed samym nadejściem zimy. Dopiero wtedy są najlepsze. Jeśli zaś chce się ogólnie mieć na działce takie miniaturowe gospodarstwo permakulturowe, można zadbać o rozmaitość plonów przydatnych po prostu dla siebie, we własnym domu. Wtedy i po przymrozkach można mieć co zrywać i zbierać, jak np. owoce kaliny, które dopiero po przemrożeniu nabierają odpowiednich właściwości. Zapewne mieszczuchy nie wiedzą, że pietruszka jest zielona przez całą zimę i gdy się ją wysieje późnym latem, zimą nawet spod śniegu można zbierać zieloną soczystą nać. Tylko jeśli moja morwa urośnie taka duża jak tam, to mi połowę działki zajmie, ale może potrwa to parę lat i mam dużo czasu zanim zacznę się tym martwić.

środa, 15 marca 2023

Takie zaskoczenie

       Wstyd przyznać, czytałam "Niepocieszonego" Kazuo Ishiguro od kilku miesięcy i nie mogłam skończyć. Brnęłam jak po gruzowisku albo błądziłam jak we mgle. Szukałam punktu zaczepienia, czegoś, co pozwoliłoby przezwyciężyć narastające znużenie. Główny bohater w kółko jeździ po mieście, rozmawia z ludźmi, którzy ciągle czegoś od niego chcą, on wszystkim obiecuje, potem zapomina, bo wyskakuje coś nowego, wciąż tylko gadają, gadaj i gadają i do sedna nikt nie dociera. I ja też do sedna doczytać nie mogłam. Poddałam się. Trudno, widać ta książka nie dla mnie. Aż tu nagle na stronie 337. w trakcie kłótni byłych kochanków pada wyrzut: "Zapominasz, że w Warszawie też nosiłem takie ubrania". No proszę, jaka niespodzianka.

       Z odsłanianej w ułamkach przeszłości dwojga drugoplanowych bohaterów kilka razy wspominana jest Warszawa, a potem, gdy znowu całkiem niespodziewanie po dramatycznym opisie wkręconej w pokrzywiony rower nogi, którą chirurg chce amputować, okazuje się, że ta noga nie jest prawdziwa, tylko proteza, ponieważ prawdziwą bohater stracił w wypadku kolejowym "Gdzieś na Ukrainie, w śniegu". Poczułam się jak w domu. Swojskie tereny w powieści w laureata Nagrody Nobla z 2017 roku. Mało tego. Pojawia się jeszcze niejaki "szalony" Andrzej, który zginął w Polsce w wypadku samochodowym, o czym bohaterowie dowiedzieli się z polskiej gazety: "Tak, wyczytałem w polskiej gazecie pięć czy sześć lat temu".  Skoro czytał w polskiej gazecie, to chyba z tego wynika, że zna język polski. Co prawda nazwisko Brodsky od razu kojarzy się z Josifem Brodskim, ale kto wie, kogo miał na myśli autor? Jednakże powieściowy Brodsky jako dyrygent przez jakiś czas, nawet kilka lat, pracował w Polsce, w Warszawie, mógł się więc języka nauczyć. Wspominany jest lokal o nazwie Praska, gdzie bohaterowie chodzili na kawę. Jest taka w Warszawie? No właśnie! Jest na ulicy Brzeskiej, ale!... otworzona dopiero w 2020 roku! A powieść powstała w 1995 roku!

      Oto pole do przeprowadzenia literacko-geograficznego śledztwa. Może być jeszcze Praskie Bistro na Floriańskiej, to z kolei powstało w roku 2015, też później niż powieść. Jest Szynk Praski na Stalowej i Ferment Praski na Placu Konesera, ale, ale... tak naprawdę pewnie chodzi o ul. Praską, gdzie znajduje się Efes.  Na stronie Restauracji Efes wyczytałam, że są trzy pod taką nazwą, założone przez emigranta z byłej Jugosławii i... UWAGA! pierwszą taką restaurację założył w 1994 roku na ul. Francuskiej na Saskiej Kępie, a po niej dwie następne: na al. Niepodległości i właśnie na Praskiej. Czyli Ishiguro aż tak dokładnie studiował mapę Warszawy, żeby umieścić w powieści autentyczny lokal? 

