niedziela, 22 października 2017

Deszczowy dzień i długi wieczór u wrót piekła

        Kiedy Michał Komar pisze o niemożliwym w literackiej koncepcji Josepha Conrada Singletonie, zapewne nie myślał o postaci Orfeusza (opera z 1607 roku) Monteverdiego. Kiedy jednak po lekturze w deszczowy dzień "Piekła Conrada" wieczorem słuchałam retransmisji opery z tegorocznej sierpniowej realizacji na festiwalu w Brugii, oba utwory wydały mi się całkiem kompatybilne, Zwłaszcza, że pośrodku oddzielało je, a może łączyło słuchowisko "Jądro ciemności" w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. 
        "Moje wysiłki wydają się nie mieć żadnego związku z czymkolwiek w niebie, a wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne, jak kształty z mgły..." - pisał Conrad, a Monteverdi mógłby się pod tymi słowami podpisać, gdyby go czytał. Zrobił jednak coś innego. Stworzył operę z postacią bohatera próbującego osiągnąć, zdobyć, a może zawłaszczyć to, co niemożliwe. 
         Szczęśliwy Orfeusz po ślubie z Eurydyką powraca do swoich pieśni w przekonaniu, że ideał trwa wiecznie. Nie zastanawia się nad przemijaniem, bo nie podejmuje refleksji, podobnie jak Conradowski Singleton w samym istnieniu jest kwintesencją życia tu i teraz, bez patrzenia wstecz, bez namysłu o przyszłości. Zapewne podjęcie tej refleksji doprowadziłoby obu bohaterów do przerażającego okrzyku, na jaki zdobył się ostatecznie inny bohater Conrada, Kurtz: "Zgroza!". I owszem, Orfeusz porażony śmiercią ukochanej, staje u bram piekieł. W owej chwili pozostaje mu tylko jedno, wyłamać te wrota, przekroczyć je, stępić zęby śmierci, odwrócić nieubłagany los jedyną mocą, która posiada: doskonałością pieśni. Jakże wydają się śmieszne ludzkie nadzieje  wobec potęgi ciemności! Zgroza! O naiwności ludzka! To się nie mogło udać. 
         Podobnie więc jak Conrad swojego Singletona, Monteverdi konstruuje w operze bohatera niemożliwego, mówiąc językiem Camusa, absurdalnego. Przez chwilę toczy swój kamień przezwyciężając los, a przecież wiemy, że wtoczyć na szczyt nigdy mu się nie uda. Zaangażowanie olbrzymiej, jak na owe czasy, instrumentacji złożonej z wiol, klawesynów,  skrzypiec, organów, kornetów,  puzonów,  fletów, trąbek nasuwa przypuszczenie, że muzyka miała tu być ekwiwalentem scenerii, emocji, nastrojów i niedoścignionego ideału. Niedoścignionego, bo przecież Orfeusz nie odzyskuje swojej Eurydyki, a "wszystko, co pod niebem - jest tak samo nieuchwytne jak kształty z mgły"... Pamiętać należy, że świat pod niebem opisywany przez Conrada jest piekłem człowieka i przez człowieka stworzonym. Orfeusz próbujący śpiewem wedrzeć się do piekieł skazany jest na klęskę, ponieważ jego droga powinna prowadzić w stronę przeciwną: w stronę wyjścia. Owszem, wychodzi z podziemia, ale jego piekło idzie razem z nim. Nigdy z niego nie wyszedł. 
         

4 komentarze:

  1. To ja dzisiaj sobie posłucham, bo wczoraj od rana mocno byłam zajęta.
    Notario - Ty nawet pojęcia nie masz ile ja Ci zawdzięczam. Nikt tak nie dba o mój rozwój intelektualny jak Ty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Się staram jak mogę, ale sama widzisz, posucha ;-)

      Usuń
  2. W jednej z Galerii na północy Kraju, trafiłam kiedyś na wystawę grafik "Piekło - Niebo"...Spędziłam tam kilka godzin...
    "Piekło" było tak fascynujące, że analizowałam każdą grafikę "do obłędu"...
    Też zabrałam to "piekło" ze sobą...;o)
    Teraz czuje się jak Orfeusz...;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli stanęłaś przed Memlingiem, to się nie dziwę, bo też stałam aż mi galerię zamknęli ;-)

      Usuń