piątek, 31 października 2014

Rossa

     Swego czasu Adam Bujak w albumie Nekropolis uwiecznił na fotografiach cztery polskie nekropolie narodowe: warszawskie Powązki, krakowski Cmentarz Rakowicki, Łyczaków we Lwowie i Rossę w Wilnie. Tylko czy te cztery miejsca wystarczą, aby ogarnąć historyczny i duchowy dorobek przeszłości narodu? Dwa dni temu dostałam w e-mailu od  przyjaciółki prezentację o polskich cmentarzach na świecie. Są tam te wyżej wspomniane, ale i szereg innych, od Paryża, przez Narvik. Tobruk, Normandię, Monte Cassino, Miednoje i Katyń, po Newark-on-Trent. Na niektórych byłam, innych jeszcze nie widziałam. 
      Zwiedzanie cmentarzy w sposób turystyczny ma swoje zalety, ale ma niezaprzeczalne wady. Może być zaledwie wstępnym rozpoznaniem przestrzeni. Reszta zależy już od indywidualnych predyspozycji, a przede wszystkim przygotowania i oczekiwań. Moje wędrowanie między grobami jest zwykle chaotyczne. Idę za detalem architektonicznym za nazwiskiem , alejką usłaną jesiennymi liśćmi, za skrzydłami anioła lub za ciszą. Różnie to bywa.
       Cmentarz na Rossie w Wilnie to kawał polskiej historii i kultury. Oczywiście obowiązkowym punktem, jest zaduma nad czarnym granitem z napisem Matka i Serce Syna na przylegającym doń Polskim Cmentarzu Wojskowym. Czy trzeba tłumaczyć czyja to matka i serce jakiego syna? Twórcy mauzoleum zakładali, że będzie to tak oczywiste, że nazwisko nie jest potrzebne. Dziś jeszcze żyją pokolenia, dla których tak rzeczywiście jest. Ale czy młodsi będą wiedzieli?
      Nam jeszcze wystarczy prosta kolumna z popiersiem i samo nazwisko: Lelewel, aby się zatrzymać. Czy młodsi będą wiedzieli, że zatrzymać się warto? A może padnie niefrasobliwe pytanie do przewodnika: No i co, że Lelewel? Co, że Syrokomla, Pietraszkiewicz, Becu i Słowacki? Co, że Smuglewicz i Wiwulski? A bo to kto pamięta jak wygląda Pomnik Grunwaldzki w Krakowie?
      Smutne i zbyt gorzkie nawiedzają refleksje na stromych ścieżkach Rossy. I nagrobkowe lilie wiecznie kwitnące szarzeją od deszczu, a liście z wiatrem zasypują dróżki i anioł wytrwale osłania płonący kaganek. 










poniedziałek, 27 października 2014

Zupełnie inna muzyka i czeska literatura

      Raven, czyli Kruk. Naprawdę nazywa się Vladimir Kučera, pochodzi z Pragi, jest kompozytorem i pieśniarzem. Rodzaj muzyki, którą się zajmuje, określa się jako progresywny pop, ale nie mam pojęcia, co to znaczy. Przez lata działalności muzycznej zajmował się wieloma gatunkami: rockiem i folkiem, gra, aranżuje, realizuje covery, jest autorem ogromnego repertuaru tekstowego. Jako multinstrumentalista z powodzeniem przechodzi od fortepianu do gitary, od gitary do akordeonu, od akordeonu do elektroniki. Ba, śpiewa w rock operze Antygona jako wróżbita Teirezjasz.
     Nie wiedziałabym o jego istnieniu, gdyby nie koncert. Poszłam, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Bez całego tego elektronicznego zaplecza, bez trąbek, fanfar, wzmocnień, bez swojego zespołu, z którym występuje, w nagim świetle punktowego światła, ubrany na czarno, jak przystało do pseudonimu, Raven zaprezentował się jako pierwszej klasy śpiewak wysublimowanych poetyckich tekstów, prostych i wzruszających, przejmujących prawdziwością opowiedzianych historii. Akompaniując sobie na fortepianie, to na gitarze śpiewał o pożarze miłości, o historii ocalałego z wojennego pogromu żydowskiego dziecka, o człowieczym losie, którego się nie wybiera, ale i którego nie można oddać, odsprzedać ani kupić. Była też piosenka pastisz złożona z cytatów ze znanych utworów scenicznych: "Hamleta" i "Ryszarda III" Szekspira, "Sprzedanej narzeczonej" - narodowej opery czeskiej Bedřicha Smetany, "Cyrano de Bergeraca" Rostanda i innych. Piosenka barowa, jak ją określił Roman Štolpa, obecny na koncercie współuczestnik, aktor i reżyser czeski świetnie władający językiem polskim, gdyż jego dziadkowie byli Polakami.
      Między piosenkami zaś usłyszeliśmy fragment prozy - opowiadanie współczesnego pisarza, Ilija Kučery, starszego brata Ravena. I rzeczywiście obaj bardzo są do siebie podobni, jednakowo długie rozpuszczone czarne włosy, tylko Ilja dodatkowo nosi zarost na twarzy. Opowiadanie we własnym tłumaczeniu przeczytał wspomniany Roman Štolpa, Treść zabawna, jak to pewien piszący sprawozdania sądowe literat otrzymuje niespodziewaną pomoc w tworzeniu fabuły ze strony poznanych przypadkiem w barze  zawodowców: włamywaczy i złodziei, których profesjonalizm potwierdzają wieloletnie odsiedziane wyroki.
     Braci łączy także wykształcenie i i twórczość muzyczna. Także Ilja zaczynał od fascynacji rockiem, grając na gitarze basowej. Zajmuje się także dziennikarstwem, jest dziennikarzem muzycznym, radiowym, przeprowadza wywiady, nagrywa, i pisze książki.
      Obaj bracia obdarzeni wieloma talentami, częściowo zapewne po dziadku, czeskim poecie Frani (Frantisek) Kucerze oraz rodzicach: dziennikarzu radiowym i nauczycielce. I łączy ich coś jeszcze, co ściskało za gardło podczas wzruszającego spotkania na żywo, Obaj cierpią na wrodzoną chorobę oczu, której wynikiem jest postępująca ślepota. Starszy z braci już od kilku lat z powodu utraty wzroku jest na rencie, młodszy również korzystał z pomocy osoby, która prowadziła go na scenę i do fortepianu. A dostępne w internecie nagrania całkiem niedawne pokazują, że Raven jeszcze swobodnie ze swoich oczu korzystał. Dzisiaj ma je już przymknięte, niewidzące, ale nadal śpiewa pełnym emocji głosem i z poetycką zadumą nad losem człowieka, którego się nie wybiera, a nie można go ani odsprzedać, ani odkupić.
      Piękny, kameralny koncert, spotkanie z żywym językiem czeskim i muzyką. W sam raz na jesienny wieczór.