      Jakkolwiek było, niespodzianka dla polskiego czytelnika, a zwłaszcza warszawiaków ogromna. Cała powieść jest oczywiście o czymś zupełnie innym, momentami przypomina "Proces" Kafki, dzieje się nie wiadomo gdzie, ale znowu dla mnie ciekawostką są bohaterowie związani z muzyką, w tym główny bohater pianista. Z nim zaś jest jak tym "pijanistą" z kabaretowego monologu Gajosa - przez całą powieść przygotowuje się do uroczystego koncertu, a ostatecznie wcale nie zagrał. No ale przynajmniej jest opis próby, przy okazji dowiadujemy się, że tytuł kompozycji przez niego granej brzmi - no.. dosyć awangardowo - "Azbest i włókno".  Cokolwiek to by miało znaczyć, równie dobrze nadaje się na tytuł powieści zamiast "Niepocieszonego". 

Kauzo Ishiguro, Niepocieszony, przeł. Tomasz Sikora, wyd. II, Warszawa 2017.

      

niedziela, 12 marca 2023

W teatrze prowincjonalnym

      Powitania, szeleszczenie biletami, programami, trzaskanie foteli na widowni i... hejnał z zaciemnionej sceny na początek. Szkoda jednak, że spacer na kopiec Kościuszki wypadł z tekstu. Mariacki hejnał w zasadzie nie wiadomo, co głosi: miejsce akcji czy jest przerywnikiem między trzema aktami granej bez przerwy sztuki Gabrieli Zapolskiej. Poza tym jednym mankamentem w zasadzie rzecz cała jest urocza. No wiem, niezbyt adekwatne określenie, ale mówimy tutaj o prowincjonalnym amatorskim spektaklu. A przygotowano nawet podwójną obsadę Felicjana Dulskiego i Zbyszka. Udało mi się na premierze oglądać w roli Zbyszka aktora już z dorobkiem i scenicznym obyciem, a za drugim razem w tej samej roli młodego debiutanta. Poradził sobie. Z jednym zastrzeżeniem. To znamienne tragiczne zdanie, gdy na pytanie Meli Zbyszko odpowiada: "Ja was wszystkich nienawidzę" powinno być powiedziane bardziej znacząco. 

       A poza tym były śmiechy, były żarty, próby kankana, wyjadanie ciastek z talerza przez Dulskiego, kradzież cygara, szlafrok Dulskiej i nowy ogromniasty kapelusz. Publiczność zapełniła salę czterokrotnie. Według reguł popularności sztuka nie powinna schodzić z afisza przez miesiąc. Ale kulturalna scena małomiasteczkowa nastawiona jest raczej na jednorazowość. Zrobić atrakcję tygodnia, zagrać w weekendowe dwa wieczory i rzecz odchodzi do lamusa. Cóż za zmarnowany potencjał! Scena zaś daje okazję do spotkania trzech pokoleń i z różnych środowisk lokalnych: emerytów, miejscowej inteligencji i młodzieży stawiającej pierwsze kroki w aktorstwie. Publiczność jest bardziej zróżnicowana, ponieważ dochodzą przedstawiciele lokalnej władzy samorządowej. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. I dla kogo dobrze, a dla kogo ewentualnie gorzej. 

      Teatr prowincjonalny jest swojski i bezpośredni. Szatnia samoobsługowa, bilety sprawdza czytnikiem sam dyrektor, w rzędach i między rzędami na widowni słychać wzajemne pozdrowienia i rozmowy znajomych, po wejściu ostatniego widza panie  z kasy i obsługi kina wchodzą cichutko i oglądają na dostawkach. Z panią obok, którą widzę po raz pierwszy w życiu,  umawiam się, że jeśli po zgaszeniu światła te wolne miejsca pod ścianą na parterze pozostaną niezajęte, zwijamy się z balkonu i przenosimy na dół. Tymczasem z góry obserwuję koleżanki z pracy. A nic się nie zająknęły, że idą!  O, jeszcze jedna koleżanka. Nawet dwie. I nawet zdążyły przed rozpoczęciem, co nie zawsze im się udaje. 

