poniedziałek, 31 marca 2014

Teatr jak życie. A może odwrotnie?

      Spektakl był współczesny. Odpada problem szukania specjalnych strojów czy jakiejś wymyślnej charakteryzacji. Przyznaję się bez bicia, nie wiedziałam o istnieniu  Izabeli Degórskiej, a tym bardziej o jej twórczości, a jak wyczytałam z internetowej strony, ma na koncie nawet nagrody za sztuki teatralne i scenariusze. Mało tego,  w pierwszej chwili forma jej nazwiska wydała mi się raczej literackim pseudonimem. No tak jakoś mi to zabrzmiało. Teatralnie ;-)
       Sztuka Mąż zmarł, ale już mu lepiej jest takim nagradzanym utworem w dorobku Degórskiej i stąd też często granym, zwłaszcza przez amatorskie zespoły teatralne działające w wielu powiatowych i gminnych domach kultury. Rzecz jest i śmieszna, i straszna zarazem, rodzaj czarnego humoru, w którym pod zewnętrznym komizmem kryje się ostra i satyryczna diagnoza ludzkich zachowań. Śmiejemy się na początku, ale potem śmiech zamiera i dochodzi do głosu refleksja o miałkości współczesnego człowieka, o jego egotycznym i egoistycznym nastawieniu, o zaniku podstawowych norm moralnych i zwyczajnych ludzkich uczuć, o upadku godności.
       W Goryczewie niejaka Zofia Stachurska znudzona małżonkiem postanawia się go pozbyć dosypując truciznę do jabłkowego wina. Wcześniej zapobiegliwie kupuje odpowiednią czarną kreację, na mężu zaś przymierza czarny garnitur, czy przypadkiem się nie zbiegł i będzie pasował. Po niespodziewanie przyjemnej kolacji Leon Stachurski zgodnie z planem niedoszłej wdowy umiera. Wezwana lekarka stwierdza zgon, nie stwarzając zbytnich komplikacji. Grabarz, zresztą dawny znajomy i kolega zmarłego,  mierzy ciało i pomaga wdowie wybrać trumnę z katalogu - oczywiście najdroższą. W ferworze przedpogrzebowych zabiegów zmarły ożywa. Nie na tyle, żeby samodzielnie wstać, jest nadal nieprzytomny, ale zostaje zawieziony do szpitala. No i się zaczyna właściwa akcja.
       Ordynator szpitala jest wściekły, bo mu się bałagan w papierach zrobił - niedoszły nieboszczyk ma już bowiem wypisaną kartę zgonu. Zrobiła to jego podwładna, lekarka często gęsto pociągająca w pracy alkohol. W szpitalu zresztą panują swoiste rodzinne stosunki: ordynator jest rozrywany przez żeński personel, a on sam nie może się zdecydować czy ulec czarowi recepcjonistki, czy iść do łóżka z lekarką, co nie przeszkadza mu zresztą jej wymyślać za narobienie mu bałganu w szpitalu.
       Córka pacjenta, który nie wiadomo, czy umarł, czy tylko zasłabł, korzysta z zasłyszanego w radiu telefonu i zgłasza sensację - zmartwychwstanie, za co inkasuje 50 zł. Do goryczewskiego szpitala zjeżdżają wszelkiej maści dziennikarze i reporterzy. Nikt nic nie chce mówić, ale każdemu zależy na zaistnieniu w mediach. Można sobie wyobrazić, jak to wygląda. Kiedy zostaje ogłoszone, że przyjedzie telewizja na nadawanie programu na żywo, wszyscy solidarnie próbują wejść w obiektyw kamery przepychając się, depcząc innych,  dochodzi wręcz do rękoczynów, gdy ordynatora pobiła jedna z mieszkanek za to, że wepchnął się przed nią w kadr.
       Nie da się ukryć, że przerysowane, przejaskrawiony wizerunek społeczeństwa walczącego o swoje pięć minut sławy w mediach to aktualna i jakże celna satyra współczesnej hierarchii wartości. Drugie ostrze satyry uderza w media żerujące na taniej sensacji, dla których liczy się chwytliwy temat i oglądalność. Kiedy nadawanie audycji na żywo osiąga apogeum absurdu, przeciągły dźwięk szpitalnego monitora oznajmia śmierć pacjenta. Czyżby koniec?
       Niestety, niezupełnie. Trwają przygotowania do pogrzebu, oczywiście też nie bez komicznych dialogów i sytuacji. Sąsiadka przychodzi z wieńcem z jabłkami zamiast kwiatów, ktoś zapowiada, że przyniesie osinowy kołek,  a ksiądz oznajmia, że po ostatnich niezwykłych wypadkach na wszelki wypadek ciało zmarłego zostanie skremowane. Do pogrzebu jednak nie dochodzi, bo zmarły w eleganckim czarnym ubraniu ponownie pojawia się wśród obecnych. Wdowa mdleje, wszyscy się rozpierzchają, ksiądz próbuje odprawić egzorcyzmy, ale też daje nogi za pas. Zmartwychwstały Leon pozostawia żonę na podłodze jak nieżywą. Kto zostaje? Córka. Co robi? Dzwoni do radia z sensacyjną wiadomością: "Ojciec znowu ożył, ale za to należy się chyba stówa, prawda?".
      Niezbyt skomplikowany i mieszczący się w godzinie tekst daje w sam raz możliwości dla teatralnego eksperymentowania amatorskim zespołom. Postacie niemal żywcem wzięte z rzeczywistości, nawet jeśli przerysowane, są jak najbardziej realne. Zofia Stachurska to prosta kobieta, ale przecież już przesiąknięta współczesną mentalnością na poły wyzwolonej feministki, która z idei emancypacji zapamiętała tylko jedno: skoro życie z mężem stało się nudne, a na dodatek po jego śmierci otrzyma rentę, to należy się go pozbyć. Leon Stachurski to złota rączka, mający swój warsztat fachowiec, który czeka aż żona zamiast rozkazywać, grzecznie go poprosi o naprawienie telewizora. Tymczasem zaś wyjął po kryjomu baterie z pilota. Córeczka to dwudziestoletnia młoda panienka z poczty, której nie interesują relacje między rodzicami, korzysta z każdej okazji, żeby zarobić choćby tę pięćdzisiątkę. Grabarz - typowy biznesmen. W telewizji reklamuje swój zakład pogrzebowy, słono sobie liczy za usługi, a od  sąsiadki próbuje za darmo wysępić kwiaty na uroczystość. Środowisko lekarzy: pielęgniarka w recepcji w typie słodkiej idiotki,  lekarka alkoholiczka i ordynator z hasłem "dajcie mi wszyscy święty spokój". Do tego przekrój dziennikarzy i reporterów: podstępne zdobywanie informacji, oszukiwanie rozmówców, nieliczenie się z ludźmi i ich przeżyciami, nierzetelność i chamstwo.
        W sztuce nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Mimo że całość utrzymana w konwencji satyry i groteski, po pierwszym czy i nawet drugim śmiechu, staje się jasne, że jeżeli tacy jesteśmy, my, czyli nasze społeczeństwo, my, współcześni, to jest to obraz straszliwie gorzki. Nawet jeśli osobiście nie znajdziemy się w sportretowanej grupie, nie znajdziemy w niej swojego odpowiednika, trudno zaprzeczyć, że są to postawy powszechne, spotykane codziennie, spotykane wśród sąsiadów, znajomych, na ulicy i w mediach. Na scenie bawią i śmieszą, w realnym życiu nie są już wcale takie śmieszne.  Miałabym, mam problem: jak z takimi ludźmi rozmawiać. I o czym?

