czwartek, 28 sierpnia 2014

Harfa, muzyka i bóg


Zrobiłam mu zdjęcie, gdy stroił harfę. 


Tak, tak, to właśnie to miejsce: Sala Wielka, inaczej Sala Balowa w Zamku Królewskim. Żyrandole, lustra i ten Apollo widoczny za plecami harfisty na fotografii wyżej. Zanim odbył się koncert:


 Tak na ogół gra:




A to między innymi grał wczoraj w Zamku Królewskim:





      I co mam jeszcze dodać? Na koncercie zamkowym byłam po raz pierwszy w życiu. Lustrzano-żyrandolowa sala jest miejscem jakby stworzonym dla takiego instrumentu jak harfa. Wystrój, otoczenie, piękno wnętrza, piękno instrumentu, piękno muzyki (a wielu słuchaczy/czek mogłoby dodać jeszcze: piękno harfisty) tworzyły doskonałą harmonię. 
     I harfa i harfista wzbudzili emocje, co dało się zauważyć choćby podczas przerwy, gdy otoczeni zostali wianuszkiem wielbicieli płci obojga. Każdy robił zdjęcia. No to ja też nie mogłam być gorsza, chociaż mam tylko zdezelowaną starą komórkę. Ale co tam! Taka okazja! Nieczęsto się zdarza, żeby muzyk nie odgrodzony wysokim stopniem sceny tak sobie stanął i dostrajał przez kilka minut instrument, a wszyscy dookoła do woli mogli się napatrzeć, napstrykać. Niemal sesja fotograficzna wyszła. Niektórzy, a zwłaszcza niektóre jakoś tak bliziutko stawały, żeby uwiecznić się razem z nim na pamiątkowym zdjęciu ;-) 
     Xavier de Maistre cierpliwie i chyba z wewnętrznym rozbawieniem musiał obserwować całe to wokół siebie zamieszanie. Sądzę, że jest przyzwyczajony. 
     Po tym wstępie przejdźmy do kwestii poważnych. Koncert złożony z utworów, których albo nie znam, albo po raz pierwszy słyszałam transkrypcje na harfę: Pescetti (ładny), Mozart (wiadomo, transkrypcja), Liszt (nieoczekiwane), Tarrega (to już słyszałam), Alvars (zupełnie nie znam), Faure (świetne), Caplet (super, wirtuozeria, nie znałam) i na koniec Smetana (transkrypcja, hmmm, nudnawe). Wymądrzać się tu nie będę dobrze zagrał czy nie. W zasadzie, kiedy tak się zastanawiam, nie zależy mi nawet, żeby mieć jego płytę. Tak naprawdę nie chodziło mi wcale o utwory, tylko o to, jak się gra na harfie, jak wygląda recital harfowy, jak ogarnąć 47 strun, jak wyćwiczyć palce, jak wydobyć przepastną różnorodność dźwięków, których nigdy w życiu bym z harfą nie skojarzyła. Toteż na początek chciałam po prostu posłuchać. Siedziałam  prawie na końcu, przede mną wysoka osoba zasłaniała mi dosłownie wszystko, to znaczy harfistę razem z harfą, docierał do mnie tylko dźwięk. Po dwóch utworach postanowiłam przyjrzeć się przynajmniej rękom, toteż wykorzystałam fakt, że było kilka miejsc wolnych i przesiadłam się do przodu. Teraz podziwiałam taniec rąk i niesamowite układy długich palców. Oczopląsu można dostać. Kiedy już, już myślałam, że jako tako ogarnęłam technikę, przynajmniej wizualnie, nagle de Maistre wprowadzał coś nowego, jakiś nowy chwyt. 
      Trudno opisać, jeśli się człowiek nie tylko na "tańcu" nie zna, ale i na graniu ;-) W każdym razie byłam i jestem pod wrażeniem. Całość koncertu utrzymana w charakterze klasycznym specjalnych jakichś nowoczesnych ekstrawagancji nie było, co nie znaczy, że nie było wirtuozerii. Była jak najbardziej. Niemniej ciekawość rośnie, bo specjalnie dla niego pisze koncert harfowy Penderecki. I teraz pytanie: jak to będzie wyglądało? Nie mam pojęcia. A jednak harfa to cudowny instrument. Bardzo bogaty dźwiękowo. I kto powiedział, że kobiecy? Xavier de Maistre do harfy idealne pasuje. Przypomina prawie tego za nim stojącego marmurowego z lirą (patrz zdjęcie pierwsze), tylko mu wieńca laurowego brak ;-)
      