      Całe towarzystwo po spektaklu spotyka się w szatni. "Nie powiedziałyście..." "W ostatniej chwili się udało..." "Dlaczego tu nie ma lustra?..."Dobrze grali..." "Jaka swoboda na scenie..." "Prawie jak profesjonaliści..." "Fajnie sobie przypomnieć..." "Nic się nie zmieniło..." "Jeszcze w sobotę będzie..." "Kim był ten Zbyszko?..." "O, Juliasiewiczowa super!..." "Dulska po raz pierwszy..." "Dulski klasa... jak zawodowiec." "Idziemy..." "Ciekawe, co napiszą..." "Dziewczyny świetnie wypadły..." "Z której to szkoły?..." 

      I wyszliśmy pod parasolkami w wieczorny deszcz, wracając nieśpiesznie spacerkiem przez miasto, żeby jeszcze zdążyć po drodze podzielić się wrażeniami. Może skandalu nie będzie?

poniedziałek, 6 marca 2023

Podróże z Lundkvistem

         Szczerze mówiąc, myślałam, że znając mniej więcej Kapuścińskiego, mając w pamięci dawno czytane opowieści zdobywców biegunów, malownicze relacje Fiedlera oraz autorów współczesnej koncepcji wolnego podróżowania (choćby Kieran), mniej więcej wiem, jak powinien wyglądać prawdziwy reportaż podróżniczy. Jakże się myliłam! Kto nie czytał Lundkvista, o pisaniu o podróżach nie ma pojęcia. 

          Artur Lundkvist miał wiele talentów literackich, poetycki, eseistyczny, powieściowy, ale reportaże zebrane w tomie Róża wiatrów można uznać za kwintesencję jego stylu. Sam tytuł pochodzi z utworu poetyckiego Róża wiatrów dla Islandii, a tom zawiera kilka takich poetyckich poematów zapowiadających trzy geograficznie odrębne reportaże podróżnicze: Płonące Indie, Wulkaniczny kontynent (o Ameryce Południowej) oraz Statkiem na Daleki Wschód. I chociaż zmieniają się kraje i kontynenty, niezmienne są nadrzędne językowe narzędzia, przy pomocy których Lundkvist wyczarowuje przed oczami czytelników malownicze krajobrazy, syntetyczne wizerunki mieszkańców, zapadające w pamięć sceny.

           Przede wszystkim czasowniki. Zastosowanie form czasu teraźniejszego wywołuje wrażenie trwania, zatrzymania pejzaży jakby na obrazach lub w stop-klatce. Z jednej strony są to więc mgnienia, ułamki zaobserwowanej rzeczywistości, ale z drugiej nadaje się im cechę wieczności, niezmienności, powtarzalności. Autor wprawnym spojrzeniem reportażysty i precyzyjnym językiem zauważa dzięki temu to, co jest cechą istotną zjawisk  danym kraju. Np. nowe osiedla podbijają dżunglę na nowo wokół śpiących ruin - i rozumiemy od razu, nawet widzimy, że pozostałości dawnej kultury, cywilizacji, zaanektowane przez siły natury, teraz znowu są odzyskiwane przez ludzi i przystosowywane do nowych cywilizacyjnych warunków bytu. W innym zaś miejscu: Brzeg i rzeka wciąż walczą ze sobą. Zieleń nurza się w wodzie, nurt podmywa brzeg, wielkie płaty ziemi odrywają się i płyną z prądem. Wręcz czuje się tę odwieczną walkę żywiołów. Lundkvist sporadycznie tylko stosuje czasowniki w czasie przeszłym, że coś si zdarzyło, coś zobaczył; najczęściej w opisach akcentuje trwałość doznania lub zjawiska: widok otwiera się, w ciemnych uliczkach spotyka się świętych szaleńców wymachujących nożem, a robotnicy w kamieniołomie wyglądają jak grupa zapomnianych niewolników, zajętych tysiącletnią pracą.

            Język Lundkvista nie byłby tak plastyczny i przemawiający do wyobraźni, gdyby nie jego dusza poety. Kiedy autor buduje porównanie, jest ono zawsze niezwykle obrazowe i trafne. Nadciągająca ogromna chmara szarańczy, z daleka jeszcze niezidentyfikowana czym jest, wygląda jak obłok, jak ogromny kłębek włóczki.  Zielone jezioro przypomina absynt z dodatkiem mleka, a Santiago leży w dolinie między piaszczystymi wzgórzami niby piasta koła pośród szprych. Lundkvist w jednym zdaniu potrafi nakreślić całościowy obraz miasta, regionu czy kraju. O Chile pisze, że to kraj odwrócony grzbietem do świata, a twarzą do wielkiego oceanu. Czasem pozwala sobie na sarkazm, będący aluzją do negatywnie ocenianych zjawisk, jak np. panującej w Peru dyktatury: Słupy latarń wyglądają na specjalnie skonstruowane, by można było na nich wieszać prezydentów i ministrów. Lundkvist nie narzuca raz po raz swojej oceny zjawisk, choć nie ucieka od obrazów nędzy, wyzysku, poniżenia człowieka przez autorytarną władzę lub zwyczajnie opisując widoki dla przeciętnego człowieka przykre. Jednakże kilka razy dosadnie podsumowuje swoje stanowisko, dając opis ironicznie kpiący, jak w przypadku stolicy Indii: Delhi: niespokojnie kipiący kocioł biedoty i wysoce nowoczesny aparat rządowy, gdzie produkuje się rozporządzenia i dekrety, płynące wielką jak Ganges rzeką bogatych w słowa papierków.

          W reportażach Lundkvista równie istotnym, obok ludzi i zjawisk społecznych, tematem jest przyroda, jej piękno i groza. Opisy rzek, gór, dolin, przełęczy, przebytych tras oglądanych z okien pociągów, statków, promów zachwycają różnorodnością. Nigdy nie nużą czytelnika, chociaż czasami mogły być nużące dla autora, jak np. piaski w Talarze: prawdziwe miasto w pustyni. Wszystko zgrzyta od piasku, migoce od piasku. Nawet zatoka jak gdyby znika w piasku, wydaje się szklista i sucha. Domy stoją rozsypane w głębokim piachu, a starsze domki drewniane są piaskowego koloru, wyszorowane piaskiem, impregnowane pustynnym pyłem. Na asfaltowych szosach leżą zaspy piasku i tumany piachu pędzą po nich dymiącymi jasnymi jęzorami. Jednakże i tutaj, w odniesieniu do bogactwa natury potrafi Lundkvist w trzech słowach ująć to, co stanowi o oryginalności danego terenu: potrójny akord górskich okolic: wielbłądy, kaktusy, ośnieżone szczyty. A w innym miejscu zdobywa się na poetycka metaforę: Do Kaszmiru można się obecnie dostać tylko drogą orłów, lecąc nad górami wysokimi na cztery do pięciu tysięcy metrów.

