Zanim pozbieram i poukładam sobie wrażenia muzyczne z dziesięciu koncertów wysłuchanych w dwa dni, najpierw mniej poważna odsłona Szalonych Dni Muzyki La Danse w Teatrze Wielkim Operze Narodowej 29 IX - 1 X. Ósme w Warszawie, moje czwarte - w tym roku tematem przewodnim był taniec. Na początek wybrałam koncert pod hasłem "tańce z filmów polskich", który adekwatniej mógłby być zatytułowany: wszystkie tańce Kilara, ale nie czepiajmy się ;-) Ostatecznie pomiędzy polonezem z "Pana Tadeusza", walcem z "Ziemi obiecanej" a mazurem z "Zemsty" polskiego mistrza muzyki filmowej mógł się zaplątać i taniec Eleny Michała Lorenca z "Bandyty". Dla zmyłki w środku pojawiły się pozostawione wyobraźni słuchaczy taneczne wygibasy bohaterów z kreskówek: Bolka i Lolka, Koziołka Matołka i Reksia, ale najmłodsza widownia nie miała z tym najmniejszego problemu. Prawdziwym showmanem okazał się dyrygent Sebastian Perłowski, który zdmuchiwał z dłoni pocałunki w stronę widowni, orkiestry i tancerzy oraz dyrygował oklaskami widowni prawie jak w Wiedniu podczas noworocznego wykonania "Marsza Radetzkiego".
Dyrygenci w ogóle zasługują na osobną opowieść. Jurek Dybał dyrygujący Sinfoniettą Cracovią czy to w "Tańcach rumuńskich" Bartóka czy "Oberku" Grażyny Bacewicz i tak przed orkiestrą tańczył krakowiaka ;-) Gdybym nie znała "Tańca z szablami" Chaczaturiana, też myślałabym, że to krakowiak ;-) Albo taki José Maria Florêncio! Wychodzi przed orkiestrę, kłania się: nazwisko hiszpańskie, hiszpańska bródka (taka nieco podobna jak w znanym portrecie Ignacego Loyoli), bierze z pulpitu mikrofon i przemawia do publiczności... najczystszą polszczyzną! A potem popłynęły walce Piotra Czajkowskiego: z "Jeziora łabędziego", ze "Śpiącej królewny", z "Dziadka do orzechów", a na koniec dynamiczny taniec żołnierzy Rossiniego z "Wilhelma Tella". Bo co się okazało? Pan Florêncio nie jest wcale Hiszpanem, pochodzi z Brazylii, a od 1985 roku mieszka w Polsce. Co się natomiast może wydarzyć, gdy dyrygentem jest Japończyk? Jak to co? Na scenę wkroczy japoński obyczaj: dyrygent klęka i bije czołem z szacunkiem przed solistą, który również jako Japończyk robi dokładnie to samo przed dyrygentem. Tak to sobie cześć i honory po koncercie oddawali Eiji Oue - dyrygent i Eitetsu Hayashi - mistrz gry na japońskich bębnach taiko.
Bębny taiko, zwłaszcza ten największy, wielkości beczki do warzenia piwa, zagłuszyły na moment inne instrumenty i chyba nawet na ulicy było słuchać jak samurajowie szykują się do boju. Taiko to nawet nie jeden bęben, tylko cały zestaw w różnej wielkości. Mistrz Hayashi miał ich w sumie piętnaście. Tyle naliczyłam ze swojej loży na drugim balkonie. Grając, znaczy bębniąc, pomagał sobie czasami charakterystycznymi japońskimi okrzykami. Pewnie to były owe samurajskie wezwania do ataku. Zadziwiające, że w tym bębnieniu była jakaś melodia, symetria, niuanse mocy, siły uderzeń, ściszenia, złowrogie mruczenia, chwile wyciszenia i nagłe erupcje energii. Była w tym moc! Ale najdziwniejsze, że wbrew pozorom, był to utwór skomponowany przez współczesnego autora i Eitetsu Hayashi naprawdę grał, znaczy bębnił zgodnie z partyturą, on miał to wszystko zapisane!