wtorek, 26 sierpnia 2014

Jak zostałam fanką

   
Zastanawiałam się, jak go nazwać, jak najlepiej określić całą gamę gestów, grymasów, uśmiechów, trzepotań palcami lewej dłoni, szybkich machnięć obu rękoma, łagodnych falowań, zaproszeń niejako kierowanych do poszczególnych solówek orkiestrowych oraz dystyngowanych, trochę takich wystudiowanych ukłonów. W pierwszym Beethovenie ( Uwertura Namensfeier dedykowana Antoniemu Radziwiłłowi) muzyka jakaś taka "myśliwska" mi się wydała. Szybka, duża i głośna. Całkiem jak nagonka w lesie na dzika albo innego grubego zwierza. Toteż i dyrygent z batutą składał się jak myśliwy do strzału.
      Albo inaczej zacznę. Nazwisko znałam, nagrań słuchałam, coś tam oglądałam na YouTube, ale bez szału. Jedno mnie zaintrygowało, taki sympatyczny uśmiech podczas dyrygowania. W pewnych momentach pojawia się jak u dziecka na widok wzlatującego latawca. No, w każdym razie nie znam wielu dyrygentów, którzy podczas dyrygowania by się uśmiechali. A on to robi. Charakterystyczne. Na przykład po trudnym, wymagającym fragmencie, gdy orkiestra się fajnie wyrobiła, albo po solówce jednego lub grupy instrumentów, albo kiedy właśnie zaczyna się taki, mówiąc potocznie, ładny kawałek związany ze zmianą tempa. 
       A poza tym jest przystojny, wysoki, młody i pięknie się prezentuje we fraku.
       Ale chyba powinnam zacząć po kolei. Więc Concerto Köln, założoną w 1985 r. orkiestrą bez stałego dyrygenta, słyszałam dotąd tylko z nagrań. Dyrygowali różni znani (i mniej znani, przynajmniej mnie) dyrygenci, jak Kent Nagano, Rene Jacobs, Daniel Harding czy Emmanuelle Haïm. Tym razem dyrygował Michael Güttler no i o niego mi chodzi. Patrzenie na dyrygenta przeważnie, sprawia frajdę. Bo każdy jest taki odmienny, stosuje inny kod porozumienia z orkiestrą. Güttler niby niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale ten Beethoven, drugi utwór zagrany w niedzielę w Filharmonii Narodowej, IV Symfonia - po prostu wspaniała. Dotąd chyba w ogóle nie rozumiałam tego utworu, a tu takie pozytywne zaskoczenie. Klarownie, czysto wydobyte różne ciekawostki, porywająca sekcja dęta, dynamika i delikatność harmonijnie rozłożone. Coś niesamowitego. Tym bardziej,  że Güttler dyrygował z pamięci. Owszem, miał jakiś kajecik z nutami na pulpicie, ale zamknięty.  Zdaje się, że w ogóle Beethoven bardzo mu leży.  Orkiestrze zresztą też. Nic dziwnego: niemiecka orkiestra, niemiecki dyrygent i niemiecki kompozytor. Układ doskonały.
     Jak wspomniałam, Michael Güttler jest wysoki, toteż podestu nie używał. Patrząc na jego taniec przed orkiestrą miałam zresztą wątpliwości, czy by się na nim zmieścił. Do IV Symfonii potrzebował co najmniej kilku metrów kwadratowych powierzchni, żeby się to rozpędzać, to wycofywać, a w pewnym momencie obawiałam się, że jeszcze krok do tyłu i spadnie ze sceny. 
       Nic dziwnego, że w Koncercie fortepianowym Jana Ladislava Dusska (1760 - 1812) ewidentnie miał za mało miejsca, gdy za nim ustawiono fortepian dla Andreasa Staiera (też Niemca - niedzielny wieczór był zdecydowanie niemiecki, tylko ten Dussek Czech). Utwór Dusska kompletnie mi nieznany, toteż wyłapałam tylko niektóre ciekawe momenty, na ogarnięcie całości trzeba powtórzenia. Niemniej Andreas Staier jak zwykle pokazał całą klasę i przypuszczam, że w innym wykonaniu wcale aż tak bardzo by mi się nie podobało.  Staier to w ogóle poważny gość, a jego mistrzowskie intepretacje, mówiąc szczerze, trochę mnie onieśmielają. Aż strach odetchnąć. W Koncercie Dusska część ostatnia jest akurat bardzo ciekawa, zabawna, z wyraźną powtarzaną melodyjką, którą solista fantastycznie wydobywał na różne sposoby. Ale i w tej części całego koncertowego wieczoru podziwiałam Güttlera za niezwykłą umiejętność współpracy z solistą. Wiem, niby to oczywiste, ale bywa nieraz, że dyrygent czuje się ważniejszy od solisty i tak eksponuje orkiestrę, że ta go zagłusza. Tym razem zaś dyrygent usunął się niejako - na ile to możliwe, gdyż jakby nie było, to on dyryguje całością - na drugi plan. Staier grał na historycznym erardzie, instrumencie znacznie cichszym, delikatniejszym od współczesnych fortepianów. Miałam wrażenie, że Güttler ściszał momentami brzmienie orkiestry, aby nie zagłuszyła solisty i to było piękne, bo wiadomo, że musieli to przećwiczyć, dopasować się. Cóż, z drugiej strony dla żadnej z występujących stron nie była to nowość, ponieważ Staier już z Concerto Köln niejednokrotnie współpracował, toteż są ograni.
       I może dlatego po Koncercie fortepianowym owa IV Symfonia Beethovena zabrzmiała tak cudownie, ujawniając wszystko, na co stać orkiestrę. Siedziałam blisko, toteż gdy weszli widziałam same smyczki: od lewa do prawa skrzypce, altówki, wiolonczele i znowu skrzypce. Na dodatek z tyłu na wprost jeszcze wysokie kontrabasy. Nie zauważyłam, kiedy weszły inne instrumenty, ale musiały być, bo było je słychać. Żartuję, oczywiście, ale tak to wyglądało z mojego pierwszego rzędu.
       W szeregu kontrabasów, muzyk środkowy stwarzał konkurencję dla dyrygenta.  Czego on tam nie wyprawiał! Podcza grania przypominał Mishę Maiskiego nad wiolonczelą, tylko bardziej. To znaczy głębiej się pochylał, szerzej machał smyczkiem i podobnie trzepał czupryną.  Ale to jeszcze nic! Prawie tańczyl z tym swoim kontrabasem, kołysząc się w rytm muzyki, a kiedy zabrakło dla niego nut, prawą dłonią przy ślimaku dyrygował,  komu? może sobie, może innym;-) I często też się uśmiechał, gdy musiał tak strasznie napracować się grając. Bardzo to było widowiskowe. W każdym razie dawno nie widziałam muzyka w orkiestrze tak zadowolonego ze swojej roli ;-)
      Zbierając wszystko razem do kupy, muszę przyznać, że Beethoven był porywający, Dussek interesujący i całkiem przyjemny,  Andreas Staier mistrzowski, orkiestra rewelacyjna, ale najwięcej emocji wzbudził dyrygent - Michael Güttler. To nie jest tylko podziw, zachwyt sposobem dyrygowania, sympatia dla osobowości. Jestem absolutną jego fanką.
      On naprawdę wygląda młodziej  i przystojniej bezpośrednio na scenie niż na nagraniach ;-)
Poniżej cała gama dyrygenckich gestów ;-) Nieważne, co to jest, czym dyryguje, bo dźwięk słaby, ale patrzenie na Michaela Güttlera to niezwykłe wrażenie.


poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Kronika ostatniego tygodnia

    Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję:

13 sierpnia zmarł Frans Brüggen, założyciel Orkiestry XVIII Wieku, za niespełna dwa miesiące skończyłby 80 lat  - nie zdążył przyjechać na tegoroczny Festiwal Chopin i Jego Europa, Orkiestra zagra bez niego;
14 sierpnia - dziesiąta rocznica śmierci Czesława Miłosza; Dwójka radiowa powtórzyła rozmowę między Miłoszem a Różewiczem; obaj poeci  wzięli niegdyś udział w ankiecie na wskazanie trzech najważniejszych wierszy z literatury polskiej; Miłosz podał jeden wiersz Leśmiana, jeden Różewicza i jeden (o, kurczę, zapomniałam!), Różewicz odpowiedział, że wskazałby jeden wiersz Leśmiana, jeden Miłosza i jeden Staffa, ale nie zdradził tytułów;
15 sierpnia rano zmarł w Warszawie prof. Jan Ekier (patrz wpis TUTAJ ) - dwa tygodnie później, 29 sierpnia skończyłby 101 lat;
tegoż 15 sierpnia wieczorem występem Orkiestry Filharmonicznej z Trondheim pod Krzysztofem Urbańskim (o Urbańskim patrz wpis TUTAJ ) rozpoczął się Międzynarodowy Festiwal Muzyczny Chopin i Jego Europa; pierwszą polską kompozycją zaprezentowaną na festiwalu był II Koncert fortepianowy Fryderyka Chopina, a obok tego jeszcze IV Symfonia Karola Szymanowskiego i Krzesany Wojciecha Kilara;
16 sierpnia Tobias Koch grał na sześciu fortepianach; nie, nie jednocześnie, po kolei ;-) przesiadał się od jednego do kolejnego; koniec świata: niemiecki pianista grał (i nagrał na płycie) Pożegnanie  Ojczyzny Michała Kleofasa Ogińskiego!;
17 sierpnia po południu - nie pojechałam gdzieś, gdzie miałam pojechać, za to teatr przyjechał do mnie i niespodziewanie uczestniczyłam w misterium zrealizowanym na podstawie utworu Hiob. Drama ze Starego Testamentu Karola Wojtyły z 1940 roku;
17 sierpnia wieczorem na ChiJE zabrzmiał  Lutosławski: Koncert na orkiestrę; tempo zabójcze, Trondheim Simfonieorkester dyrygował Krzysztof Urbański (32 lata). Na pytanie, jak udaje mu się namówić muzyków znanych orkiestr, jak na przykład Berlińskich Filharmoników, do zagrania według jego pomysłu z otwartą szczerością odpowiedział: "Nie mają innego wyjścia". Despota! W Koncercie fortepianowym a-moll Griega zagrał Jan Lisiecki (19 lat);
18 sierpnia - dziś wieczorem Trondheim Simfonieorkester z Krzysztofem Urbańskim po raz trzeci na tegorocznym ChiJE; słuchałam wywiadu z Urbańskim w radiu: mówi strasznie szybko, kiedy on nabiera powietrze? 

Tobias Koch i jego fortepiany: