niedziela, 27 grudnia 2020

Bez Bacha nie ma świąt

      Prędzej czy później pojawia się jakiś chorał, jakaś kantata, jakaś aria, a w końcu całe "Oratorium na Boże Narodzenie" rozpisane na poszczególne świąteczne dni od pierwszego Święta Bożego Narodzenia po Objawienie Pańskie, czyli Święto Trzech Króli. W sumie sześć części. Żeby zaś słuchaczom się nie nudziło, kompozytor mieszał, wymieniał, przestawiał, uzupełniał kantatowe arie i dodawał nowe wersje. I tak w okresie Bożego Narodzenia 1723-24 wykonano w kościołach św. Tomasza i św. Mikołaja w Lipsku poszczególne kantaty w Boże Narodzenie, drugi dzień świąt, trzeci dzień świąt, Nowy Rok, drugą niedzielę po Bożym Narodzeniu i w Święto Objawienia Pańskiego. W roku następnym 1724-1725 po części przeznaczonej na trzeci dzień świąt wykonana została kantata na pierwszą niedzielę po Bożym Narodzeniu, następnie na Nowy Rok i ostatnia jak zwykle na Objawienie Pańskie. W jeszcze innym, późniejszym cyklu (1727r.) druga niedziela po Bożym Narodzeniu wypadła 5 stycznia i wtedy wykonano jako szóstą kantatę "Ach Gott, wie manches Herzeleid". 

     Jakkolwiek liczyć, zawsze wychodzi sześć kantat, a każda składa się z mniejszych siedmiu do dziewięciu wyodrębnionych kompozycyjnie i głosowo części: chorałów, arii i recytatywów. Na końcu zawsze jest chorał. W sumie gdyby wykonać całość za jednym zamachem, trwałaby około trzech godzin. W sam raz na przykład na nocne czuwanie przed Pasterką. Skoro jednak treść została dopasowana do kolejnych dni świątecznych, nie ma  sensu uprzedzać wypadków. Bardzo piękna jest na przykład kantata II na drugi dzień świąt "Christum wir sollen loben schon" z cyklu skomponowanego na okres świąteczny 1724 - 1725 r. Nowoczesna aria tenorowa zatrzymuje się na wolniejszym recytatywie altowym. Po nim zaś następuje znowu aria, tym razem basowa skontrastowana recytatywem sopranowym. I zakończenie, podobnie jak początek, chorałowe. Otwierający chorał jest niezwykle majestatyczny i potężny. 

poniedziałek, 21 grudnia 2020

250, 350...

      Okrągłe rocznice! Rok 2020 upływa pod hasłem 250. rocznicy urodzin Beethovena. Niestety, pandemia pokrzyżowała plany wielu jubileuszowych wydarzeń. Część odwołano, inne przeniosły się do strefy wirtualnej. Ma to swoje zalety. W sieci można słuchać, oglądać, świętować rocznicę nawet w miejscach, do których nie dotarlibyśmy realnie. Chociaż wielka szkoda, że muzycy kłaniają się do kamery, a nie bezpośrednio przed wiwatującą publicznością.

       A więc Beethoven... ostatni z wielkich klasyków wiedeńskich, prekursor romantyzmu, geniusz, który wszedł do kultury jako symbol artysty. Jak Sokrates zrósł się z pojęciem filozofa, tak Beethoven został symbolem niezależnego i tragicznego kompozytora, który popadł w głuchotę. Wydaje się, że jego portret z rozwianymi włosami jest tak samo powszechnie znany jak słynne zdjęcie Einsteina z podobnie niesforną czupryną. No ale jednak przede wszystkim muzyka. Przyznam, że jest jeden jedyny utwór Beethovena, którego nie cierpię. Poza tym są inne, jest ich wiele, których słuchać mogę zawsze, więc cokolwiek jeszcze zaproponują organizatorzy rocznicowych obchodów, na pewno wysłucham. Były wszystkie Symfonie, były arie z "Fidelia", były Sonaty, Tria i Kwartety... Nie sposób wymienić. Wystarczy włączyć odpowiednią radiową stację i leci Beethoven. Grudzień pod znakiem Beethovena. Podobno urodził sie w grudniu, nie wiadomo dokładnie, którego, gdzieś między 15. a 17. Na wszelki wypadek więc cały grudzień niech będzie beethovenowski.

     Z jednym wyjątkiem dla muzyki Bartłomieja Pękiela. Ten zaś polski kompozytor doby baroku jeszcze bardziej zatarł datę swoich urodzin, bo nawet  roku nie znamy. Daty śmierci zresztą też, ale swoistymi kanałami informacyjnymi ustalono, że zmarł - być może - w roku 1670,  toteż mamy okrągłą 350. rocznicę jego śmierci. I niech ktoś mówi co chce, ale polska muzyka barokowa wcale nie ustępuje dokonaniom kompozytorów europejskich. Czasami tylko jest mniej znana. Kiedy jednak pojawia się jakieś nowe nagranie, okazuje się, że oto mamy wielkie odkrycie. Tak było choćby z Mielczewskim czy Gorczyckim. Pękiel ma równie śliczne kompozycje i właśnie można było wczoraj posłuchać w bezpośredniej transmisji koncertu Chóru Polskiego Radia. Całość jest nadal dostępna na YouTube. Zaczynając od wczesnego "Dulcis amor Jesu" są to kompozycje wprost niebiańskie. 

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Festiwale przedświąteczne

      A jakże, odbywają się. W sieci. Siedzę w domciu i tylko kanały przęłączam. Od 4 grudnia słucham koncertów z Gdańska - Actus Humanus trwa. No nie da się wszystkich, bo każdego dnia są co najmniej dwa. Nastrajam się dopiero na koncerty wieczorne o dwudziestej:  w piątek i sobotę śpiewał Jakub Józef Orliński z {oh} Orkiestrą Historyczną. No pięknie. Coraz piękniej.

 Zaśpiewał jeszcze lepiej niż na tym nagraniu:


      Wczoraj Arte dei Suonatori z  koncertami CPE Bacha, ale i na występ Marii Pomianowskiej grającej na suce się załapałam. Wszystkie koncerty będą jeszcze dostępne na YouTube, więc sobie i te zaległe nocami odsłuchuję. Na przykład Władysław z Gielniowa w wykonaniu Adama Struga. Nastrój nawet częściowo adwentowy, bo pieśń "Kiedyż przyjdzie sprawiedliwy" jest do wysłuchania wciąż dostępne TUTAJ. 
     W kolejce jeszcze J. S. Bach - (bez Bacha nie ma żadnych świąt!) to dzisiaj i pojutrze; ponadto Händel, Orlando di Lasso, Francesco Geminiani, Arcangelo Corelli, Georg Philipp Telemann, jakiś Vilsmayr, którego kompletnie nie znam i wspomniany w poprzednim wpisie Schütz i jego "Historia Bożego Narodzenia". 
      Gdyby zaś okazało się, że mam za dużo wolnego czasu, w najbliższy weekend, a właściwie od czwartku, chociaż w czwartek bez muzyki,  są Mikołajki Folkowe 10- 13 grudnia 2020. W piątek zagra Sutari, w sobotę Orkiestra Świętego Mikołaja... i nie tylko. 

Sutari to taka muzyka:


Orkiestra Świętego Mikołaja już tu była, ale co tam: 


A jutro, no cóż, jutro idę na Akatyst świąteczny. Na żywo!

środa, 2 grudnia 2020

Na Boże Narodzenie

      Jak "Oratorium na Boże Narodzenie" to Bach?  A nie zawsze. Niemiecki barokowy kompozytor Heinrich Schütz też takowe popełnił. Dokładnie rzecz biorąc jest to "Historia Narodzenia Chrystusa" skomponowana około 1660 r.  Jest to jedna z pierwszych kompozycji poświęcona opowieści o narodzeniu Dzieciątka. Przed Schützem było ich zaledwie kilka, przy czym nie miały oratoryjnego charakteru, jak Missa Puer natus est nobis (1554) Tallisa czy "O narodzinach naszego Pana Jezusa Chrystusa" (1602) Rogiera Michaela. 

     Utwór Schütza ma charakter solowo-chóralny z towarzyszeniem orkiestry. Tekst kompozytor zaczerpnął z Ewangelii św. Łukasza i św. Mateusza w tłumaczeniu luterańskim. Narratorem jest Ewangelista, co znajdzie się później także w kompozycjach Jana Sebastiana Bacha. Oryginalnym pomysłem kompozytora jest przypisanie poszczególnym postaciom określonego instrumentu. I tak aniołom przypisane są smyczki, pasterzom flety,  kapłanom puzony, a Heroda charakteryzują trąbki. 

      Utwór rozpoczyna chór introdukcją, a kończy również chóralna konkluzja. Kolejne sceny - określone przez kompozytora jako Intermedia  - odpowiadają powszechnej znanej kolejności scen związnych z Bożym Narodzeniem: od  pokłonu pasterzy, przybycia Mędrców najpierw do pałacu Heroda, a później do Betlejem, przez fragmenty o ucieczce Świętej Rodziny do Egiptu, rzezi niewiniątek, do końcowego powrotu z Egiptu. Ewangelista prowadzi recytatywy w dość dramatyczny sposób objaśniając zdarzenia. 

piątek, 20 listopada 2020

Paprotki, chwasty, liście... fraktale

     Co ma wspólnego matematyka z paprotką? Albo pospolitym ziółkiem, np. liściem krwawnika? Okazuje się, że nawet uprawiajac ogródek, tworzymy fraktale. A przynajmniej pozwalamy im rosnąć. Na przykład mój skalny rozchodnik - fraktal w nieskończoność. 