sobota, 25 października 2014

"Szeryf" z Nottingham

   Maestro Christopher Jarvis Haley Hogwood -  ur. 10 września 1941 w Nottingham - zm. 24 września 2014 w Cambridge

Dyryguje:



Opowiada, dyryguje i gra:





(nie można przecież wciąż tylko o architekturze ;-))

środa, 22 października 2014

Barok

    O baroku często tu piszę ze względu na muzykę. Tym razem będzie o innym baroku: architektonicznym. Nie to, żebym się specjalnie na tym znała. Nieraz bywa tak, że stoję przed bryłą i zastanawiam się, co też to może być? Jeżeli żłobione klumienki, to neoklasycyzm? A jak proste to renesans? Albo zwieńczenie tychże kolumienek: jak ślimaczki to klasycyzm, a jak liście akantu?... Tu gzymsik taki, tam owaki. Jak portal półokrągły, to jeszcze styl romański, a jak ostrołukowy to już wstępny czy późny gotyk? Albo te sklepienia już wewnątrz. Kolebkowe,  żebrowe, krzyżowo-żebrowe, łamane cyrklem przez koło... Patrzę na wymyślne formy fasadowych zwieńczeń i bezradność człowieka ogarnia: co też to może być? Attyki, loggie, woluty, maszkarony... Pilastry od góry do dołu albo tylko na wybranym pięterku ;-) Ciekawe, dlaczego? Rozetki, uszaki, ornamentowe fantazje... Martwa roślinność modelowana w gipsie,  baśniowe stwory wywołane dłutem do życia schodzą ze ścian. Chaos!
      Łatwo powiedzieć:  kilka cech charakterystycznych i wiesz! Nie, nie wiem. Jak odróżnić klasycyzm renesansowy od neoklasycyzmu oświeceniowego? Chyba tylko poprzez datę powstania budowli. Zapewne niejednemu znawcy krew by się wzburzyła na to, co tu piszę, ale jako laik staję przed gmachem i... wiem tylko jedno: zachwyca, albo nie zachwyca ;-)
     A jednak! Wejście w pewne mury z ust każdego laika wywołuje ten sam okrzyk: ale barok! Bo z zewnątrz jeszcze nic takiego nie widać szczególnego.


Nic szczególnego, ot, fasada kościoła

Wchodzimy sobie do środka. Zadzieramy głowę do góry, rozglądamy się po ścianach,  wędrujemy wzrokiem po całości, namacalnie, bez żadnych przewodników, specjalistycznych książek odczuwając, jak barok kapie na nas ze sklepienia, napiera ze ścian, wyziera z ołtarzy i kolumn, a nawet spływa żyrandolem na środku głównej nawy.




Sklepienie kaplicy chrzcielnej - centralna scena otoczona precyzyjnymi stiukami w kształcie kwiatów


W kaplicy Matki Bożej Łaskawej sceny z życia NMP w otoczeniu wieńców z kwiatów - każdy wieniec wykonany z innego gatunku kwiatów.



 A tak wygląda ołtarz Matki Bożej Łaskawej - ołtarz boczny w lewej nawie


 Stiukowe sceny z Ewangelii -   w łodzi Piotrowej




  Cudne detale stiukowe przy kaplicach św. Augustyna i św. Urszuli w bocznej nawie


 Rzut oka na sklepienie w prezbiterium



Cymes! Żyrandol w kształcie żaglowej łodzi.


Święty Franciszek z czaszką u stóp- barokowy motyw przemijania, ale w jakiej zachwycającej oprawie :-)

A poza tym można tu znaleźć takie dziwa, jak milczące słoniki (są dwa):


Oraz:


bęben turecki przywieziony przez fundatora świątyni,  Michała Kazimierza Paca z wyprawy chocimskiej w 1673 roku. Bębny są dwa, stoją w lewej nawie. 

