wtorek, 6 maja 2014

Słuchane przy blasku świec (Kraków, cz. V)

        Poprzedni post pisałam w odcinkach przez dwa dni, mimo że korzystałam z pisanych na gorąco notatek. Może w tym sęk, że, pisane na gorąco, straciły swoją temperaturę emocji i stały się częściowo nieczytelne. Pierwsze wrażenia, skojarzenia, poruszenia duszy i umysłu z czasem blakną i stają coraz bardziej niewyrażalne. Notatki to tylko namiastka tego, co nam się przydarza w zetknięciu ze sztuką. O ile jeszcze sztuki plastyczne mają swoją materialną trwałą formę istnienia, o tyle muzyka istnieje w czasie i przemija bezpowrotnie. Każde wykonanie będzie inne, nic dwa razy się nie zdarza. Partytura to tylko szkielet, projekt, którego kształt materialny tu i teraz powstaje w przestrzeni między wykonawcą, instrumentem, śpiewakiem a zasłuchanym i zapatrzonym odbiorcą. Zasłuchanym tak, że nawet ciszy nie ośmiela się nikt przerwać.
          W Wielki Piątek (18 kwietnia) zdarzyło mi się usłyszeć najdłuższą ciszę po zakończeniu koncertu. Vincent Dumestre z zespołem Le Poème Harmonique, któremu towarzyszyło trzech wyśmienitych solistów: Reinoud Van Mechelen (tenor), Jeffrey Thompson (tenor) i Geoffroy Buffière (bas) oraz częścią Capella Cracoviensis Vocal Ensemble skomponował z utworów Marca-Antoine`a Charpentiera przejmującą pasyjną medytację. Całość złożona z dziewięciu wybranych medytacji lamentacyjnych z Jeremiasza,  fragmentów Ewangelii i Psalmów, wzbogacona dwoma utworami instrumentalnymi, wykonana została bez przerwy jako dramaturgiczna narracja prowadząca od sceny modlitwy Jezusa w Ogrójcu, poprzez rozpaczające wyznanie Marii Magdaleny, zdradę Judasza, zaparcie się Piotra, scenę wyroku Piłata, śmierć Jezusa aż do pokutnego wezwania do nawrócenia (Psalm 50). Można powiedzieć, że Dumestre  ułożył Pasję, tylko że nie opierał się na jednej wybranej Ewangelii, jak Bach w Pasji Mateuszowej czy Janowej, lecz korzystając z różnych fragmentów muzyki Charpentiera. Między utworami zapadały chwile dramatycznej ciszy, napięcie rosło, treść wprowadzała w coraz mroczniejsze stany ludzkiej duszy. 
         Niewielka grupa muzyków wraz z ustawionymi z tyłu solistami i szeregiem dziewięciu śpiewaków Capella Cracoviensis niemal tonęła w ciemnościach sceny. Muzycy mieli tylko lampki przy pulpitach, z tyłu zaś sceny zostały zapalone duże ustawione w rzędzie tak na wysokości półtora metra świece. Świece bowiem towarzyszyły średniowiecznym i późniejszym obrzędom Ciemnych Jutrzni. Były one stopniowo gaszone po każdej odśpiewanej części, tylko ostatnią pozostawiano zapaloną. Podczas koncertu świece uroczyście zapalono na początku, było ich, o ile dobrze policzyłam 8 lub 9. Nikły ich płomień oraz niewielkie lampki przy pulpitach nie rozpraszały mroku koncertowej sali, toteż muzyka i śpiew prawdziwie przeniosły słuchaczy w wymiar iście metafizyczny. Dumestre dyrygował, powiedziałabym, powściągliwie, na siedząco, nie skupiając na sobie uwagi. Świetni soliści: Mechelen, Thompson i Buffière wznieśli się na wyżyny dramatycznej interpretacji; na początku głos Mechelena wydawał mi się nieco za ostry, ale to wrażenie minęło. Za to Buffière (bas) zachwycił mnie od razu. Wszystkie partie wykonywali panowie, nawet lament Marii Magdaleny. Cudownie spisali się polscy śpiewacy z Capelli Cracoviensis. W ostatnim utworze - Miserere (Psam 50) - mieli szczególną rolę do wykonania. Do tego utworu przemieścili się i ustawili za rzędem świec, po kolejnych częściach któryś ze śpiewaków gasił kolejną świecę. Napięcie narastało, gdy w pogłębiającej się ciemności rozlegało się wołanie: Averte faciem tuam a peccatis meis..., Cor mundum crea in me Deus..., Libera me de sanguinibus, Deus, Deus salutis... Aż do ostatniego. A wtedy zgaszono ostanią świecę i lampki przy pulpitach muzyków. Ciemność zapadła i cisza. 
          Ten jeden raz pomyślałam. że wykonanie koncertu w sali Filharmonii, a  nie w  kościele, czegoś istotnego jednak tę muzykę pozbawiło. Tego najwyższego stopnia sacrum, dla którego ta muzyka została przecież stworzona. Sala koncertowa nigdy nie zastąpi tchnienia świątynnych murów, wysokich sklepień i kolumn, żywych kamieni, bezgłośnie włączających się w Jeremiaszowe wołanie: Jerusalem, Jerusalem, convertere ad Dominum Deum tuum. Może więc i dobrze, że całość rozbrzmiewała w narastających ciemnościach, bo nie tylko odpowiadało to treści, ale i nie rozpraszało widokiem wypranej z emocji architektury. I także po tym koncercie właściwie nie powinno być bisów. Przecież wszystko zostało powiedziane. Ale były: dwa. Na szczęście i tu nie zbarakło Dumestre`owi wyczucia na drugi bis proponując cudowne, wyciszające, śliczne po prostu In pace in idipsum. Był to ten jeden jedyny utwór innego kompozytora. Nie Charpentiera, tylko Guillaume Bouzignaca.. 
          Guillaume Bouzignac (1587 - 1634) - jak często bywa z dawnymi kompozytorami - przez wiele lat był zapomniany i nieznany późniejszym pokoleniom. Dopiero od początku wieku XX stopniowo przywraca się jego utwory współczesnej recepcji. Żył i działał na prowincji, w Langwedocji, daleko od muzycznych centrów swojej epoki, toteż nawet za życia chyba nie był zbyt szeroko znany, a jego kompozycje przetrwały tylko w rękopisach. Do dziś daty jego życia są hipotetyczne i przybliżone. Odkrywana jednak bogata spuścizna sprawiła, że dziś docenia się go jako jednego z trzech, najstarszego z nich, najwybitniejszych twórców barokowej muzyki sakralnej we Francji, obok  Charpentiera właśnie i Lully`ego
           Chóralne In pace do krótkiego tekstu skompilowanego z fragmentów Ps 4 i Ps 132 jest tak wyciszające i kojące, że po dniu pełnym wrażeń w sam raz nadaje się na wieczorną medytację przed snem. Byłam zauroczona wykonaniem utworu, którego wcześniej nie znałam i ono właśnie pozostawiło w mojej pamięci wrażenie najtrwalsze.