A paprocie? Te dopiero wędrują po przestrzeni każdym listkiem, każdym listka wypustkiem. Jak się okazuje, fraktale można hodować w nieskończoność, gdzie wzrok już nie sięga. Czyli potrzebny mikroskop, ale i on ma ograniczone możliwości. Z pomocą przychodzi współczesna technologia komputerowa i matematyka. Ot, takie zabawy.

TUTAJ można obejrzeć ciekawą prezentację Fraktale w 3D

I FILMIK 

sobota, 14 listopada 2020

A jednak Mistrz

     Podkreślam, gdyby ktoś nie wiedział. Nie był przekonany. Ja akurat jestem od dawna.  Do Conrada ciągnęło mnie jeszcze w czasach licealnych (bo nie przesadzajmy, dla uczennicy podstawówki byłby za trudny).  Wyczyściłam wszystkie zasoby dostępnych bibliotek w okolicy. I wciąż znajdowało się coś, czego nie czytałam. Dawno to było. Zabawne, jednego z zaskakujących odkryć dokonałam dopiero kilka lat temu, gdy wpadł mi w ręce jego "Notatnik osobisty". Nie miałam pojęcia, że i takie osobiste wspomnienia pisał. 

    Niektóre powieści i opowiadania Conrada czytałam kilka razy, do niektórych wracam wciąż ale nie czytając strona po stronie, lecz wybiórczo, w poszukiwaniu określonego wątku, frazy, nastroju. Po latach czyta się inaczej. Bardziej mikroskopowo, zatrzymując wzrok na detalach. Długie wstępy i szczegółowe opisy - zmora niecierpliwych czytelników goniących za sensacją - skrywają nieoczekiwane skarby języka i wyobraźni. Nic nie jest przypadkowe. Nie u Josepha Conrada, pedantycznego szlifierza diamentów. 

      Opowiadanie "Falk" mieści się w standardzie Conradowskich opowieści szkatułkowych. Jest sobie narrator, który opowiada o spotkaniu - ludzi morza, a jakże! Biorący w nim udział anonimowi opowiadacze zabierają kolejno głos, rozkręcają się powoli i nadchodzi moment, gdy ster opowieści przejmuje ktoś dotąd milczący (nie, tym razem nie Marlow) i zawłaszcza dalszy ciąg narracji wpomnieniem o niezywkłej przygodzie. W ramach jego opowieści pojawiają się dłuższe i ktrótsze narracje innych przywoływanych bohaterów. Ich wynurzenia krok po kroku, zdanie po zdaniu zaczynają układać się w całość, w pewien ciąg zdarzeń odsłaniających skrywane tajemnice. Skrupulatni badacze policzyli, że w "Lordzie Jimie" jest ponad dwudziestu narratorów. Czytelnik powinien sobie darować ich liczenie i identyfikację, żeby się nie zapętlić. A autor? Autor doskonale nad wszystkim panuje.

     W "Falku" narratorów jest znacznie mniej, ale nie to jest fascynujące, lecz precyzja konstrukcyjna, zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach. No właśnie, te wstępy. "Kilku z nas siedziało przy obiedzie w małej nadrzecznej gospodzie...". Oczywiście nie pada żadne nazwisko, kto siedział, poza ogólnikowym "wszyscy byliśmy mniej lub więcej związani z morzem".  Pierwszy akapit kończy zaskakujace zdanie: "Ale obiad był ohydny i tylko oczy ucztowały". Następnie pojawia się szczegółowy opis ohydnej jadalni z przedpotopowym bufetem i zgrzybiałym kelnerem. Suma sumarum wszyscy byli głodni. Ale siedzą w tej knajpie i rozmawiają:"rozpoczęliśmy nasze niewyszukane opowieści". No dobrze, jeden drugi, trzeci zacznie, coś opowie, ale PO CO PODKREŚLAĆ NIEJADALNOŚĆ OBIADU rozmówców? Czy to ma znaczenie?

      Cele mogą być dwa: albo czytelnik sam nabierze apetytu i poczuje się głodny, wiec zanim przejdzie do dalszej lektury, postanowi coś zjeść. Albo od razu nabierze awersji do jedzenia i chwilowo uzna, że konieczość jedzenia to strata czasu i powód wielu komplikacji. Zakończenie opowiadania ostro uświadamia, że ta druga opcja jest bardziej bezpieczna. Dla czytelnika i jego żołądka. Tytułowy bohater bowiem po długim okresie milczenia, które w jednych wyzwala furię, u innych wzbudza zainteresowanie, a narratora, jego okręt i załogę doprowadza niemal do katastrofy, czuje przymus wyjawienia swojej wielkiej tajemnicy - jadł ludzkie mięso. I właśnie dlatego w pierwszym akapicie pojawił się ohydny obiad! Symetria. Domknięcie tematu. Opowieść zatoczyła koło.  Uważny czytelnik znajdzie w środku opowiadania jeszcze kilka kulinarnych wtrąceń, zawsze nieprzyjemnych. A to kotlet jak podeszwa, a to zepsute mięso. I tak zdanie po zdaniu zmierzamy do przypadku ludożerstwa dręczącego bohatera od dziesięciu lat. 

      Powierzchowny czytelnik zatopi się w opisie dramatu ludzi na statku, który niesterowny dryfuje wraz z wycieńczoną załogą aż po kres wytrzymałości. Inny skupi się na historii miłosnej. Ktoś z zacięciem psychologicznym może zadumać się nad meandrami postaci kapitana, który pływa na swoim statku z całą rodziną i dzieciarnią, skutkiem czego nadbudówka została okiełznana kobiecą ręką i posiadała w oknach firanki i kwiatki. Wilk morski wyznaczający kurs spoza firanek? Pole do popisu dla badaczy podświadomości. Chociaż akurat tutaj z a dużo do odkrywania nie ma. Bohater snuje plany sprzedania statku i powrotu na ląd.  

      Nurtuje mnie pytanie co było pierwsze w autorskim zamyśle: ohydny obiad czy ludożerstwo bohatera. Jakimi ścieżkami, jakimi nićmi całość była przez pisarza związywana. Na przykład postać posągowej dziewczyny, siostrzenicy kapitana i nazwa statku "Diana". Co zostało pierwsze zapisane w powieściowym rękopisie? Zapewne nie da się rozstrzygnąć, ale pewne jest jedno: gdy  na początku pojawia się "ohydny obiad", lepiej nie brać się do jedzenia.  W gruncie rzeczy Conrad jest tutaj wobec czytelnika uczciwy. "Przecież ostrzegałem", mógłby powiedzieć. Co nie oznacza, że nie potrafi wywieść czytelnika w pole. W "Tajfunie" mnie nabrał, ale to już inna historia.   

piątek, 6 listopada 2020

Wycieczka

     Nie wiem, co tego  dnia mnie podkusiło obejrzeć ten program. Mignął intrygujący tytuł? Z nudów szukałam czegoś ciekawego? Nie miałam pomysłu na zapełnienie czasu? W każdym razie okazało się, że rzecz jest nie tylko ciekawa, ale i na wyciągnięcie ręki. 

     Niemal w szczerym polu, na obrzeżach typowej niezbyt poukładanej wsi, odkopano skarb. Właściwie nie ze złota, ale tym cenniejszy: malowane toporki, co ciekawe, część drewnianych, gliniane naczynia, fragmenty ceramiki, dziecięce zabawki, coś plecione, coś wypolerowane, coś tkane. Słowem, skarb archeologiczny. Od fragmentu do fragmentu odtworzone zostały realia życia zapomnianej kultury, niezwykłej, bo jedynej w swoim rodzaju. 

    Mieszkali w olbrzymich namiotach. Coś na kształt indiańskiego tipi, ale  bardziej wielkości stożkowatych, krytych skórami reniferów namiotów koczowniczych ludów Syberii. Mieściło się tam całe życie: kuchnia, sypialnia, salon wypoczynkowy i  miejsce na zabawy dla dzieci. Czym się trudnili? Nie bardzo wiadomo. Na pewno polowaniem, na pewno zbieractwem, musieli z czegoś żyć. Odkryte z wielowiekowego zapomnienia  naczynia i narzędzia są pięknie zdobione, niemal jak drogocenne precjoza  a nie narzędzia pracy. Z zachowanych ułamków zrekonstruowano wygląd całości wielu z nich i utworzono muzeum etnograficzne. Żeby było autentyczniej, zgromadzono je w odtworzonym olbrzymim namiocie na niewielkim wzgórzu poza obecnie zamieszkaną miejscowością.

     Droga nie była daleka. W sam raz na rowerową wycieczkę. Kapelusz, szal, butelka wody, kanapka i jadę. Wcześniej zapoznałam się z mapką wiejskich i leśnych dróg, żeby tam dotrzeć bez błądzenia. Trzy km w lewo, na wschód, potem trzy km prosto, następnie bardziej na południe ok. sześciu km, jeszcze przez niewielki lasek kawałek, tam przez wieś i gdzieś w połowie ma być przejazd na namiotowe wzgórze. Zwykła wiejska droga między polami, na szczęście po ostatnim okresie bezdeszczowym na tyle twarda i ubita, że rower tylko śmigał. Dookoła pola obsiane zbożami, rzepakiem i gryką, pod niebem skowronki. Czym zajmowali się tutejsi mieszkańcy przed tysiącami lat? Czy podczas męczącego szukania jadalnych roślin spoglądali w górę i nasłuchiwali śpiewu ptaków? A jeśli wracali z polowania, witała ich rozbawiona dzieciarnia wysypująca się z letnich namiotów? Czy psy ujadały za każdym przesuwającym się nocnym cieniem? Zapewne gwiazdy świeciły im jaśniej niż dzisiaj, bo mniej było światła z ludzkich domostw i żadne okna nie emitowały niebieskiej poświaty telewizyjnych ekranów. 