      Teraz trochę faktów.  Kościół św. św. Piotra i Pawła na Antokolu w Wilnie ufundowany został przez, jak wspomniałam pod zdjęciem,  wielkiego hetmana  litewskiego Michała Kazimierza Paca. Budowę, kierowaną przez krakowskiego architekta, Jana Zaora, rozpoczęto w roku 1668, a świątynię konsekrowano w roku 1701. Na szczycie  portalu znajduje si.ę herb rodu Paców, a na frontonie nad oknem łacińskie wezwanie: Regina pacis funda nos in pace (Królowo pokoju, utwierdzaj nas (zachowaj nas) w pokoju). Złośliwa legenda głosi, że fundator specjalnie wybrał takie motto, żeby aż dwukrotnie  wpleść w nie swoje nazwisko ;-) Niemniej życzeniem Paca było, aby pochować go jako wielkiego grzesznika pod wejściem do świątyni.
      We wnętrzu znajduje się ponad dwa tysiące rzeźbionych postaci ludzkich. Prace wykończeniowe trwały osiem lat i kierowali nimi włoscy rzeźbiarze: Pietro Peretti i Giovanni Maria Galli oraz malarz  Martin Altomonte.  Przy pracach wykończeniowych zatrudnionych było 300 rzemieślników.  W międzyczasie zmarł fundator,  M.K. Pac i do wykończenia wystroju świątyni powrócono dopiero na początku XVIII wieku pod kierownictwem Jana Baretto i Mikołaja Piano - rzeźbiarzy włoskich.  Niestety, i oni nie dokńczyli dzieła. Do dziś nie ma na przykład głównego ołtarza, w miejsce którego  znajduje się tylko obraz Franciszka Smuglewicza przedstawiający  pożegnanie św. Piotra i św. Pawła na tle płonącego Rzymu. Podobno zamówiony przez fundatora ołtarz o kryształowych kolumnach zatonął w drodze z Holandii do Gdańska. 
       Z innych interesujących obiektów w świątyni, których nie sfotografowałam, warto wspomnieć o:
 - ołtarzu Pięciu Ran Chrystusa;
- drewnianej figurze Jezusa Antokolskiego (wykonanej w Hiszpanii) ofiarowanej przez papieża Innocentego XII w roku 1700; figura ma zrobioną z prawdziwych włosów perukę;
- ambonie w kształcie łodzi z rozwiniętym żaglem;
- niezwykle ekspresyjnej rzeźbie Zmartwychwstanie;
- równie ekspresyjnej rzeźbie przedstawiającej Kostuchę w tradycyjnie przerażającym kształcie i atrybutach.

      Taki barok to ja rozumiem :-)



sobota, 18 października 2014

Lądem, wodą i mostem

     (I zagadka dla dociekliwych -, o której więcej napiszę moze następnym razem ;-)



      Nie mam pomysłu na kolejną część relacji z Litwy, więc bardzo chaotycznie kilka obrazków i wspomnień. 
       Liszkawa (Liŝkiava) to niewielka wieś położona na lewym brzegu Niemna. Początek jej istnienia  - jak to się mówi - ginie w pomroce dziejów.  Legendy głoszą, a badania archeologiczne potwierdzają, że miejsce to zasiedlali Jadźwingowie, a na Górze Zamkowej siedzibę swoją miał Mendog. Dzisiaj o dawnej świetności świadczy przepiękny kościół Świętej Trójcy (pocz. XVIII w.) z niezwykłym, rzadko spotykanym rokokowym wystrojem wnętrza oraz resztki dawnej zamkowej architektury.  Monumentalność kościoła, pierwotnie wchodzącego w skład kompleksu architektonicznego połączonego z klasztorem dominikańskim, wywiera dodatkowe wrażenie ze względu na usytuowanie na wysokiej skarpie nad brzegiem Niemna oraz w zestawieniu z liczbą mieszkańców tej obecnie wymierającej wioski. Otóż mieszkają tutaj tylko 32 osoby.  


 Na zdjęciach kolejno: fresk w kruchcie kościoła w Liszkawie,  inkrustowane drewniane ławki oraz rokokowa ambona










      "Niemnie, domowa rzeko moja" - pisał wieszcz Adam.  Rejs po Niemnie trwa godzinę, leniwie płynie sobie barka płosząc żerujące przy brzegu kaczki, w górze przeleciały żurawie, Niemen  rozwija przed oczami  zakręty odsłaniając  przybrzeżną dość dziką przyrodę.  


      

  U góry po lewej widok na Niemen ze skarpy w Liszkawie, powyżej widok brzegu Niemna podczs rejsu, obok pierwsze budynki Druskiennik, gdzie rejs się kończy.









        Rejs z Liszkawy do Druskiennik trwa godzinę. Druskienniki to we współczesnej Litwie największy i najbardziej znany kurort uzdrowiskowy, słynący ze złóż soli mineralnych i pokładów borowiny. Nagromadzenie czterogwiazdkowych hoteli pozwala się domyślać, że jest to także kurort najdroższy ;-) Status miejscowości leczniczej nadał mu jeszcze Stanisław August Poniatowski.  Obecnie znajduje się tutaj jeden z największych w Europie aquaparków, o którego zjeżdżalniach nic nie powiem, bo nie próbowałam. Moje podziwianie ograniczyło się do spaceru deptakiem,  uliczkami z drewnianą zabudową przypominającą nieco Nałęczów, próby targowania się o cenę porcelanowych filiżanek na miejscowym kiermaszu oraz wysłuchania i obejrzenia grającej fontanny. 