         Po lekturze Róży wiatrów pozostają pod powiekami obrazy hinduskiego szefa policji urzędującego pod drzewem, chudych krów będących dla Gandhiego mistrzyniami biernego oporu, rejs statkiem rzecznym po Magdalenie, wodny targ w Bangkoku. Mimo że zbiór reportaży obejmuje Indie, państwa wyspiarskie Oceanii i co najmniej dziesięć krajów Ameryki Południowej, autor rzadko kiedy używa form pierwszoosobowych. Nie ma tu chełpienia się typu "byłem", "widziałem", "zobaczyłem", "wstąpiłem" tu czy tam, "płynąłem", "rozmawiałem" itp. Mało tego,  pojawia się kilkakrotnie zaimek "my", z którego wnioskujemy, że podróży nie odbywał samotnie, ale nigdzie nie podaje z kim podróżował ani dlaczego. Zarówno siebie, jak i towarzyszkę podróży (z biografii wiadomo, że w wielu podróżach towarzyszyła mu żona) usuwa w cień, nie eksponuje swoich osobistych perypetii, jakie na pewno się zdarzały. Czasem tylko wspomina, że podróż pociągiem się przedłużyła, albo że hotel stoi w tym czy innym miejscu miasta. Istotą relacji Lundkvista nie jest bowiem pokazanie siebie w podróży, lecz kraju, w którym przebywał i ludzi, których widział, spotkał. Oddanie charakteru miejsca, przybliżenie specyfiki egzotycznych z punktu widzenia Europejczyka części świata. I jest coś zaiste wzruszającego w tym, że z równą uwagą Lundkvist opisuje żebraka, nędzarza czy potomków Majów, jak i andyjskie sępy czy indyjskie krowy, natomiast bogaczy, milionerów chowających się w dzielnicach willowych nie opisuje prawie wcale. 

         A przy tym cały czas zachowuje duszę poety: Z nieba spadają jak ciemne pęki promieni odległe deszcze niby harfy niebiańskie o skośnie napiętych strunach.  

niedziela, 19 lutego 2023

To bardziej skomplikowane niż znamy

      Powszechnie znana i kojarzona grecka mitologia to zaledwie zbiór łagodnych i prostych bajeczek dla dzieci. Już Robert Graves starał się pokazać, jak skomplikowane były greckie wyobrażenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę wielość wersji tego samego mitu. Jednak Roberto Calasso idzie znacznie dalej i głębiej. Opowiada o świecie greckich bogów i herosów traktując liczne wersje jako równoległe przenikające się światy, w których to, co boskie i to, co ziemskie wzajemne na siebie oddziałuje, a w świadomości ówczesnych mieszkańców Peloponezu, Attyki, Achai i wysp Morza Egejskiego jest czymś normalnym i oczywistym. W tym świecie nie jest niczym niezwykłym i niestosownym, że bogowie olimpijscy, przybrawszy postacie ptaków i zwierząt lądowych, uciekają w przerażeniu do Egiptu, gdzie mogli się wmieszać między tysiące innych ibisów, szakali i psów, nieruchomych i barwnych strażników grobów i świątyń. Co spowodowało ten exodus? Jak zwykle miłosne porywy Zeusa, który miał zwyczaj (Calasso zna wszystkie najskrytsze tajemnice bogów) udawać się na podbój kolejnej ziemskiej kobiety pozostawiając atrybuty boskości na Olimpie. Zostawiał też tam swoje gromowładne pioruny. No i podczas takiej miłosnej wyprawy zazdrosny Tyfon ukradł pioruny, a na boskich mieszkańców Olimpu padł blady strach. 

    W analizie Roberta Calasso Zeus to, owszem, niepoprawny uwodziciel i gwałciciel. Ale też zadumany nad Losem bóg, który też musi ulegać wyrokom Przeznaczenia. Ba, sam musi temu Przeznaczeniu nadać odpowiednią rangę, stąd strategiczne decyzje boga są wynikiem przewidywania, jak potoczą się losy świata i ludzkości. Stąd epoka herosów, któremu w zasadzie jako głównemu wątkowi poświęcona jest książka Calasso "Zaślubiny Kadmosa z Harmonią", swój początek i koniec ma w decyzji Zeusa. W tej perspektywie interpretacyjnej wojna trojańska jawi się jako zaaranżowany przez bogów koniec epoki herosów, dlatego ich tam pod murami Troi tak wielu zginęło: Kiedy okazało się konieczne wygubienie rodu herosów, mogli się w tym celu posłużyć epidemią dżumy. Ale wojna długa i zagmatwana byłą znacznie piękniejsza. Więc bogowie doprowadzili do jej wybuchu i dbali o to, żeby się przeciągała.[....] dla wszystkich Olimpijczyków wojna zmieniała się we wspaniałe widowisko.