      Pierwszy odcinek przejechałam szybko. Całe szczęście, bo słońce prażyło i z ulgą wjechałam w cień drzew. Niepokojąca siność na dalekim horyzoncie zachwiała moją pewnością, że zdążę obrócić bezpiecznie tam i z powrotem. Zawrócić? Odłożyć na inny czas? Nawet grubszego swetra nie wzięłam na ewentualne pogorszenie pogody. Nie, nie byłam wyposażona zbyt przewidująco. Ale nie, jadę dalej, przecież w razie czego gdzieś się schronię. Łyk wody i w drogę.

     Wieś pojawiła się cicho i spokojnie, najpierw płotem, później coraz gęściejszymi domami, bardziej utwardzoną drogą, w pewnym momencie nawet asfalt się pojawił. Tylko gdzie mam skręcić? Podobno tu gdzieś ma być przejazd na to archeologiczne wzgórze. Jadę powoli. Jak to dawniej mówiono, trzeba złapać języka. Jest ktoś tutejszy na drodze, pytam o skręt do namiotu. "A jest, zaraz za tą żółtą chałupą." Śmigam i skręcam. Miedzy zagrodami wąska ubita droga, po prawej drewniany płot, po lewej groch na tyczkach. Tu mam jechać? Droga wyraźnie skręca między tyczki. Gdzieś spomiędzy nich wychyla się głowa w kapeluszu. - "Tak, tak, to tędy, proszę jechać ścieżką do końca pola i pod górkę" - odpowiada. Prowadzę rower na razie nie wsiadając, bo skoro pod górkę, to i tak już nie dam rady kręcić. Za plecami słyszę jeszcze mamrotanie głowy w kapeluszu: "No i nie przyjechał... Miał przyjechać pomóc, ale go nie ma. Myśli, że mu samo urośnie!" Nagle z górki z końca tyczkowego pola zjeżdża w tumanie na rowerze młody człowiek i skręca w gęstwinę zielonego grochu. Z daleka słychać już tylko niewyraźne dwa głosy na przemian. Acha, to ten, co to myśli, że mu samo urośnie, pojawił się jednak. 

     Wspinam się prowadząc rower. Zaczyna się ścieżka wyłożona starymi płytami chodnika. Dawno temu, zanim zaczęto chodniki układać z kostek, były takie duże kwadratowe płyty i właśnie takie, pamiętające zapewne czasy Gierka, leżą tutaj popękane w ziemi. Widać  olbrzymi namiot ze sterczącymi u samego czubka żerdziami, u których zbiegu przytwierdzone olbrzymie płachty grubego szarego materiału tworzą namiotową ścianę. Nawet kilka osób się kręci, kolorowa zasłona u wejścia uchylona, ale przed nim stolik z folderkami i pan z biletami. Biorę jeden i wchodzę. 

     Ciemność wąskiego przejścia. A dalej w środku całkiem nowoczesne jednak stoiska z eksponatami. Są, są owe słynne drewniane toporki malowane kolorowo w geometryczne wzory. Są małe, gładko polerowane - czym? Przecież nie mieli papieru ściernego, szlifierek, hebli? Do czego służyły?  Nie da się nimi rozłupać kości ani tym bardziej kamienia. Zagadka. Rozmiary różne, ale poręczne, całe z jednego kawałka drewna. Obok dłubana drewniana chochla. To przynajmniej wiadomo, że pożyteczne narzędzie. O, szmatki? To znowu szmaciane gałgankowe laleczki. Do zabawy czy jako magiczne akcesoria obrzędowe? Też nie do końca wiadomo. 

     I tak idę, przechodzę, oglądam, podziwiam, bezskutecznie dociekając co, dla kogo i po co. Jedno robi wrażenie: kolorowość. Wszystkie rzeczy są różnokolorowo malowane, barwione, ozdobione. Czy świat był wówczas tak ponury, że ludzie potrzebowali piękna na co dzień w najbliższym obszarze życia? Wyszłam z namiotu z oczami napełnionymi barwami. Nie było sinego koloru na horyzoncie, więc podróż powrotna minęła spokojnie. Na tyczkowym polu nie było już nikogo. Na pewno tam wrócę jeszcze. 

     

sobota, 31 października 2020

Sacrum Profanum 2020

      Osiemnastemu festiwalowi Sacrum Profanum patronuje hasło młodości. W programie zapowiedzi utworów nowatorskich, nieoczekiwanych zestawień instrumentalnych i głosowych, działań odkrywczych i zjawisk całkiem dziwnych. Na przykład partytura architektoniczna. Architektoniczne konstrukcje znanych krakowskich budynków (Centrum Administracyjne Nowej Huty "Pałac Dożów", Cricoteka, Droga Czterch Bram) potraktowane jako partytura dla muzycznej improwizacji. Jakoś sobie tego nie wyobrażam. Zapewne muzyka może okazać się w efekcie całkiem do słuchania, improwizować, owszem, można na różne tematy, ale czy da się w niej rozpoznać architektoniczne pierwowzory? Przekonamy się 29 listopada w transmisji online. 

      Tematyka sportowa w muzyce nie jest wcale nowa, na początku prowadzenia tego blogu pisałam o operze sportowej.  Współcześnie ogromną popularnością cieszy się  (a Polacy nawet mają na tym polu ponoć duże sukcesy) e-sport, o którym nie mam zielonego pojęcia i dla mnie to sportem nie jest, ale pomińmy moje uprzedzenia. W każdym razie w festiwalowym programie widnieje zapowiedź tematu "muzyka i sport" i to już na 4 listopada, przy czym w omówieniu pojawia się niejakie nawiązanie do wspomnianego e-sportu. Okazuje się jednak, że kompozytorzy za temat swoich muzycznych poszukiwań wzięli całkiem tradycyjne dyscypliny: boks i pływanie. Czy to kogoś zachęci? Ja sobie raczej daruję. 

     Przeglądając program natrafiam na nazwisko... o, tempora! o, mores!.... Justina Biebera. No tak, świat popkultury był, jest i będzie inspiracją dla artystów, to oczywiste. W zaplanowanym na 11 listopada koncercie ma się pojawić kompozycja z cytatem z piosenki Biebera. Rzecz w tym, że nie znam żadnej jego piosenki, a już na pewno żadnej nie rozpoznam. Na czym więc mógłby polegać odbiór prezentowanej kompozycji? Akurat nazwisko popularnego piosenkarza dla małolatów nie jest dla mnie żadną zachętą, bardziej interesuje mnie zestawienie brzmienia fletu z muzyką elekroniczną w kompozycji "Halny na elektornikę i improwizującą flecistkę" Sławomira Kupczaka. Przynajmniej wiem, czym jest halny.

      W propozycjach festiwalowych transmisji zaplanowanych na ponad miesiąc chyba najbardziej zainteresuje mnie koncert pierwszy 1 listopada - Ars Antiqua oraz ostatni 6 grudnia - Vastitas Borealis. Ars Antiqua to recital pieśni z towarzyszeniem gitary.  Owszem, gitary w brzmieniu niecodziennym, eksperymentalnie przetworzonym, ale pieśni to pieśni i już. Natomiast Vastitas Borealis Jakuba Gucika będzie kosmiczne, ponieważ tytułem nawiązuje do topografii Marsa, gdzie znajduje się olbrzymia depresja, a na niej z kolei najwyższa w Układzie Słonecznym góra o wysokości ponad 21 tysięcy metrów (nasze ziemskie ośmiotysięczniki przy niej to zaledwie dwa schodki). Nie wnikam, jak to zmierzono, ale muzyka z wiolonczelą jako instrumentem wiodącym może być ciekawa. Eksploracja dalekich nieodkrytych krain, ziemskich i pozaziemskich, bywa artystycznie inspirująca. To akurat lubię. 

     Będzie klasyka - w sensie utwory nieco dawniejsze, znane i już umiejscowione w tradycji. W roku śmierci Krzysztofa Pendereckiego nie mogło zabraknąć jego kompozycji: Quartetto per archi zabrzmi w wykonaniu Royal String Quartet podczas koncertu  22 listopada. 

Sacrum Profanum 2020 - pełny program 

 moje preferencje:

1 listopada - Ars Antiqua - ( Tutaj zapowiedź, na czym rzecz polega )

11 listopada - Streamforms

18 listopada - Adonis Gamut

22 listopada - ASMR

6 grudnia - Vastitas Borealis

środa, 28 października 2020

Zaproszenie do teatru

      Myślę, że Teatr Współczesny i jego dyrekcja się nie obrażą, jeżeli udostępnię otrzymaną od nich wiadomość:

Szanowni Państwo,
 
  Nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie będziemy mogli gościć Państwa w teatrze, ale nie zapominamy o naszych obowiązkach wobec Was. Pracujemy już od początku pandemii nad sposobami utrzymania kontaktu z naszą Widownią. Od dawna, siłą rzeczy, nasza praca skupia się na możliwościach kontaktu online.
  Z radością informujemy, że pierwszy spektakl z naszego repertuaru, "Taniec albatrosa", od 28 października można obejrzeć, w godzinach grania spektaklu w teatrze, jako wersję online. Bezpłatny dostęp na stronie Teatru Współczesnego www.wspolczesny.pl
  Planujemy premiery online następnych tytułów, choć dzisiejsza sytuacja niezbyt temu sprzyja. Naszym celem jest doprowadzenie do pełnego repertuaru online, tak żeby każdego dnia, teatr od 19.00 do 22.00 był dostępny dla naszej Widowni.
  Będziemy wdzięczni za wsparcie naszej statutowej działalności darowizną, którą w całości przeznaczymy na dalsze rejestracje spektakli.