Na przeciwnym biegunie japońskich bębnów był polski zespół Kwadrofonik i to, co oni wyprawiali z ... no nie wiem, czy z Szymanowskim, czy raczej z instrumentarium. Czego tam nie było?! Wszystko było: dwa fortepiany tak spreparowane, że jak w jednym pianista grał niskie akordy, brzmiały jak perkusja; jakaś marimba, jakieś dzwonki o dźwiękach nieziemskich, prawdziwe dzwonki chyba z jakichś owiec pozdejmowane; indyjskie misy medytacyjne, to takie dzwony w kształcie miedzianych mis - uderza się w nie z boku i dźwięk niesie się podłogą, powietrzem aż drga na skórze (na szczęście były to takie mniejsze misy, nie z tych największych, bo drgania poszłyby przez cały budynek ;-). Były jeszcze jękliwe pociągnięcia po dzwonkach płaskich jak szklane jęki ("jęk szklany, płacz szklany a szyby w mgle mokną"). W sumie rzecz nie do opisania, ale czy to Szymanowski był, jako stało w programie? W życiu bym nie rozpoznała!
Zwiedzałam zakulisy. Istotą Szalonych Dni Muzyki - kto jeszcze nigdy nie był, niech żałuje! - są równoczesne koncerty w różnych dziwnych miejscach Opery Narodowej. Na głównej scenie oczywiście największe symfoniczne także, ale chodzi się wąskim korytarzem za kulisy głównej sceny, gdzie za dźwiękoszczelną kurtyną odbywają się koncerty bardziej kameralne. W tym samym czasie w salach redutowych występują kwartety, zespoły barokowe i inne cuda wianki. Przed Operą na placu stoi zaś namiot, gdzie każdy może - o ile zdoła się wcisnąć i znaleźć miejsce - posłuchać koncertów za darmo. Te w budynku są biletowane. A ceny! Horrendalne ;-): 12, 15 i 17 zł.
Impreza zaczyna się w piątek po południu i trwa do późnego wieczora w niedzielę. W sumie 57 koncertów, ale odliczyć trzeba blok przeznaczony dla dzieci od 0-2, 2-5 i 6-11 lat. Więc nawet odliczając ten blok, pozostaje kilkadziesiąt interesujących koncertów, ciekawych twórców, muzycznych eksperymentów, ciekawostek i najpiękniejsza klasyka. Jak zdążyć na wszystko. Oczywiście nie da się! Między koncertami bywa 10 - 5 minut, a czasem wcale nie ma czasu na przejście i trzeba widzieć te tłumy z obłędem w oczach jak biegną z jednego koncertu na kolejny, z sali Kadryl do sali głównej ochrzczonej jako Mazur, a stamtąd za kulisy do Arabeski. Albo odwrotnie. Oto jestem na wysokości Kadryla, stamtąd wypada mi biec, nie, lecieć nawet, wzlecieć piętro wyżej do loży na balkonie, ale żeby było ciekawiej - po przeciwnej stronie, czyli do loży lewej. No to obiegam całe foyer i wpadam wraz z gasnącymi światłami ;-) Tak samo z Arabeską: wypadłam wraz z oklaskami, nie ja jedna zresztą, biegniemy ciemnym wąskim korytarzem, puszczono nas jakimiś bocznymi drzwiami, przebiegamy scenę od strony wiszących wysoko żyrandoli, wpadamy na foyer na wysokości amfiteatru i teraz następuje rozproszenie: każdy skręca w stronę swojego miejsca, swojego wejścia do Mazura zgodnie z biletami. Ja obiegam dookoła, wbiegam piętro wyżej: loża E po lewej stronie :-) Uff!! Maestro Jacek Kaspszyk wychodzi dyrygować "Ognistym ptakiem" Strawińskiego.