    Ale jak to się wszystko zaczęło? - pyta Calasso pięć razy w pierwszym rozdziale, opowiadając historię porwania Europy. Zdarzenie to bowiem nie było początkiem, lecz ciągiem dalszym i konsekwencją wydarzenia, kiedy to praprababka Europy, Io, uciekając przed natrętnym gzem, została zamieniona w jałówkę i dopłynęła do brzegów Egiptu, a tam za sprawą dotknięcia ręki Zeusa na powrót stała się dziewczyną i urodziła syna Epafosa, który został królem Egiptu. Utożsamiany z bykiem nazwany został Apisem. Oczywiście inna wersja głosi, że Io została porwana przez kupców fenickich handlujących w Argolidzie. Z kolei w odwecie - ponieważ Io była córką królewską - Kreteńczycy porwali Europę, królewską córkę Fenicjan. Te wypadki zrodziły  historię: porwanie Heleny i wojna trojańska, a nieco wcześniej wyprawa statku Argo i porwanie Medei tworzą ogniwa tego samego łańcucha. Między Azją a Europą rozbrzmiewało wyzwanie, a kiedy się odezwało, zaraz jakaś kobieta. a wraz z nią gromada rabusiów, przenosiła się z jednego brzegu na drugi. I jak konkluduje autor: Od tamtego czasu wojnie między Azją a Europą nie ma końca.

    Wróćmy jednak do zagadnienia, dlaczego Zeus postanowił zniszczyć herosów. Przede wszystkim herosi pojawili się jako anomalia w szeregu ras i epok: złotej, srebrnej i brązowej. Wszystko szło po kolei, ale - przecież za sprawą samego Zeusa i za jego przyzwoleniem i wydatnym zresztą udziałem - gdy bogowie zaczęli schodzić z Olimpu i łączyć się z Ziemiankami i Ziemianami, narodziła się nowa rasa: herosi właśnie. Ich pojawienie się nie było kolejnym ogniwem ziemskiego łańcucha zdarzeń, lecz wyrwą, wyłomem, przerwaniem naturalnie toczących się dziejów. A w konsekwencji wszystko zatraciło pierwotne granice i porządek świata został naruszony, gdyż mieszkańcy Ziemi, jakimi byli herosi, mierzyli dalej i wyżej niż zwykli Ziemianie. Wina herosów polegała być może nie tyle na tym, że deptali ziemię, ale że się od niej odrywali. Naśladowali w tym bogów, a takie naśladownictwo jest gestem niebezpiecznym dla ładu świata, gdyż ma skłonność do zacierania granic. Granic - dodajmy - między tym, co boskie, a tym, co ziemskie i ludzkie. 

    Konieczność przywrócenia ładu świata byłaby jeszcze całkiem prostym wyjaśnieniem. Jednakże Zeus poczuł litość w gęstwienie swoich myśli i urodził mu się plan iście niezwykły. Mógł skazać herosów na śmierć, ale nie na całkowite zapomnienie. Stąd cała misterna wielowiekowa intryga prowadząca do wojny trojańskiej miała posłużyć także do tego, żeby po herosach pozostała nieśmiertelna sława, a w zasadzie sława tylko jednego z nich: Achillesa. Dlaczego Achillesa? Bo był jedynym, który nie pojechał pod Troję walczyć o Helenę, ale tylko po to, żeby odznaczyć się męstwem i sławą. Helena go nie obchodziła, wiedział, że pod Troją zginie. A jednak wyruszył na tę wyprawę, wybierając sławę. Tu plan Zeusa okazuje się niezwykle przepastny. Wygubienie całej rasy staje się z konieczności złączone z obdarzeniem sławą jednostki, Achillesa (...) Odtąd kolejne pokolenia, ludzie rasy żelaznej, żyć będą w cieniu tej sławy, marząc o niej, poruszając się w powietrzu nasyconym sławą.