Maciej Englert
Dyrektor Teatru

Nr konta: 98 1240 6292 1111 0000 5017 1503; tutuł przelewu: "darowizna na cele statutowe teatru"

      Mamy więc okazję wziąć udział w premierze teatralnej siedząc wygodnie w domowym fotelu. Mnie się to bardzo podoba. W zapowiadanym spektaklu wystąpią znani aktorzy: Andrzej Zieliński, Agnieszka Pilaszewska, Leon Charewicz i z młodszego pokolenia Ewa Porębska. 

      Gerard Sibleyras (ur. 1961 r.)  to współczesny francuski dramaturg, który w gorzko ironiczny sposób diagnozuje kondycję współczesnego inteligenta. Swoich bohaterów pokazuje na tle współczesnego świata stereotypów, kolorowych pisemek (ogłupiających w dodatku, a o Sibleyrasie piszą, że wpada w szał na widok ludzkiej głupoty), absurdów i pułapek językowej poprawności. Autor buduje w utworach inteligentny tekst skrzący się humorem i ironią. Nazwiska aktorów w obsadzie pozwalają przypuszczać, że będzie to ciekawy i dobrze zaprezentowany spektakl. 

     (wieczorem)  

     No i obejrzałam! Spektakl fantastyczny, aktorzy rewelacyjni, tekst i język dowcipny.  Szczególnie zachwyca duet Zieliński - Pilaszewska jako rodzeństwo. Fantastycznie sekunduje im Leon Charewicz. Po prostu mistrzostwo. Ech, przypomniały się czasy Teatru Telewizji.  Teatr zapowiada dostępnośc spektaklu przez kolejne dni, bardzo możliwe, że obejrzę jeszcze raz. Kilka świetnych bon motów muszę zapisać i zapamiętać. 


środa, 7 października 2020

Wczoraj, dziś, jutro...

 Wczoraj...

      Poznałam legendę z Ameryki Południowej. Millaray była dziewczynką plemienia Mapucze. Mieszkała na pampie i lubiła polne kwiaty. Gdy wybuchł wulkan Villarrica, grożąc ludziom śmiercią i zniszczeniem, szamanka powiedziała im, że powinni złożyć w ofierze dziewczynę. Wybrano Millaray. 

      Villarrica leży w Andach Patagońskich. Okoliczne ziemie należały od wieków do ludu Mapucze, dzisiaj zamieszkującego przede wszystkim Chile. Pozbawieni pradawnej własności pielęgnują własne tradycje i kulturę plemienną. Należy do nich także przywołana wyżej legenda śpiewana jako wyraz odrębnej tożsamości ludu Mapucze. 

Dzisiaj...

    Znalazłam czerwony krzaczek



i nie wiem, co to jest.

Jutro..

    w Teatrze Wielkim Operze Narodowej  Piotr Beczała będzie śpiewał Werthera w operze Masseneta. 


Czy jutro też będzie bis? 

wtorek, 29 września 2020

Nie, to już naprawdę staje się... rutyną?

      Zdobywanie nagród. Właśnie kolejną, przyznawaną przez magazyn "Operanwelt" najlepszemu śpiewakowi roku, otrzymał Jakub Józef Orliński. Tutaj uzasadnienie i portret artystyczny polskiego śpiewaka.  na łamach magazynu. Orliński w takim tempie zdobywa kolejne laury, że trudno nadążyć. A przy tym co rusz go słuchać można w nowych odsłonach, w nowych przedsięwzięciach operowych, koncertowych i nagraniowych. Ktoś, kto chciałby dokumentować wszystko, co się wokół niego dzieje,  miałby zapewniony etat. Pod koniec lipca śpiewał na Festiwalu Bachowskim w Świdnicy, miesiąc później na festiwalu w Thire we Francji, 12 września już był z powrotem w Polsce z koncertem w Teatrze Wielkim Operze Narodowej, a teraz od tygodnia jeździ po Francji z koncertami z zespołem Il Pomo d`Oro (Montpellier, Avignon, Paryż), cały listopad zaś przeznaczony został na udział w nowej realizacji opery Mozarta "Mitridate, Re di Ponto" (w partii Farnce) w berlińskiej Staatsoper pod kierownictwem Marca Minkowskiego. Obok pełnych scenicznych realizacji zaplanowane zostały też wersje koncertowe opery w Moskwie, Barcelonie, Walencji i na początku grudnia w Paryżu. Do końca grudnia tego roku w kalendarzu śpiewaka jest jeszcze dwa razy Paryż (recitale), Kraków i Genewa. Proszę wybierać, gdzie komu bliżej. Tak sobie myślę, że ten Berlin wcale nie tak daleko, a jak się nie uda, to do Barcelony znam już drogę. Ostatecznie w Moskwie nigdy nie byłam, więc nadarza się okazja. Ok, ok, Kraków mam najbliżej, skoro do Warszawy się nie załapałam. A tymczasem włączę sobie płytę. 

Jedno z wykonań "Vedro con mio  dilletto"  ma ponad 6 mln wyświetleń, więc ja tu sobie coś innego znajdę. 


Oczywiście gratulacje jak najbardziej się należą! 

niedziela, 20 września 2020

Filharmonia!

     Louisa Vierne`a porównać można do Moliera. Obaj zmarli w trakcie występu. Vierne podczas koncertu na organach w Notre Dame w Paryżu (pochowany na Cmentarzu Montparnasse). A poza tym wielkim organistą  był. I był też kompozytorem, a  nikt tak nie czuje organów jak organista praktyk. I było to słychać w koncercie 19 września w Filharmonii Lubelskiej, gdzie wystąpił Roman Perucki, organista w Gdańsku-Oliwie. Oczywiście można sobie posłuchać organów w różnych nagraniach, chyba jednak nie jest to to samo wrażenie. Takie na przykład organy w Oliwie odbiera się bowiem nie tylko słuchem, lecz całym ciałem, drżenie fali dźwiękowej przenosi się posadzką i nawet siedząc w ławce stopami odbierałam potężne wibracje.  Kiedy zabrzmiały kompozycje Vierne`a, fotele co prawda nie wibrowały, ale powietrze falowało, zwłaszcza przy Carillonie z Westminster. Co koncert na żywo, to na żywo.

Tak to mniej więcej leciało:

     No cóż, na tle utworów Vierne`a, transkrypcje innych kompozytorów, pomijając rzecz jasna Bacha, wypadły blado. Nawet melodyjny Mendelssohn mnie usypiał (ale to mógł być skutek mojego niedospania). Chociaż nie, bądźmy sprawiedliwi, Organowa Sonata Nr 2 c-moll całkiem ciekawa, zwłaszcza taki wdzięczny kawałek:


To jednak nie jest transkrypcja. Transkrypcje były z pieśni Mendelssohna na flet i organy czy z muzyki filmowej do "Drakuli" Kilara, również na flet i organy. Słowo daję, chyba nie poznałabym, że to z tego filmu. Mnie jednak cały czas w uszach dźwięczał Carillon
      Na złotym flecie czarował Łukasz Długosz. O, tu słychać, co potrafi:


Trudno słuchać z jednej strony ogromnych organów, a z drugiej finezyjnego fletu w jednym koncercie. Na szczęście panowie świetnie się dogadywali i uzupełniali. Taki to mój pierwszy koncert na żywo w filharmonii po okresie przerwy. 

niedziela, 13 września 2020

Marabut i dziewczyna

      Spory kawał czasu upłynał, gdy słyszałam Julię Leżniewą.  Jak ten czas leci. Nie jest już słodką dziewczynką zachwycającą techniką. To znaczy zachwyca nadal, ale jak prawdziwa diwa. Tak właśnie odebrałam ją na koncercie 55. Festiwalu Wratislavia Cantans, na którym wystąpiła w recitalu ze znakomitymi barokowymi ariami Vivaldiego, choć i Haendel się znalazł w programie. Artystce towrzyszył znany i rozpoznawalny w historycznym wykonawstwie zespół Giovanniego Antoniniego Il Giardino Armonico specjalizujący się w muzyce XVII i XVIII wieku. 

    Występ zaczął się muzyką instrumentalną, całość - zgodnie z tytułem "Po burzy" - nawiązywała do muzycznych wątków zwiazanych z realizacjami "Burzy" Szekspira oraz gwałtownych, silnych emocji bohaterów wyśpiewujących arie, jak choćby "Agitata, da due venti" z opery "Griselda" Vivaldiego. Gwałtowne porywy serca porównane zostały do morskiej burzy grożącej zatonięciem statku. Doprawdy, nie spodziewałam się jednak usłyszeć Giacomellego. A jednak! Cudowny instrumentalny wstęp do "Sposa, non mi conosci" w recitalu wprowadzał do wersji Vivaldiego znanej pod tytułem "Sposa son disprezzata" z opery "Bajazet". Barokowe niefrasobliwe podejście do praw autorskich sprawiło, że dzisiaj nie wiadomo, czyja ta aria jest. W wielu popularnych nagraniach podaje się, że Vivaldiego, ale przecież "Merope" Giacomellego powstała rok wcześniej - 1734. Jak szybko muzyka z "Merope" musiała zyskać sławę, skoro już w 1735 Vivaldi umieścił tę samą muzykę do arii z nowymi słowami. Często więc stosuje się oznaczenie Giacomelli/Vivaldi, a słuchacz niech sobie rozstrzygnie sam, jak mu pasuje. 

      No więc "Sposa son disprezzata" zostało wykonane bardzo dramatycznie. I tutaj raz jeden miałabym zastrzeżenia do nadmiernego wibrato śpiewaczki. Może za sprawą przyzwyczajenia, bo osłuchałam się z innym, mniej rozwibrowaną, a bardziej wokalizowaną wersją na słowie "speranza".  Jak trudno czasami wyrzucić z pamięci utrwalone nagranie i z czystym niezmąconym odbiorem słuchać nowego wykonania. Co tu mówić, akurat te arie są chętnie słuchane i oczekiwane. Podobnie "Lascia ch`io pianga" z "Almiry" Haendla, którą Julia zaśpiewała jako czwarty bis. W ogóle bisów było aż pięć, i śpiewaczka wcale się nie oszczędzała. Prawie drugie tyle, co w całym koncercie. Mordercze dla głosu. Publiczność była żądna krwi?! A Julia Leżniewa spełniała życzenia za życzeniem. Coś fantastycznego. 

       A mnie jeszcze dyrygent zauroczył. Antonini ma specyficzny sposób dyrygowania, taki obszerny. Ręce obejmują całą przestrzeń i porusza nimi powietrze wokół. Dlatego z marabutem mi się skojarzył. No i głowa okolona siwymi włosami kontrastująca z głęboką czernią stroju. Wypisz, wymaluj marabut. 

Tutaj link do nagrania z próby - co prawda z inną solistka, skrzypaczką, ale Antonini odstawia taki teatr, że właściwie nikt poza nim nie jest potrzebny. 

    Ale wróćmy do Julii - nie znalazłam fragmentów sobotniego występu na You Tube, ale jest nagranie całości. Najpierw jest "Marabut", a później wchodzi wspaniała Julia. 


      Dopisek 14. 09. No i nie ma filmu :-( A był. To się porobiło. Wisiał przez dwa dni i nie ma. 

      Dopisek drugi. Nie, no nie może być bez Julii.  Co prawda z innego zupełnie źródła, ale proszę, to jest Julia!

czwartek, 3 września 2020

Tak sobie pomarzę

            Zapełnia się kalendarz nowego seozonu artystycznego. Na razie tylko kalendarz, bo czy w rzeczywistości uda się być na chociaż na kilku wydarzeniach, trudno przewidzieć. Ale pomarzyć można.  Już za chwilę, w październiku Piotr Beczała w partii Werthera będzie śpiewał w TWON, a w lutym przyszłego roku zawita ponownie na koncercie indywidualnym. Poza naszym światowej klasy tenorem przyjedzie ze świata także nasza sopranistka Aleksandra Kurzak, która  w grudniu zaśpiewa jako Madame Butterfly. Towarzyszyć jej będzie jako Pinkerton Rafał Bartmiński. A jeszcze w tynm roku w listopadzie Tomasz Konieczny jako czarny charakter Scarpia w "Tosce". Co za uczta dla wielbicieli operowych głosów! A nie koniec na tym! 29 stycznia bowiem z recitalem przyjedzie Joyce DiDonato, a w marcu z Il Pomo d`Oro zaśpiewa najsłynniejszy obecnie polski kontratenor Jakub Józef Orliński. 

           Instrumentalnie też będzie co wybierać. W czerwcu w Katowicach Orchestre de Paris i solista Renaud Capuçon. Jeszcze wcześniej, bo w marcu, również w Katowicach największy mistyk wsród współczesnych pianistów: Grigory Sokołow. Co zagra? Z czym wystąpi? Szczegółowego programu na razie brak. Klasyków posłuchamy na wiosnę: Beethovena w marcu - "Fidelio", natomiast Haydna posłuchać będzie można w kwietniu - "Orlando palladino" pod dyrygentem Rene Jacobsem. A po drodze parę baletów. Ech, gdyby jeszcze czasu było dość!

8, 10, 14 października 2020 TWON - Massenet "Werther" - Piotr Beczała (Werther)

5, 7 listopada 2020 TWON - Puccini "Tosca" - Tomasz Konieczny (Scarpia)

5,11,13 grudnia 2020 TWON - Puccini "Madame Butterfly" - Aleksandra Kurzak (Madame Butterfly)

29 stycznia 2021 Katowice (NOSPR) - Joyce DiDonato koncert

10 lutego 2021 TWON - Piotr Beczała koncert

13 marca 2021 Katowice (NOSPR) - Jakub Józef orliński i Il Pomo d`Oro

27 marca 2021 Katowice (NOSPR) - Grigory Sokołow

16 kwietnia 2021 Katowice (NOSPR) - Haydn "Orlando palladino", dyr. Rene Jacobs

20 czerwca 2021 Katowice (NOSPR) - Orchestre de Paris, solista Renaud Capuçon

A poza  tym czy będzie Opera Rara? A Misteria Paschalia? 

Tymczasem do 5 września trwają KODY w Lublinie. 


A tak Renaud Capuçon gra słynną "Medytację" Masseneta:

niedziela, 30 sierpnia 2020

Dialogi koncertujące

      Wczoraj, prawie na zakończenie Festiwalu Chopin i Jego Europa (ostani koncert odbędzie się jutro), poczułam się jak w dawnym arystokratycznym salonie na muzycznym wieczorze kameralnym. Bardzo przyjemnie się słuchało. Cudowne brzmienie historycznych instrumentów, klarnetu, fortepianu Buchholtza (rekonstrukcja pierwszego fortepianu Chopina), wiolonczeli, w lekko tanecznych rytmach, w nastrojowych wycieszających transkrypcjach Chopina, Beethovena, Schumanna, w medytacyjnym AndantinoSonaty A-dur nr 20 Schuberta nastrajało bardzo intymnie mimo opowieści lidera zespołu Lorenza Coppoli, który zapowiadał utwory, aktorsko i dowcipnie przedstawiając na scenie ich charakter, zwłaszcza na początku. (Nazwisko zobowiązuje! Jak się nosi nazwisko "Coppola", aktorstwo i muzykę ma się w genach, ostatecznie ojciec słynnego reżysera też było kompozytorem. Ten Coppola urodził się w  Rzymie, ale co nazwisko, to nazwisko.)
       Ensemble Dialoghi to zespół młody, założony w Barcelonie (znowu ta Katalonia!) w 2014 roku. Tworzą go muzycy grający na instrumentach z epoki. Tworzą go klarnecista, oboista, klawesynistka i waltornista. Z tego podstawowego składu dwoje przyjechało do Warszawy: Cristina Escaplez grająca na historycznym fortepianie i Lorezno Coppola grający na klarnecie, dodatkowo skład wzmocniła grająca na wiolonczeli Kristin von der Goltz. Współbrzmienie (dialog) instrumentów było przepiękne, a każde z muzyków miało też swoje wirtuozowskie fragmenty. Miękko, wręcz aksamitnie brzmiał klarnet, a pod palcami Escaplez buchholtz cudownie śpiewał.
       Koncerty bywają różne, bo skala osobowości muzycznych bywa ogromna, czsami wręcz skrajna.  Są artyści, których temperament wyłania się z każdego utworu aż do przesady, są tacy, którzy proponują jakieś nowości, nowe odczytanie znanych kompozycji.  Jedni skupiają uwagę słuchaczy bardziej na sobie niż granych utworach, inni zatapiają się w muzyce jak w przepastnej otchłani. Muzycy Ensemble Dialoghi  zaproponowali przepiękny zestaw nieprzesadnie karkołomny, chociaż na tyle różnorodny, że nienużący. Cały koncert powinien zostać nagrany i wydany na płycie do słuchania na jesienne wieczory.
       Nie wiem, czy to, co było dostępne w bezpośrednim streamingu zostanie na stałe zamieszczone na YouTube, na razie jeszcze jest (z wszystkimi przerwami, jakie pojawiły się w środku koncertu, więc ponad dwie godziny)