  Fragment wystroju knajpy w Druskiennikach, styl miejscowo-rustykalny







       Dalsza część wodnej wycieczki miała miejsce w Trokach, dawnej stolicy Litwy, z rozpoznawalnym zamkiem położonym na wyspie jeziora Galwe. Okolice przypominają mazurskie pojezierze, gdyż w sumie znajduje się tutaj ponad 30 jezior. Stolicę założył w Trokach Giedymin, a przejął po nim Kiejstut. Tutaj urodził się także syn Kiejstuta - Witold. Zamek pierwotnie leżał na dwóch wyspach i składał się z dwóch części: dziedzińca z bramą wejściową i wieżą obronną oraz za zamykaną drugą bramą części drugiej - właściwego zamku z pomieszczeniami mieszkalnymi na piętrach.  Dzisiaj tej fosy nie ma ze względu na obniżenie poziomu wody w jeziorze i pod mostem łączącym obie części można przejść suchą nogą. Do samej wyspy jednak przechodzi się po drewnianym moście. 
      Naprzeciwko zamku, po drugej stronie jeziora bieleje fasada XIX-wiecznego pałacu Tyszkiewiczów. Pałac służy celom kulturalnym, organizuje się w nim koncerty i wystawy.  Otacza go dwudziestohektarowy park w stylu francuskiem, projektowany na zamówienie hrabiego Józefa Tyszkiewicza przez Eduarda Andre
      Troki to miejscowość z unikalną zabudową w stylu karaimskim. Karaimi, będący odłamem judaizmu, sprowadzeni zostali z Krymu przez Witolda  jako jeńcy wojenni i tutaj osiedleni. Mieszkają tutaj do dzisiaj pielęgnując swój język i obyczaje. Zabudowę karaimską rozpoznać można po szczytowym usytuowaniu domów z trzema oknami od ulicy: jedno okno jest dla Boga, drugie dla księcia Witolda, trzecie dla domowników. W Trokach działa też świątynia karaimska - kinesa. I można spróbować karaimskich kibinów, czyli pierożków z kruchego ciasta, przypominającego trochę francuskie,  nadziewancyh mięsem. Oryginalne kibiny nadziewane były mięsem baranim, dzisiaj można dostać w trzech smakach: drobiowym, wieprzowym i z baraniną. A poza tym opychałam się blinami i cepelinami. Bliny w wersji żmudzkiej, z nadzieniem mięsnym. Za to cepeliny całkiem jak polskie pyzy z mięsem, tylko pięć razy większe :-)

   

Zamek w Trokach i dawna fosa odzielająca dwie części zamkowe



  

Karaimskie domy z trzema oknami i kinesa - świątynia


I jeszcze jeden mieszkaniec Troków ? :-)) Trocki Pers parkingowy :-)



Zdjęcie jeszcze jedno z rejsu odnalazłam, zawieruszyło się wcześniej:


wtorek, 14 października 2014

Żemajtis, czyli tam, gdzie Mickiewicz "tępe żmujdzkie łby" uczył

    Bynajmniej nie był szczęśliwy dwudziestojednoletni poeta, gdy został skierowany do Kowna, dokąd przybył 8 września 1819 roku obejmując stanowisko nauczyciela w szkole powiatowej. W porównaniu z wielokulturowym, estetycznie wysmakowanym, naukowo rozwiniętym Wilnem, Kowno przedstawiało się jako zapyziałe prowincjonalne miasteczko. Pozbawiony gromady przyjaciół Mickiewicz doświadcza towarzyskiej i intelektualnej pustki. Praca w szkole zajmowała całe dni i nie przynosiła satysfakcji. "Głowy zupełnie żmujdzkie. Praca daremna!" - pisał rozgoryczony. 
     Kowno (Kaunas), położone 100 km od Wilna, pierwotnie  było tylko zamkiem na granicy między Litwą a panującymi na Żmudzi Krzyżakami. Dopiero w 1408 położona w pobliżu osada otrzymała prawa miejskie magdeburskie.  Żmudź zawsze uważana była za krainę gorszą, "niższą" (Ziemajczis) od położonej w górnym biegu Niemna Litwy. Ziemie te, zamek i osadę położone u zbiegu Niemna i Wilii książę Witold pod koniec  XIV wieku wspaniałomyślnie podarował Krzyżakom, a nawet wysłał swoich Litwinów, by pomagali Zakonowi Żmudzinów ujarzmić i podbić. Proces ten przerwała krzyżacka klęska pod Grunwaldem.
      W momencie przybycia Mickiewicza do Kowna miasto liczyło 2400 mieszkańców oraz 600 w tzw. Słobodzie Żydowskiej. Szkoła, do której został skierowany młody poeta, założona przez jezuitów, po kasacie zakonu pozostawała pod zarządem Uniwersytetu Wileńskiego. Liczyła ok. 100 uczniów. Nadal jednak mieściła się w budynku dawnego Collegium Jezuickiego przylegającego do pojezuickiego kościoła, wówczas jeszcze zdewastowanego po tym, jak w 1812 roku urządzono w nim szpital wojskowy. Mickiewicz zamieszkał na pierwszym piętrze w jednej izbie z przedpokojem. Okno jego mieszkania wychodziło na wąską uliczkę i znajdowało się dokładnie naprzeciwko okna doktorowej Karoliny Kowalskiej, z którą już rychło połączył go ognisty romans o mało co zakończony pojedynkiem, kiedy podczas jednego z licznych wieczorów spędzanych u doktorostwa doszło do bójki. Romantyczny kochanek został wyzwany na pojedynek podwójny: przez doktora Kowalskiego za obrazę domu, a przez drugiego amanta pięknej doktorowej, szambelana Nartowskiego za pobicie. 
      Do pojedynku nie doszło. Karolina Kowalska była nie tylko piękną kobietą, nazywaną Kowieńską Wenerą, ale i mądrą. Ostatecznie była przecież pięć lat starsza od narwanego Adama. W wyniku jej mediacji doktor Kowalski z Mickiewiczem się pogodzili, a z Nartowskim została ustalona zasada, że gdy jeden z nich przyjdzie do państwa Kowalskich, drugi tego dnia (wieczoru?) się nie pojawi, żeby nie wchodzić sobie w drogę. 
    