    We wnikliwej analizie mitologii greckiej przedstawiony wątek to zaledwie ułamek zagadnień omawianych przez Roberta Calasso. Wielostronność i głębię książki potwierdzić może opinia Josifa Brodskiego zamieszczona we wstępie: Jest to jedna z tych książek, na które natrafia się raz albo dwa razy w życiu.


Roberto Calasso, Zaślubiny Kadmosa z Harmonią. Przekład: Stanisław Kasprzysiak. Wydawnictwo Czuły Barbarzyńca Press, wyd. drugie.

czwartek, 9 lutego 2023

Magia, wiedźma, śpiew i kobiety

      Roztocze - kraina lasów, piasków, mokradeł, szumów na Tanwi i bagien z przerzuconymi drewnianymi przejściami. Roztocze - kraina bab wylewających wosk i wiedźm rzucających uroki. Roztocze - kraina głosu, białego śpiewu, obrzędowego teatru, ludowego stroju tarnogrodzko-biłgorajskiego, w którym płacząca Weronika opłakuje Jezusa na krzyżu na Drodze Krzyżowej Jerzego Dudy-Gracza. Roztocze - kraina wiosek, łąk, rzeczułek, przydrożnych i leśnych kapliczek. Roztocze - kraina magii. 

       Geograficznie rzecz biorąc Roztocze ciągnie się od Kraśnika aż poza granice Polski prawie do Lwowa. Dzieli się na Wschodnie, Środkowe i Zachodnie. Pomiędzy nimi zaś i podobieństwa i różnice gleby, zalesienia, w obyczajach, śpiewach, a nawet języku. Tutaj nawet niektóre wioski mają swoją unikalną gwarę. Dlatego jednych nazywają "memami", a innych "kubakami".  Jedni jeżdżą po "ściegnach", a inni na "pedzokach". A pośród bogactwa różnorodności żyją kobiety. I o tych kobietach, na przestrzeni sześćdziesięciu lat, opowiada film "Dzień i noc" Katarzyny Machałek i Łukasza Machowskiego. Po niedawnej (grudniowej) warszawskiej premierze właśnie rozpoczyna się peregrynacja filmu po polskich kinach. Byłam, widziałam. Jest piękny.

        Najpierw wysłuchałam czterech niezależnych opinii i sprawozdań znajomych osób. Były tak skrajne, że w końcu poszłam obejrzeć osobiście. W filmie grają zawodowi aktorzy, spora grupa młodych, zwłaszcza aktorek, oraz biorą udział kobiety, mieszkanki wsi Aleksandrów, śpiewające w zespole ludowym. Z jednej strony jest to więc dokument - opowieści kobiet są autentyczne, śpiewy są autentyczne, biesiadowanie przy stole jest autentyczne. Z drugiej strony mamy fikcyjną fabułę, do której zaangażowano właśnie aktorów profesjonalnych. Jest to opowieść z czasów młodości kobiet seniorek. Rozgrywa się ona w 1959 r. i na początku lat sześćdziesiątych.  Jeszcze kobiety na wsi nosiły chustki na głowach, jeszcze jeżdżono wozami zaprzężonymi w konie, jeszcze nie był kombajnów, więc gospodarze szli w pole i w palcach rozcierali kłosy, żeby sprawdzić czy zboże dojrzało do żniwa, jeszcze na jarmarku każdy gospodarz i  gospodyni sprzedawali swoje plony osobiście. Minęło sześćdziesiąt lat i tamta młoda dziewczyna jest samotnie mieszkającą babcią. Uprawia ogródek, zbiera pomidory, piecze szarlotkę, a za płotem zamiast wozu jedzie traktor z siewnikiem. 