In pace in idipsum

Dormiam et requiescam (Ps 4, 9)
Si dedero somnum oculis meis
Et palpebris meis dormitationis (Ps 132, 4)
Dormiam et requiescam.

(Niestety, żadne dostępne nagranie, a znalazłam zaledwie kilka, nie umywa się do wykonania krakowskiego)




        

4 komentarze:

  1. wcale się nie dziwię, że do naotatek zajrzałaś. Emocje przygasły, pozostały fakty:), a podajesz je z wprawą dokumentalistki. Tyle a tyle świec, śpiewacy w tej partii stali w tym miejscu, a sala wyprana z architektonicznych emocji, czy jakoś tak. Opis rzetelny jak u Notarii:)
    Ale rzetelność Twoja niesie emocje dla odbiorcy. Ja przynajmniej wyobrażam sobie i dyskretnego dyrygenta i salę przyciemnioną. Prawdziwie mistycznie przezylas pasyjny czas. Pozdrawiam Cię serdecznie, pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten koncert mam wciąż przed oczami, co dziwne, biorąc pod uwagę te ciemności ;-) Cieszę się, że mój opis pozwala choć troche poruszyć wyobraźnię, gdybym nasyciła go swoimi emocjami, zaciemniłyby tylko obraz ;-)

      Usuń
  2. Aaaaaa, przepraszam, że nie na temat, nie mam czasu chwilowo odsłuchać, ale śniło mi się, że byłam na wielkiej, olbrzymiej wystawie Hasiora!!! :D:D:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, to nie wiem, czy zazdrościć, czy współczuć, bo niektóre jego prace do przyjemnych nie należą ;-) Trochę jednak pozazdroszczę. Olbrzymia była, powiadasz? No to czy zdążyłaś ją obejrzeć/obejść podczas jednego snu?! :-D

      Usuń