Tak więc myślę, że przed wyjazdem trzeba poćwiczyć bieg na setkę ;-) A co gdy ktoś się zgubi? Muzycy nie mają litości: Którędy do wyjścia? - zapytała pewna zgubiona dusza wyfraczonego członka orkiestry. A ten bez mrugnięcia okiem z całą powagą: - Jeśli chodzi o wyjście, to tędy - i wskazuje ręką wprost na scenę ;-) Dla ochłonięcia emocji kubeczek gorącej czekolady na placu przed Operą. Spacerek wokół Foxtrota, znaczy namiotu, gdzie Młodzieżowa Orkiestra z Bytomia gra Polkę "Na polowaniu" Straussa. Dyrygent okazał się jednocześnie myśliwym i ustrzelił zwierza ;-)
57 koncertów, w tym 10 osobnych dla dzieci, 47 dla dorosłych i wszystkich. Byłam na 10. To jest ponad 20%. W sobotę w Operze spędziłam 10 godzin, w niedzielę 7 godzin. Wypiłam półtora litra kawy i jedną zieloną herbatę. Kupiłam płytę, książkę i pamiątkowe gadżety. Poznałam nowe instrumenty, w tym wspomniany bęben taiko. Usłyszałam na żywo kilku wykonawców znanych dotąd tylko z radia lub nagrań. Wypróbowałam nowe miejsca na widowni. I zakochałam się w czterech Apollonach, ale o tym następnym razem ;-)
Genialna jesteś!!!
OdpowiedzUsuńNawet jak się będę w piekle smażyć, to ciągle będę powtarzać: NOTARIA JEST GENIALNA!!!
No i dobrze że dodałaś, że "tylko" na 10 koncertach byłaś, bo już się bałam, że trzeba było Cię reanimować po tym bieganiu "od .... do...". No i jak Ty tyle wysiedziałaś? Rozumiem, że fotel specjalnie dla Ciebie najwygodniejszy na świecie zainstalowano...
A jeśli chodzi o dyrygentów to też creme de la creme wszystkich artystów na świecie i innteligencji na najwyższym poziomie.
Wrócę przeczytać raz jeszcze, bo to też creme de la creme.
P.S. Żałuję, ale i tak nie mogłabym być...
O, bo jest czego żałować, ja też żałuję, że się skończyło, ale liczę na przyszły rok, jak dożyję ;-) Jeszcze nie wiem, jaki będzie motyw przewodni. A w tym roku i pogoda się udała i artyści i widzowie dopisali frekwencyjnie raczej też. Między niektórymi koncertami miałam przerwy, to biegałam wokół namiotu dla rozprostowania kości ;-)
UsuńUwielbiam tańczyć. Ależ pięknie tam wszędzie było. Fajnie, że pogoda dopisała......
OdpowiedzUsuńNogi same chodziły podczas słuchania,a le nie wszędzie było miejsce ;-) Tancerze za to prezentowali się w różnych tańcach cisząc oczy :-)
UsuńNadaję Ci tytuł: Szalonej Notarii !! ;o)
OdpowiedzUsuńDziękuję, jesteś bardzo powściągliwa, bo moja koleżanka orzekła krótko: "wariatka!" ;-)
Usuńnie pisz więcej, zazdroszczę Ci wrażeń, emocji, wszystkiego, nawet tej zielonej herbaty:))
OdpowiedzUsuńGdybym nie była łańcuchami przykuta, pofrunęłabym za Tobą. w biegach jestem niezła, ćwiczyłam całe lato:))
Nie pisać?... To dopiero wstęp miał być do właściwej relacji. Zieloną herbatkę znacznie lepszą i bez tłoku i pośpiechu można w domu wypić ;-) A ćwiczenia z Benkiem i nie tylko na pewno Cię przygotowały do przetrwania w każdych warunkach ekstremalnych :-)
Usuńjakaś ambiwalencja, jak czytam, to Ci zazdroszczę, jak pomyślę, że zamilkniesz, to strasznie by było:))
UsuńNo wiesz, to się zawsze może stać, gdy przestanę "bywać" ;-) Życie jest nieprzewidywalne. Ale jeszcze tym razem zdam relację :-))
UsuńPisz, pisz!!!!
OdpowiedzUsuńPrzydałaby się jeszcze jakaś choćby niewielka wygrana na loterii czasu ;-)
UsuńPamiętam - podziwiam Cię.
UsuńDziękuję, nie ma za co, ot, praca i obowiązki, takie życie, jak każdego. Są okresy lżejsze i cięższe.
Usuń