Ale znalazłam też taki skrót dla zachęty (dla tych, którzy nie mają dużo czasu, minutowa zapowiedź charakteru całości):

niedziela, 23 sierpnia 2020

Rzut kośćmi

       Jedna z tych sztuk, które pamięta się latami. "Jaskinia filozofów" Herberta. Oglądałam w Teatrze Telewizji lata temu - 1996 rok. Gustaw Holoubek w roli Sokratesa. Filozoficzne dyskusje przez trzy dni przed śmiercią to jedna strona, ale stukot kości rzucanych przez strażników więzienia mistrzowsko puentuje całość w sposób przejmujący. Rzut kości - jako metafora ludzkiego losu. Kto rzuca? Kto gra nami jak kostkami? I z kim gra? Bóg z szatanem? Szatan z nami? Kto wygra? Przypadkowy rzut - i jesteśmy. Drugi rzut - i znikamy. Jaki sens miałaby zgoda na ucieczkę proponowaną Sokratesowi przez przyjaciół? To tylko jeden rzut więcej i znowu byłby koniec gry. Kto wygrał? - pyta jeden z graczy. - Ja - odpowiada drugi. I tak bez końca do wtóru dziwnych wieści z miasta. A to o wojnie mówią, a to o przybywających okrętach. Zawsze tak mówią. I nic się nie zmienia w sprawie wyroku śmierci. 
        W radiowym słuchowisku  rzut kośćmi wystukuje czas, odmierza dzień, noc i dzień, przedziela ważne rozmowy i monologi, wyznacza los. Dwójka przypomniała słuchowisko z 1993 r. w reżyserii Janusza Kukuły także z Holoubkiem jako Sokratesem. Obsada mistrzowska także w innych postaciach. Zabrakło tylko jednej postaci - głównego gracza. Może dlatego prof. Jan Tomkowski pracuje właśnie nad książką o szatanie. Zdradził swoje powtórne lektury: "Doktor Faustus", "Lalka", "Mistrz i Małgorzata"... - Ale cóż można nowego o spotkaniu z szatanem w "Mistrzu i Małgorzacie" napisać? - zastanawia się profesor. Jestem jednak pewna, że coś nowego wymyśli. Mam zaległości, bo nie czytałam poprzedniej książki Tomkowskiego - "Liść Kartezjusza".  No nie nadążam!

czwartek, 20 sierpnia 2020

Codziennie o 21:00

      O tej porze słucham i oglądam. Czasem się uśmiecham do zabawnych komentarzy na topczacie obok okienka ze streamingiem na YouTube. Co roku przeżywałam dylematy, na które koncerty się wybrać, jak ułożyć własny program, gdy dysponuje się ograniczonym czasem. XVI Międzynarodowy Festiwal Muzyczny Chopin i Jego Europa rozbrzmiewa  oczywiście w Filharmonii Narodowej, ale wszystkie kocnerty (z jednym wyjątkiem) są transmitowane on-line. I chociaż nie mogę oglądać wszystkich (gidzina 17:00 to przeważnie czas nieodstępny w mojej dobie), niemal codziennie o 21:00 zasiadam w wirtualnej sali koncertowej. Zaczęło się 15 sierpnia od wspomnianego na Okolicach książek  Nelsona Goernera  i tak już będzie do końca miesiąca, gdy 31 sierpnia festiwal zakończy recital Julianny Avdeevej. Jeszcze po drodze w najbliższy poniedziałek MUSZĘ obejrzeć o 17:00 moich ulubionych Apollonów i Kevina Kennera. Pomyślę, jak zaczarować czas. Tymczasem zaś wczoraj... wczoraj było swojsko: polsko-włosko, czyli Moniuszko pod batutą Fabio Biondiego. 
       Biondi od pewnego czasu został moniuszkofilem. Studiuje jego partytury, ze swoim zespołem Europa Galante realizuje Moniuszkowskie opery, dwa lata temu dokonał prawykonania i nagrania "Halki" po włosku, a wczoraj w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Sali Stanisława Moniuszki dyrygował koncertowym wykonaniem "Hrabiny" (1860). Było to pierwsze wykonanie tej opery na historycznych instrumentach. W obsadzie wystąpili:

jako tytułowa Hrabina - meksykańska sopranistka Karen Gardeazabal - cudownie ekspresyjna;
jako Bronia - polska sopranistka Natalia Rubiś;
jako Kazimierz - tenor Rafał Bartmiński;
Podczszyc - baryton Mariusz Godlewski;
Chorąży - czeski bas Jan Martinik - z aktorską werwą komiczną; 
Dzidzi - Krystian Adam, tenor;
no i we włoskiej arii Ewy - austriacka koloraturowa sopranistka Nicola Proksch 
oraz Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej.

      W "Hrabinie" podział bohaterów nawiązuje do oświeceniowej konfrontacji sfrancuziałych wyższych sfer z tradycją szlacheckiej polskości. Hrabina niemal jak żona modna" Krasickiego próbuje przerabiać wszystko dookoła na swoją modłę, towarzyszy jej w tym fircyk Dzidzi. Z kolei jej usilne zabiegi znalezienia męża i próby usidlenia Kazimierza jako żywo przypominają Telimenę. Podobieństwa i aluzje nasuwają się same, ale najciekawsza - poza muzyką oczywiście - jest topografia zdarzeń i nawiązania kulturowe. Warszawska socjeta bawi się na balu w Pałacu pod Blachą, podczas próby słyszymy arię włoską w stylu  Rossiniego, akt III zas rozpoczyna popularna piosenka "Pojedziemy na łów". Jakby nie było, jest to dzieło komiczne, toteż mamy kluczową scenę rozdarcia sukni. No cóż, adorator Hrabiny, Kazimierz, okazał się w tańcu za mało zgrabny i nadepnąwszy na suknię, spowodował - jak dzisiaj by to określono - modową wpadkę bohaterki. Tego niestety nie można było zobaczyć w wersji koncertowej utworu. Dominowała muzyczna warstwa i śpiew. Fabio Biondi i Europa Galante przypomnieli, że Moniuszko to nie tylko "Halka" i "Straszny dwór".  Mimo ubiegłorocznego jubileuszu 200. rocznicy urodzin kompozytora nadal jego twórczość jest mało znana.

Nagranie fragmentu próby

        



sobota, 15 sierpnia 2020

Assumpta est Maria

   Wśród ośmiu mszy (niektóre źródła podają, że napisał ich 11)  Charpentiera (1643 - 1704) znajduje się skomponowana na Wniebowzięcie Marii Panny Missa Assumpta est Maria (1698 - 1702).  W latach młodzieńczych nic nie wskazywało jednak, że Marc-Antoine Charpentier zostanie cenionym kompozytorem, którego utwory przetrwają poróbę czasu. W wieku osiemnastu lat w Paryżu rozpoczął studia prawnicze, aby je porzucić po pierwszym semstrze. Jeśli wierzyć legendzie,  na dalszą edukację wybrał się do Rzymu studiować tam malarstwo. Nic nie potwierdza tej legendy, gdyż nie odnaleziono żadnego rysunku, żadnego szkicu Charpentiera, za to na pewno gruntownie poznał muzykę włoską, której znajomość mógł swobodnie wykorzystywać podczas siedemnastoletniej pracy kompozytorskiej dla dworu Marie de Lorraine, księżnej de Guise. Dzięki opiece księżnej i jej zainteresowaniom muzycznym dzieła Charpentiera mogły być wystawiane podczas różnych uroczystości na dworze księżnej, łamiąc ówczesny monopol Lully`ego, będącego głównym kompozytorem królewskim. Kiedy doszło do kłótni pomiędzy Molierem a Lullym, Charpentier zaczął także pisać muzykę do jego spektakli teatralnych (np. do "Chorego z urojenia", "Lekarza mimo woli"), kontynuując następnie współpracę także  z innymi dramaturgami: Pierrem Corneillem ("Andromeda"), jego młodszym bratem Thomasem Corneillem oraz Jeanem Donneau de Visem.
      Ostatnie twórcze lata Charpentier spędził jako maitre de musique w Sainte-Chapelle (Kaplica św. Ludwika) w siedzibie królewskiej w Paryżu. Wtedy też skomponował Mszę na Wniebowzięcie  Marii Panny. Jest to utwór na sześciogłosowy chór mieszany, smyczki, dwa flety i continuo ze wstępną Sinfonią. Z zachowanych źródeł wiadomo, że Missa Assumpta została wykonana 15 sierpnia 1702 roku. Istnieją dwie wersje utworu, krótsza i dłuższa. Prawdopodobnie kompozytor przygotowując się do kolejnego wykonania, dodał  i rozbudował niektóre części.

Tu fragment w wykonaniu Spirituel Ensemble pod kierownictwem Hervego Niqueta:





sobota, 8 sierpnia 2020

Festiwal Kultur

       VII Festiwal Kultur  - 7 - 9 sierpnia 2020 - jak co roku połączył w programie elementy kultury rodzimej, sitarskiej, roztoczańskiej, kresowej, żydowskiej, słowiańskiej i bałkańskiej. Stało się tradycją, że co roku przyjeżdżają na występy inne zespoły zza wschodniej i południowej granicy. W tym roku z Chorwacji  i Słowacji.
      Chorwację reprezentował KUD "Branislav Nušić". Kulturno umetničko društvo (KUD) to nie jeden zespół, lecz stowarzyszenie jednoczące różne sekcje, grupy i zespoły zajmujące się artystyczną aktywnością: folklorem tanecznym, muzyką (sekcja tamburynu), teatrem i recytacją. Wszystkie grupy i sekcje przede wszystkim kultywują tradycyjny serbski folklor historycznego regionu zwanego Srem (Syrmia) będącego w czasach antycznych rzymską prowincją. Obecnie większość terytoreium dawnego Sremu znajduje się częściowo w granicach Chorwacji, a częściowo Serbii. Stowarzyszenie KUD powstało w 1951 roku, a jego celem do dzisiaj jest zachowanie oryginalnego folkloru w różnorodnych aspektach: artystycznym, językowym, muzycznym, obyczajowym. Stąd na przykład sekcja teatralna przygotowuje spektakle prezentujące dawne obrzędy i obyczaje. Zobowiązuje do tego poniekad drugi cżłon nazwy stowarzyszenia "Branislav Nušić" przyjęte jako hołd dla wybitnego serbskiego powieściopisarza, nowelisty i dramaturga (Branislav Nušić 1864 - 1938).


    
       Ze słowackich Koszyc natomiast przyjechał zespół Železiar założony w 1964 roku. Prezentuje on w swoich występach sztukę ludową regionów Abov, Zemplin, Šariš i Spisz na Słowacji. Zespół odznacza się harmonijnością tańca, śpiewu i wykonywanej muzyki na ludowych instrumentach. Choreografia łączy w całość różne elementy tworząc poetycki spektakl zbudowany na autentycznych źródłach. Przez lata działalności repertuar zawierał tańców, o których informacje można znaleźć na stronie zespołu. Przy każdym tańcu jest informacja o jego charakterze oraz z jakiej okolicy pochodzi, z jakiej wsi nawet. Na przykład taniec starego świata był tańczony w parach w okolicach wsi  Čierne i Skalité , natomiast skoczony to taniec męski. Z kolei KYSUČANKY jest tańcem żeńskim. Oczywiście nie sposób tego spamiętać, nazwy usłyszane po raz pierwszy zaraz wylatuja z pamięci, ale od czego Internet! Zespoł ma szczegółowo prowadzona stronę. Sa nawet zdjęcia kostiumów do wypożyczania. W bieżącym roku większość występów zespołu niestety została odwołana, ale od czego YouTube! Na Festiwal Kultur jednak przyjechali i to takich właśnie męskich fartuszkach:



     A poza tym był miejscowy zespół Pokolenia oraz górale żywieccy. Uroczysty korowód rozpoczął trzydniowy festiwal, rozstawiły się kramy ze specjałami kuchni regionalnej i ludowymi arcydziełami. I tak sobie wakacyjnie festiwaluję, chociaż Gryczaki w tym roku odwołali.

poniedziałek, 3 sierpnia 2020

1052

   Niesamowity jest. Kto właściwie? Kompozytor czy klawesynista? A może cały kwintet w komplecie z partyturą? Czyli CO tak niesamowite? Koncert d-moll na klawesyn i orkiestrę smyczkową jest jednym z ośmiu koncertów klawesynowych Jana Sebastiana Bacha. Pierwszym solistą koncertu był zdaje się syn kompozytora - Carl Philipp Emanuel. Koncert ma energiczną i chwilami zabawną linię klawesynową. Momenty repetytywne prawie jak we współczesnej muzyce minimalistycznej, przypominają mi się kompozycje Reicha czy Cage`a. A to prawie trzysta lat temu powstało. Prekursorskie bardzo! Ale to dla smyczków Bach napisał iście wirtuozowskie pasaże i kombinacje. Całości dopełniają miny Jeana Rondeau - nie do podrobienia (Nie będę go przedstawiać dokładniej, bo zrobiłam to już jakiś czas temu)  Tutaj uskutecznia rytmiczną biegłość i powtarzalność wręcz obsesyjną, ale to wymysły kompozytora przecież. Rondeau tylko gra. Wykonanie w sumie dosyć szybkie, dlatego tak wciągające, niemal transowe. A przeciągane smyczki w paru miejscach brzmią jakby z innego świata. W każdym razie słucha się tego z narastającym napięciem: co dalej? Co dalej? Dokąd tak wszystko pędzi? I na koniec ta rozbrajająca mina Jeana Rondeau! Czy Bach się uśmiecha tam z góry?

Koncert d-moll na klawesyn i orkiestrę smyczkową, BWV 1052
Część I - Allegro


poniedziałek, 27 lipca 2020

Światowa kariera po sześćdziesiątce

     Żyjemy w epoce kultu młodości, młodej kreatywności, młodzi gniewni chcą od razu na starcie zdobywać sławę i dużo zarabiać. Nie dla nich cierpliwe dochodzenie do mistrzostwa. Bez różnicy czy chodzi o mistrza w sporcie, czy mistrza zawodowego fachu. A już w szerokiej dziedzinie kultury i sztuki sławę i karierę zdobywa się nie tyle dzięki mistrzostwu, co dzięki reklamie i odpowiednim menedżerom. Największe gaże aktorskie dostają naturszczyki wywindowani przez reklamę i wszechobecny kult pięknego wyglądu, hity filmowe to nie dzieła warsztatowo dobre, lecz skandalizujące, najpoczytniejsi pisarze zdobywają sławę nie pisarstwem, lecz wypowiedziami obliczonymi na wsadzanie kija w mrowisko... Na marginesie, zaiste zadziwiający paradoks, że aktorzy zdobywają uznanie nie graniem, lecz wyglądaniem, modelka nie wyglądem, tylko kreowaniem się w  roli eksperta od diety, wychowywania dzieci po ekologię, pisarze zaś nie pisaniem, tylko gadaniem, a dziennikarz nie poprzez informowanie, lecz politykowanie. Totalne pomieszanie funkcji i ról społecznych. Czy w świecie odwrócenia wartościowania medialności jako mistrzostwa a prawdziwego mistrzostwa jako nudy dla starych zgredów można zaistnieć po sześćdziesiątce? Zaistnieć w sensie rozpocząć karierę artystyczną, osiągnąć mistrzostwo, zdobyć rzeczywistą światową sławę i co więcej, być docenianym.
    Gilbert Garcin był właścicielem firmy i sklepu sprzedającego lampy. Nie interesował się specjalnie sztuką, zapewne nie bardzo też miał na to czas. W dzieciństwie oglądał czarno-białe filmy w kinie prowadzonym przez jego dziadka. To wszystko. W wieku 65. lat przeszedł na emeryturę. Trochę z nudów, jak twierdzi, zrobił kilka zdjęć i wysłał na konkurs, zdobywając pierwszą nagrodę, dzięki której przeszedł kurs fotograficznego montażu. W wieku osiemdziesięciu lat miał wypracowaną własną technikę tworzenia fotograficznych obrazów, posługiwał się tradycyjną, ręczną techniką montowania postaci ludzkiej w scenerii surrealistycznego pejzażu i został znanym na całym świecie fotografem, a wystawy jego prac można było oglądać niemal na wszystkich kontynentach, choć na początku drogi zawodowcy operujący skomplikowanymi programami grafiki cyfrowej twierdzili, że tak się nie robi, tak się nie fotografuje. Ale to nie oni mieli rację. Ludzie przychodzący na jego wystawy wychodzili zakochani w tych czarno-białych fotografiach.  "Nie planowałem tego" - zarzeka się w dokumentalnym retrospektywnym filmie - "trochę przez przypadek". 
     Gilbert Garcin został mistrzem bez cyfrowej obróbki, bez wielkiego fotograficznego zaplecza; jego atelier mieściło się w starym budynku, niemal szopie w rodzinnym mieście, gdzie zgromadził potrzebne rekwizyty: wycięte figurki własnej postaci uchwycone w różnych pozach za pomocą samowyzwalacza, podobnie wycięte figurki żony, pudełka, kostki różnej wielkości, z których budował scenografię, sznurki, patyczki, kamyki, kartony, parę garści piasku. Garcin wykorzystywał  przedmioty do tworzenia iluzji, a bawiąc się proporcją, uzyskiwał efekt wielkiej metafory życia. Nigdy nie ukrywał swojej techniki: "Chętnie zdradzam swoją tajną recepturę, bo jestem przekonany, że nikomu nie będzie się chciało robić tego samego".  Współcześni - o wiele młodsi od niego fotograficy - wolą szybsze cyfrowe technologie, które pozwalają na niemal nieskończone retuszowanie. Zdjęcia Garcina są analogowe, możliwe było tylko manipulowanie kontrastem. 
      Ważne są podpisy, choć - jak mówił - wymyślanie tytułów jest najtrudniejsze. Na zdjęciach jet zawsze on sam, ale nie jako osoba z nazwiskiem, a jako Każdy, człowiek - bohater współczesny. Podobnie wykorzystuje figurki zdjęć żony - dzięki nim fotografia staje się wypowiedzią na tematy uniwersalne o relacji w związku dwojga ludzi. Gilbert i Monique przeżyli razem ponad 50 lat, zdjęcia z ich postaciami obrazują różne etapy i zdarzenia, jakie mogą się pojawić w związkach. Postacie, przedmioty w zmienionej, powiększonej skali, ascetyzm tworzywa, metaforyzacja przestrzeni i tytuł tworzą całość - surrealistyczny obraz, a  przecież tak ściśle związny z realnym życiem. Jak zauważają krytycy, zdjęcia Garcina opowiadają życiową epopeję. Czasami w układach przestrzennych i motywach można odnaleźć aluzje do znanych dzieł malarskich lub filmowych, jak "Czarnego kwadratu" Malewicza czy filmów Bustera Keatona. Nawiązania są podszyte humorem, a spojrzenie na samego siebie - bo przecież mimo wszystko figurka to on sam, tylko w pewnej przyjętej konwencji, roli  -  "nie jest zbyt poważne. Czasem robię coś z przymrużeniem oka. To rodzaj nabierania dystansu" - mówił.. 

      Gilbert Garcin zmarł 17 kwietnia 2020 roku w Marsylii. 


       Młyn zapomnienia


W toku


Malewiczowie wybierają dywan (zabawna aluzja do obrazu "Czarny kwadrat na białym tle" Malewicza)


Ratujmy przyrodę


Zerwanie



sobota, 25 lipca 2020

Ten charakterystyczny głos




Bezkompromisowy Mefisto, książę Borys Godunow i zabawny Skołuba w jednej osobie.  Wilnianin, akowiec, zesłaniec w Kałudze, a przede wszystkim niesamowity polski bas, który śpiewał z Marią Callas. Dzisiaj w wieku 98 lat zmarł Bernard Ładysz.





wtorek, 21 lipca 2020

Na koncertach

      Jeszcze nie bezpośrednio, ale prawie na żywo. Z Leżajska co tydzień są transmisje online z Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Organowej i Kameralnej. W poniedziałki o dziewiętnastej można słuchać i oglądać. Spokój, wypoczynek, relaks, coś wspaniałego. Organy jednak mają niezwykłą moc wpływnaia na ducha. Do tej pory były trzy transmisje, szykuję się już na najbliższy poniedziałek,  grać będzie prof. Roman Perucki.
      Oczywiście w każdym recitalu jest Bach, ale dwa razy był terż mój ulubiony Buxtehude. Ponadto auotrzy mi nieznani, jak John Stanley czy Jehan Alain. Słyszałam po raz pierwszy.  Dotychczasowych recitali festiwalowych można wysłuchać na YouTube na stronie festiwalu  Tak więc nic nie przepada, ale co na żywo, to na żywo. Profesora Peruckiego można słuchać jako organisty w Gdańsku - Oliwie, ale teraz tam nie pojadę. Dlatego zasiądę na widowni internetowej 27 lipca.  A tymczasem fragmencik z koncertu sprzed tygodnia.
Buxtehude na początek - gra prof. Józef Serafin 




       Kiedyś pisałam już, jak się jakieś nazwisko przyczepi, to pojawia się coraz częściej, bo ucho i oko zostało zaprogramowane na odbiór. Tak właśnie się dzieje z moim zaprzyjaźnianiem się z Alberto Ginasterą (1916 - 1983). Będąc nieoczekiwanie na koncercie w Lloret de Mar usłyszałam jego nazwisko kompletnie bez skojarzeń z czymkolwiek. Teraz słuchając retransmisji w Dwójce już wiem, kto zacz. Co prawda to kompozytor argentyński, ale o katalońskich korzeniach, dlatego wówczas w Lloret de Mar trio Dauris utrzymało się klimatach katalońskich w całym koncercie.  Dzisiaj zaś pojawił się w towarzystwie najsłynniejszego chyba hiszpańskiego kompozytora de Falli, ale i Arturo Marqueza oraz węgierskiego kompozytora  Zoltana Kodaly`a (1882 - 1967). Z tym ostatnim znowu moje kontakty, tak to nazwijmy, zaczęły się od zdziwienia "a któż to taki? nazwisko nie do zapamiętania", aby z czasem kojarzyć go nie tylko z muzyką, ale i z etnografią, podobnie jak naszego Kolberga. Kodaly opracował własną metodę uczenia dzieci śpiewu, a ja ogłaszam sprawdzoną na sobie metodę poznawania muzyki: zapamiętaj nazwisko, a nagle usłyszysz i zobaczysz, że otacza cię jego twórczość. 

Alberto Ginastera i słynne "Malambo" - malambo to jeden z argentyńskich ludowych tańców wykonywanych przez pasterzy bydła gauchos 


A tu mamy oryginalne malambo




poniedziałek, 6 lipca 2020

piątek, 3 lipca 2020

Kultura ruszyła

Lublin, Filharmonia Lubelska
Czas to miłość. Cykl koncertów w Muzeum Zamoyskich w Kozłówce oraz Filharmonii Lubelskiej
20 czerwca - 25 września 2020

Zamość
Orkiestra Symfoniczna im. Karola Namysłowskiego - koncerty promenadowe na Rynku Wodnym soboty lipca (04.07., 11.07., 18.07., 25.07.) - godz. 17:00

Leżajsk
XXIX Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej i Kameralnej 
6 lipca - 10 sierpnia 2020
Uwaga! Transmisje online na stronie www.festiwalorganowy.lezajsk.pl

Zamość
45. Zamojskie Lato Teatralne
15 lipca - 12 września 2020,
w programie m. in. "Szachy" Jana Kochanowskiego (15 lipca), "Wiśniowy sad" Czechowa (22 lipca), "Makbet" Szekspira (5 sierpnia), koncert piosenek klezmerskich (26 sierpnia) oraz koncert muzyki greckiej (2 września)

Szczebrzeszyn
Festiwal Stolica Języka Polskiego
2 - 8 sierpnia 2020

Kraków
Festiwal Muzyki Polskiej 
6-9 sierpnia 2020

Paradyż
Festiwal Muzyka w Raju 
7- 23 sierpnia 2020

Filharmonia Narodowa
powrót do koncertów z publicznością 
od 7 sierpnia 2020

Biłgoraj
Jarmark Sitarski 
8-9 sierpnia 2020 

Janów Lubelski
Festiwal Kaszy Gryczaki
8 - 9 sierpnia 2020 

Lublin
Jarmark Jagielloński 
21 - 23 sierpnia 2020

Teatr Wielki Opera Narodowa
początek sezonu 2020/2021 - koncert Jakuba Józefa Orlińskiego
12 września 2020 


czwartek, 25 czerwca 2020

Stroje niedzisiejsze

   Łowicki niemal każdy zna, a taki?


      Strój biłgorajsko-tarnogrodzki. Męski o charakterze uroczystym składał się z sukmany w kolorze brązowym, lekko wcięty w pasie i rozkloszowany dołem. Przód sukmany, kieszenie i rękawy obszyte ciemnoniebieskim sznurkiem (słabo widać tutaj na zdjęciu). Czapka z czterema pomponami (gamerkami) też często niebieskimi oraz szeroki pas z przewieszoną na ukos kalitą dopełniały całość.
Strój kobiecy - prosty, archaiczny i niezywkle dostojny. Prawie w całości biały, z białego płótna. Biała splisowana spódnica, fartuch na wierzchu, koszula też biała marszczona u szyi, na głowie czepek  rozciągnięty na wąskim krążku. Na to na wierzch nakładana nadkrywka, czyli długa dwumetrowa biała płachta płócienna obramowana haftem łańcuszkowym. Haft jest tutaj istotny: występował w kolorze czarnym i czerwonym. Obramowywał nadkrywkę, mankiety i ramiona koszuli, brzegi fartucha oraz wąski pasek nakładany na czepkową obręcz.


Całość dopełniały korale. Do dzisiaj niektóre zepoły ludowe w tym stroju występują. Można je spotkać choćby na corocznym Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym.





W biłgorajskim stroju Jerzy Duda-Gracz namalował świętą Weronikę w swojej Drodze Kryżowej na Jasnej Górze.


A ja sobie poszłam na pierwszy po okresie zamknięcia wernisaż. Prace może nie tak wyrafinowane, ale ile w nich serca.


Prace najmłodszych:


Nieco starszych:

 I najstarszych:


Do pełni wrażeń brakowało tylko muzyki. Toteż sobie sama znalazłam.

sobota, 20 czerwca 2020

Kwiaty, śpiew, taniec i noc

     Na przylądku Kolka  liwskie kobiety wiją wianki na obchody świętojańskiej nocy. Z białych margerytek, rumianku i macierzanki. Liwowie to ugrofińska grupa etniczna zamieszkująca  Kurlandię na Łotwie, rdzenny lud tamtych ziem. Obecnie ich potomkowie liczą zaledwie ok. 250 osób. Kiedyś mieli swój własny język. Dzisiaj kultywują prastare tradycje, co przyciąga wielu turystów chcących poznać ich kulturę. Ligo - święto nocy świętojańskiej zieleni się wieńcami z liśćmi dębu na płotach i domach, bieli jaśminem wplecionym w wianki. Na plaży mimo wiatru słychać prastary śpiew Liwów. W płonących ogniskach palą się stare wieńce, gdy świeże ozdabiają domy, płoty, a głowy przystrojone zielono, biało, czerwono, żółto i niebiesko falują w kolistym tańcu jak łąka. 
      
      Łąkowe dzwoneczki, te liliowe zna każdy, kto czytał Konopnicką


Ale po raz pierwszy wyrosły także białe 


A tu kwiat wielki i pyszny w ogrodzie






       

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Namalować i wyśpiewać

     Simone de Bonefont (Bonnefond)  jest postacią tak tajemniczą, jak wieczne światło wyłaniające się z jego Mszy za zmarłych/Requiem z roku 1556. Niewiele o nim wiadomo poza tym, że był kanonikiem i kantorem w katedrze Clermont-Ferrand. Pięciogłosowa Msza zachwyca świetlistą polifonią otwierającą rzeczywistość na wymiar metafizyczny.



     W okresie kształtowania się chóralnej polofinii sakralnej muzyka i śpiew cenione były wyżej niż malarstwo. Tematka muzyczna pojawiała się więc w malarstwie jako ważny motyw dodatkowo podkreślający boskość, chwałę i uwielbienie Boga. Przykładem może być "Adoracja Baranka Mistycznego" ołtarza w Gandawie (Hubert i Jan van Eyck, 1432), na którym po obu stronach centralnej trójcy: Boga/Chrystusa, Jana Chrzciciela i  Najświętszej Marii Panny widzimy śpiewających aniołów i świętą Cecylię grającą na organowym pozytywie. 



     Znawcy średniowiecznej muzyki uważają, że na podstawie szczegółowgo rozróżnienia wyrazu twarzy, układu ust, pochylenia głowy można określić jaki dźwięk śpiewa każdy z aniołów. Podobnie z ułożenia dłoni świętej Cecylii odczytano, że gra ona akord F-dur, przy czym dokładna analiza warstw farby wykazała, że lewa dłoń została przemalowana i zmieniono ułożenie palców. Szczegółowość całego ogromnego ołtarza od wieków zachwyca badaczy, czego dowodem może być fakt rekonstrukcji przedstawionego tutaj instrumentu.