   

Kościół jezuicki i po prawej przylegający doń budynek dawnej szkoły powiatowej, w której uczył Mickiewicz; z prawej widoczny budynek po drugiej stronie uliczki, gdzie miszkała Karolina Kowalska


Tablica pamiątkowa na ścianie szkoły;  pod portretem "Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie" po polsku i po litewsku


       Dzisiejsze Kowno można zwiedzać na różne sposoby i według rozmaitych tematycznych tras. Podczas niespełna godzinnego spceru najczęściej zahaczałam o ślady gotyku. Najstarsza kowieńska świątynia, Kościół pw. Wniebowzięcia NMP, zwany kościołem Witolda, który go ufundował na pocz. XV wieku, wzniesiony został tuż nad brzegiem Niemna. Stąd na frontowej ścianie zaznaczony jest metr wskazujący  poziom wody w czasie powodzi. Z elementów gotyckich zwracają uwagę wewnątrz tylko żebrowane sklepienia w prezbiterium.  Witraże zaś, przedstawiające nie świętych, lecz cztery postacie  historycznych ksiażąt litewskich, wyglądają bardzo współcześnie. Poza tym w lewej nawie znajduje się grobowiec jednego z bardziej znanych pisarzy, Juozasa Tumasa, pseud. Vaižgantas, (1869 -1933), będącego duchownym i pełniącego funkcję tutejszego proboszcza.



Znacznie ciekawsze i potężniejsze wrażenie wywiera największa litewska świątynia gotycka pod wezw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła, a przynajmniej największa budowana z cegły  (84 m długości), pełniąca funkcję katedry . Budowę zapoczątkowano w 1413 roku, ale że świątynia powstawała przez dwieście lat, wystrój wnętrza jest mieszanką stylu gotyckiego i barokowego. Prezbiterium z monumentalnym barokowym ołtarzem Ukrzyżowania (1775 r.) zachwyca postaciami apostołów naturalnej wielkości. A przy tym piękna kolorystyka  fresków pod sklepieniem oraz ozdobnych tkanin (niestety, niezbyt widocznych na zdjęciu, z prawej strony widoczny wąski pasek jakby bordowy - to właśnie tkanina) zwieszających się po bokach prezbiterium. 


     Ale gęba ze zdziwienia rozdziawia się sama, gdy popatrzymy na boczny ołtarz w lewej nawie.
 Sam obraz jest również zabytkowy, przedstawia Wniebowzięcie NMP (1686r.), a ołtarz (XVII w.) jest świadectwem misternej pozłacanej konstrukcji drewnianej, urzekającej bogactwem ozdób. To jednak, co autentycznie powala, to ażurowe kolumny tego ołtarza. Mam nadzieję, że widać na powiększonym zdjęciu - one są puste w środku. Koronkowa robota!




A poza tym znajdują się tutaj obrazy znanego nam wszystkim Michała Elwiro Andriollego. I będąc wewnątrz niespodziewanie mojemu podziwowi towrzyszyła cudownie delikatna muzyka organowa. Bach to nie był, wyglądało na jakąś próbę organisty. Niemniej od razu inaczej się odbiera budowane przez dwieście lat piękno wspomagane muzyką najbardziej sakralnego instrumentu.
      Kowno szczyci się także przykładem gotyku płomienistego widocznego na fasadzie Domu Perkuna. Nazwa związana jest z legendą rzekomego odnalezienia w budowli posągu prasłowiańskeigo bożka, ale to tylko legenda. Prawda jest taka, że był to budynek handlowy ufundowany przez kupców Hanzy. Kowno było jedynym miastem litewskim współpracującym z międzynarodową ligą miast handlowych. W czasach Mickiewicza działał tu teatr, do którego nasz wieszcz regularnie uczęszczał.