          Jedno się nie zmieniło. Jak dawniej te kobiety spotykają się razem przy stole, omawiają repertuar i śpiewają pieśni. Wtedy, w młodości, przyjaźniły się, wspierały, przygotowywały do występu w Ogólnopolskim Festiwalu w Kazimierzu Dolnym. Mają nadzieję, że będą śpiewać coraz lepiej i kiedyś zdobędą złoto, to znaczy Złotą Basztę. Do tej pory w Ogólnopolskim Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych laureatami wielokrotnie bywali wykonawcy z Roztocza. Wśród nich Zespół Śpiewaczy z Rudy Solskiej dwukrotnie zdobył Złotą Basztę i dwukrotnie I miejsce oraz inne nagrody indywidualne. W czołówce filmu panie z zespołu występują w charakterystycznych białych strojach. W trakcie filmu słyszymy jeszcze wiele pieśni z tutejszego regionu. Czasami pełnią rolę komentarza do losów bohaterek, stanowią też formę projekcji szczęśliwszego życia, gdy tutaj i teraz los nie jest zbyt łaskawy. Pieśni z młodości zostają z bohaterkami do końca ich życia i w starości nadal spotykają się wokół stołu snując wspomnienia i śpiewając. Gdzieś pomiędzy dawnymi czasami a współczesną starością, między pieśniami rozgrywają się niemal bezsłowne dramaty: nieudane małżeństwo z brutalnym mężem bijącym żonę, ponura przepowiednia tajemniczej żebraczki spotkanej w lesie, klątwa wiedźmy rzucona na sąsiadkę (urok rzucony na krowę, która daje kwaśne mleko, spalenie się stodoły), zdradzona przyjaźń i złamana przysięga. 

           Wszystko na tle przepięknej natury, pejzaży pól, łąk i lasów. W atmosferze tajemnicy i ludowej magii: wylewanie wosku nad młodą dziewczyną, okadzanie ziołami panny w welonie, zakopywanie czaszki zwierzęcia. Tutaj niezwykła jest rola wiedźmy w wykonaniu rewelacyjnej aktorki Sandry Korzeniak, znanej między innymi z roli Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza Przemyka w filmie "Żeby nie było śladów". 

          Podział filmu na dwie części, dzień i noc obrazuje podział na dwie części życia. Dzień to okres młodości, nadziei, wzrastania w teraźniejszość; noc w większym stopniu ukazuje starość kobiety, jej trwanie w codzienności, gdy nadzieje się rozwiały, ból życia może nieco zelżał, a dawna przepowiednia się spełniła. Zostały tylko pieśni i wspomnienia. Dzień i noc to także symboliczne rozróżnienie dwóch rodzajów starości: szczęśliwej, w towarzystwie innych kobiet, w wiejskiej społeczności i drugiej - samotnej, melancholijnej, zasnutej nie zawsze przyjemnymi wspomnieniami. Autorzy filmu podkreślają, że jego formuła jest nowatorska, polegająca na połączeniu warstwy dokumentalnej z fabularną. Jest w tym swoisty urok, który mnie bardzo się podoba. Czyżby zadziałała magia Roztocza?

        Obejrzałam film bez uprzedzeń, dopiero później poszukałam wypowiedzi jego twórców, ale gdyby ktoś chciał najpierw wprowadzenia, zamieszczam link do wywiadu. 

        A gdyby ktoś potrzebował namiarów na babę wylewającą wosk, żeby autentycznie zobaczyć, jak to wygląda - służę adresem...

        Tak śpiewają oryginalnie panie z Rudy Solskiej

TU jest coś jakby trailer, kilka scen

A TU wywiad z twórcami

sobota, 4 lutego 2023

Nowa rola Jakuba Józefa Orlińskiego

       Najpierw w Théâtre des Champs-Elysées grano kilka razy (jeszcze we wrześniu 2022 r.), później w grudniu w San Francisco, a w styczniu także w Polsce: w Szczecinie i w Warszawie. "Orfeusz i Eurydyka" Glucka to klasyk z rozpoznawalnymi hitami, które wielu słuchaczy wzruszają. Arię "Che farò senza Euridice" wykonywały już setki śpiewaków i śpiewaczek, ponieważ partię Orfeusza powierza się także mezzosopranom. I ja tutaj zamieszczałam kilka wykonań, a teraz mamy wersję najnowszą polskiego kontratenora. Co prawda w tej chwili Orliński pracuje już nad kolejną rolą, ale Orfeusza możemy posłuchać.


Trailer realizacji z Paryża