Gotyk płomienisty Domu Perkuna

        Jest jeszcze piękny biały Ratusz z elementami gotyku, renesansowe kolorowe kamienice wokół dość dużego Rynku, na którym do wypoczynku zachęcają  liczne stojące w cieniu ławeczki, fontanna, biały ogródek "rowerowy" ;-) (Ale nie mogę zdradzać wszystkich tajemnic, trzeba pojechać zobaczyć)




I mnóstwo innych atrakcji na czele z pozostałościami oraz odbudowaną jedną wieżą zamku, ale ja na koniec pozostawiłam coś  mniej przyjemnego. Oto przykład jak można zniszczyć zabytek - gotycki franciszkański (bernardyński) kościół pw. św. Jerzego, w którym autentycznie myślałam, że się rozpłaczę. 
     Ufundowany przez kasztelana grodzieńskiego Stanisława Szandziwojewskiego (Sędziwojewskiego) zespół architektoniczny budowany w latach 1487 - 1502 (niektóre źródła podają 1504 r.) tworzy klasztor oraz bezwieżowy trójnawowy kościół gotycki na planie prostokąta, jeden z największych na Litwie ( długość ponad 36 m).  Bryła świątyni do dziś zachowała oryginalną nietynkowaną elewację. Unikatowe przypory prezbiterium mają kształt kolumn, podtrzymujących  łuki nad oknami.  Kowieńscy bernardyni słynęli z produkcji nalewek, miodów,  założyli bibliotekę, prowadzili archiwum i rozpowszechniali modlitwy w języku litewskim, których rękopisy odnaleziono, jak np.  Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga Ojca. W wieku XVII klasztor trzy razy płonął oraz uległ zdewastowaniu przez wojska rosyjskie w 1655 r. Kolejne dzieło zniszczenia dokonuje się w roku 1812, a w 1842 władze carskie po kasacji klasztoru przekazują cały kompleks architektoniczny miastu. Po kolei niszczeją wszystkie dzieła sztuki będące na wyposażeniu świątyni: freski, obrazy, ołtarze, rzeźby... Nie zostaje nic. W połowie XX wieku kościół służy oddziałom  wojsk powietrzno-desantowych. Do dziś w sklepieniu widoczne są dziury po hakach, na których suszono spadochrony. Przez jakiś czas działała tam szkoła medyczna i skład materiałów, też zdaje się o chrakterze i przeznaczeniu medycznym.
      Strzeliste niegdyś witrażowe okna są dzisiaj zamurowane cegłami, niektóre w całości, inne częściowo, nie ma w nich szyb, tym bardziej witraży. Zabytkowe ołtarze z XVI wieku (Św. Anny i Krzyża Świętego) całkowicie spłonęły. Nie wiadomo nawet jak wyglądały. Podobnie wszystkie ołtarze spłonęły po raz drugi w pożarze 1624 roku tak, że nawet dach świątyni się zawalił. Wojska rosyjskie ponownie w 1655 roku zniszczyły nie do końca odbudowany kompleks klasztorny, wzniecając kolejny pożar. Kolejne dziesięciolecia i wieki to na przemian czasy odnawiania i niszczenia zabytku. Aż do 2005 r., kiedy  kościół został oddany ponownie franciszkanom. Trwają prace konserwatorskie. Czuwający przy wejściu zakonnik, świetnie zresztą mówiący po polsku, pilnuje, żeby turyści zamykali drzwi, bo robi się przeciąg, gdyż po przeciwnej stronie nie tylko w oknach nie ma szyb, ale nawet brakuje kawałka ściany i drzwi w futrynach. Na rusztowaniach za ochronną płachtą pracują konserwatorzy. Kolumny, ściany, sklepienie w dziurach, liszajach, nierównościach. Na tle totalnego zniszczenia  zachwyca odnowiona cudowna ikona Matki Bożej Łaskawej z XVII wieku, drewniana galeria chóru organowego z malowanymi wzorami w kształcie kwiatowych kompozycji, fragmenty odnowionych kolumn z deliktnym wzorkiem gałęzi ruty. Ale pierwsze wejrzenie daje obraz nędzy i rozpaczy.


To były kiedyś witraże


Kolumnowe przypory prezbiterium


Ten fresk powinno dać się odreastaurować


     Odnowiony ołatarz główny, reszta jak widać, nie ma nawet żyrandoli, żadnych kandelabrów, wszystko ze ścian powyrywane, ale ludzie się modlą, kościół jest czynny.


Odnowiona ikona Matki Bożej Łaskawej, typu Hodegetria 



piątek, 10 października 2014

Tylko grube księgi zasługują na przeczytanie

      Zniknę na kilka dni. Może wypada zostawić coś do czytania? Do słuchania jest w poprzednim wpisie. Lektury, koncerty, płyty... wszystko połowicznie. Książki niedoczytane. Płyty niedosłuchane. Kartki pocztowe - niewysłane! Ale, słowo honoru, miałam zamiar wysłać, tylko nie zdążyłam. I co z kawą??! Nie zdążę już dzisiaj kupić, a w słoiczku dno widać. I zmagam się strasznie...
      Strasznie zmagam się z najazdem jakiegoś spamu, który wpada codziennie, a ja tylko usuwam, usuwam i usuwam. Zanim ten amerykański spam się przewali, życia mi zabraknie. Dlatego chyba muszę wprowadzić jakąś blokadę, weryfikację w komentarzach czy co? Może ktoś wie, jak sobie z tym dziadostwem poradzić? Bo zaczynam tęsknić za bloog. pl i jak tutaj nic się nie da zrobić, wrócę na tamtą platformę z pisaniem. Tylko tam tyle rzeczy nie działa w starym szablonie, że sama już nie wiem, gdzie lepiej :-((
      Dlatego w komentarzu u Helen napisałam, że chcę na bezludną wyspę. Uciec od tego zgiełku, spamu, niechcianych reklam, nagabywań, handlowych propozycji - na przykład codziennie wpada na pocztę reklama rewelacyjnego ubezpieczenia komunikacyjnego - tylko że ja samochodu nie mam. Albo jeszcze bardziej rewelacyjne zniżki dla firm. A ja nie posiadam i nie prowadzę żadnej firmy! A ostatnio dostałam nawet namiary na okazyjny przetarg na samochody poleasingowe ;-) To ja bezludną wyspę poroszę ;-)
      Jeśli wierzyć Waldemarowi Łysiakowi, na Wyspach Bezludnych mieszkają szleńcy, wariaci i... geniusze. Samotni artyści, wizjonerzy i władcy absolutni. Marzyciele i ludzie bez nazwiska i historii. Kacper Hauser pospołu z Wagnerem, van Gogh i Bolesław Śmiały, caryca Katarzyna i Sylvia Plath. Bezimienni więźniowie Oświęcimia i Jezus na krzyżu opuszczony przez Boga. 
      Bezludną wyspą może być każde miejsce na ziemi i każdy skrawek duchowego wnętrza czlowieka. Brak tożsamości jak w przypadku Kacpra Hausera, jak i nadmiar władzy, jak w  przypadku Katarzyny II. Pustynia wśród ludzi i pustynia stepów Azji; pustynia bajkowego zamku  i pustynia żmudzkiej puszczy; pustynia zawiedzionych nadziei i pustynia nadmiernych ambicji. Pustynia jest wszędzie, gdyż człowiek dziczeje stykając się z ludźmi i albo musi wybudować sobie erem, albo spłaszczyć się do wymiarów otoczenia. Toteż książka Łysiaka jest o eremitach. Paradoksalnie, czyżby tylko w królestwie książek człowiek nie był sam? 
       Rzecz o samotności, Wyspy  bezludne Waldemara Łysiaka. Kiedyś była dla mnie za trudna, dzisiaj jest w sam raz. A z wojaży niedawnych przywiozłam Wędrówkę do źródeł Wiesława Juszczaka, sześćsetstronicowy tom esejów z lat 1963 - 2006. Wysoki stopień abstrakcji, erudycyjność, wnikliwość spojrzenia autora na zjawisko momentalne zanurzone w proces historyczny, w którym dążenie do rekonstrukcji dziejów jest równocześnie zmierzaniem do pełnej rekonstrukcji rzeczywistości. Rozgraniczenie między naocznoscią a wyobraźnią bywa pozorne, gdyż dzieło naukowe służy jako środek, jako droga do uzyskania poznawczego kontaktu z czymś, co już do dzieła nie należy. 
      Gdzie więc jest cel wszelakiej podróży? Fizycznej, w przestrzeni geograficznej i intelektualnej, w przestrzeni poznawczej? Tuż obok, na pustyni świata i tuż obok, w samotności między ludźmi. Wszystkiego, co naprawdę najważniejsze, doświadczamy tylko bezpośrednio, w samotności. Nie da się wspólnie, jednakowo przeżyć tego samego. W środku nas samych tylko my jesteśmy, nikt więcej. 
        Samotność zamyka się wokół nas...
     
   

poniedziałek, 6 października 2014

Sto lat później

    To On skomponował Warszawskie dzieci. 24 września 1914 roku urodził się Andrzej Panufnik. O, przepraszam, Sir Andrzej Panufnik:-) Kompozytor nieznany szerszemu ogółowi rodaków i na pewno niesłuchany tak często jak na to zasługuje. W stulecie jego urodzin mamy Rok Andrzeja Panufnika. Czy to spopularyzuje jego twórczość? 
      Ja w każdym razie dzięki temu mogłam wysłuchać paru kompozycji na żywo i w transmisjach, bo było ich trochę więcej niż do tej pory. 26 sierpnia, a więc ponad miesiąc temu wysłuchałam Koncertu fortepianowego w wykonaniu młodej pianistki Katarzyny Gołofit. Bałam się tego eksperymentu ;-) Jakże niepotrzebnie! Wielka muzyka obroni się zawsze ;-)
      Nowoczesna? Tak, o ile początek lat sześćdziesiątych można wciąż uznawać za nowoczesny. Trudne? Bez przesady, mamy klasyczną trzyczęściową kompozycję koncertową o zróżnicowanej dynamice: szybka, wolna, szybka. Niezwykłe? Owszem, zwłaszcza część druga robi ogromne wrażenie. To medytacja nad czasem, który chciałoby się zatrzymać. Larghetto molto tranquillo grane tak wolno, że słychać jak piasek przesypuje się klepsydrze. Zasłuchałam się. Katarzyna Gołofit stopiła się z fortepianem. Była nim niemal z głową wtuloną w klawisze. Był to jedyny fragment muzyki tamtego dnia, na którym autentycznie się wzruszyłam. Ewa Pobłocka w poniższym linku gra inaczej. Nie mam innego nagrania. Ale tego trzeba wysłuchać. 
      A więc po kolei, czyli spis treści:
Część pierwsza: Entrata jest najkrótsza, za to żywiołowa. Zaczyna się mocnym wejściem bębnów i zaraz fortepian jak ulewny deszcz stukający w parapet. Następnie dźwięki gęstnieją i trwa "ćwiczenie palców" ;-) Fortepianowi towarzyszą smyczki i dęte. Po czterech minutach "gaworzenia" 
część druga: Larghetto molto tranquillo, najważniejsza, najdłuższa, medytacyjna. Zaczyna flet. Cichutko. Potem pojedyncze dźwięki fortepianu jak układane do snu porcelanowe laleczki na skrzypcowych poduszkach. Jest w tym delikatne szemranie leśnego strumyka i kwietne dzwoneczki łąkowe. Najcudowniejszy fragment zaczyna się gdzieś po ósmej minucie, w ósmej trzydzieści. Ten kawałek przypomina mi nieco Rachmaninowa. I znowu śliczne flety z dziesiątej czterdzieści pięć wspomagane smyczkami spływają delikatnie, cudowną harmonią. Widzę wtedy wielką płaską łąkę z rzęsami lasu na horyzoncie. Albo zachód słońca nad morzem. Każdy zobaczy, poczuje coś innego. W każdym razie wzruszyłam się. Tak do czternastej minuty. I fortepian znowu pojedynczymi tonami, bardzo powoli odmierza czas. Ten brak pośpiechu jest cudowny w zgiełku współczesnego świata.
Część trzecia: Presto molto agitato to znowu popis techniki, wirtuozerii, "przekrzykiwanie się" instrumentów: to dęte, to fortepian, to dzwonki, to rwane smyczki. Prawie kakofonia, ale... tak brzmią zatłoczone ulice w godzinie szczytu. Jednak po dziewiętnastej minucie Panufnik wyprowadza nas z tego zgiełku. I teraz zaczyna się "lanie wody" - fortepian grający jak harfa udająca płynącą rzekę, albo deszcz, ale łagodny, jednostajny. Koncert nie może się jednak zakończyć potopem! ;-) Więc wracamy na ulicę, do fabryki czy ja wiem zresztą, co to być może? Ostatnie trzy minuty w biegu :-)
        Wiem, że być może długie, ale jak rozdzielić? Niezwykłość części środkowej docenić można tylko w zestawieniu z tym, co się dzieje na początku i na końcu. A poza tym, gdzie nam się tak ma spieszyć, do licha?! Dzisiaj, nie, już wczoraj zmarła Anna Przybylska. Miała 36 lat. Co robiła w ostatnich dniach, kiedy wiedziała, że umiera? Goniła za czymś?... Ja słuchałabym muzyki. 

     W sto lat po przyjściu na świat Andrzeja Panufnika została udostępniona jego twórczość, nagrania, biografia, wszystko w jednym miejscu na 

http://ninateka.pl/kolekcje/panufnik

Stamtąd link do Koncertu fortepianowego poniżej, Trzeba pojechać w dół i kliknąć na okienko filmu.

Andrzej Panufnik - Koncert fortepianowy (Ewa Pobłocka)
   


PS. No i masz ci los, zmarł Igor Mitoraj. Na Rynku w Krakowie jego Eros Bendato będzie jeszcze bardziej smutny niż dotąd.



Libera me, Domine, de morte aeterna, in die illa tremenda,
Quando coeli movendi sunt et terra.
Dum veneris judicare saeculum per ignem,
Tremens tremens factus sum ego, et timeo, dum discussio
      venerit, atque ventura ira.
Quando coeli movendi sunt et terra,
Dies illa, dies irae, calamitatis et miseriae, dies magna et amara valde
Dum veneris iudicare saeculum per ignem.
Reqiuem aeternam dona eis, Domine, et lux perpetua luceat eis.


piątek, 3 października 2014

Fragmenty

     Czasami chodzi za nami muzyka, czasami czyjeś słowa, czasami twarz jakaś śni się po nocach. Czasami zaś chodzi za nami wiersz. Niekoniecznie cały. Jedna zwrotka, wers, fraza... Albo dwa wiersze. Chodzą i dręczą. 

(...) Kto się zapatrzył w tamte strony,
Gdzie dotąd niebo nocą ciemną
Od łuny drży nieugaszonej,
Niech w noc tę głębiej idzie ze mną.

Komu się śnią włóczone kości
Przez psy na polach, gdzie rozpaczą
Brzozy odarte jeszcze płaczą,
Niech mi to wyzna w samotności.

Bo z mgieł jesiennych, przez ścierniska,
W badylach, perzu, kłębem pnączy
Szept jakiś z trudem się przeciska
I w samo serce, w krew się sączy.

Bo nie ma ziemi wybieranej,
Jest tylko ziemia przeznaczona,
Ze wszystkich bogactw - cztery ściany,
Z całego świata - tamta strona.

 (K. Wierzyński, Ktokolwiek jesteś bez ojczyzny)


(...) Ach, tak się dziejom jutrzennym napatrz
jak my twarze w płomieniu kute
zwracaliśmy, gdzie grom swoje światło
jak fontanny podnosił łódkę.
Lecz się kochać nie ucz tych ogni,
bo sen łatwy - lecz smutek pod nim.

Bo wystarczy nam jedna ziemia,
choć strony cztery i nieba obszar
dziwnie płaski stoi jak z cienia. 

(T. Gajcy, Temu, który przyjdzie)