czwartek, 27 marca 2014

Jak się szuka, zawsze coś się znajdzie, choćby chalumeau ;-)

       Obliczono, że skomponował ok. 3500 utworów, co dzieląc przez 66 lat jego życia daje 53 dzieła rocznie. Oczywiście jest to bzdura, bo przecież nie komponował od kołyski. Pierwszy utwór datowany jest mniej więcej na 1689 rok, do końca życia pozostaje mu 47 lat: to daje 74 utwory rocznie. Przyjmijmy nawet, że  trochę dzieł powstało wcześniej, przed `89 rokiem, dajmy mu 50 pełnych lat aktywnej twórczości. Lekką ręką licząc wychodzi 70 kompozycji rocznie. A wśród nich były opery  (87), oratoria (ponad 40), kantaty (300), motety (co najmniej 200) msze (30?) i inne utwory liturgiczne, instrumentalne, madrygały, sonaty... zebrane w 50. zbiorach. Z ogromnego dorobku większość do tej pory nie została nagrana, ale to, czego można posłuchać, jest piękne.
       Antonio Caldara urodził się w Wenecji (1670), gdzie działalność muzyczną jako wiolonczelista i śpiewak rozpoczął w San Marco di Venezia. Tam też powstały pierwsze jego opery skomponowane dla teatru. W roku 1699 przenosi się do Mantui, gdzie do 1707 pełni funkcję kapelmistrza na dworze księcia Ferdinando Carlo Gonzagi. W następnym okresie wraca do Wenecji, wkrótce jedzie do Rzymu, a następnie do Hiszpanii zaciągając się w służbę na dworze Karola III.  Już w 1709 ponownie wraca do Rzymu, związawszy się między innymi ze słynnym mecanesem artystów, kardynałem Ottobonim. Następnie na kilka lat objął stanowisko kapelmistrza i dyrygenta chóralnego na dworze księcia Ruspoli. Po okresie niepewności zawodowej ostatecznie otrzymuje w 1717 roku stanowisko vicemaestro di capella cesarskiego dworu w Wiedniu (gdzie od 1711 r. na tronie cesarskim zasiada "dawny znajomy" z Hiszpanii - Karol III, znany jako Karol VI Habsburg). Stanowisko to Caldara piastuje aż do śmierci w 1736 roku. Pochowany w wiedeńskiej Katedrze Świętego Stefana.
      Ten w skrócie przedstawiony życiorys niewiele mówi o charakterze kompozytora ani metodach pracy. Na pewno musiał być pracowity i odporny na zewnętrzne zawirowania losu, skupiając się na regularnym komponowaniu mimo ciągłych podróży. Jako oficjalny maestro wiedeńskiego dworu tworzył oczywiście na zamówienie. Podczas niespełna dwudziestoletniej służby skomponował  co najmniej 35 oper, przeznaczonych na dworskie uroczystości, imieniny i urodziny cesarza i cesarzowej, z okazji ślubów i na karnawał.
        Autorami librett, do których komponował, byli najsłynniejsi w owym czasie literaci: Apostolo Zeno i Metastasio. Określając rolę Antonia Caldary w rozwoju muzyki, zwłaszcza operowej, niektórzy widzą w nim ostatniego przedstawiciela dominującej szkoły włoskiej w Wiedniu,  inni kładą nacisk na jego prekursorstwo wobec Glucka. Elizabeth Anne Crawford z Florida State University, omawiając historię chalumeau w muzyce barokowej (The Chalumeau in Eighteenth-Century Vienna: Works for Soprano and Soprano Chalumeau), wskazuje na prekursorstwo Caldary, który skomponował cztery utwory z wykorzystaniem tego instrumentu w połączeniu z głosem sopranowym. Chalumeau to dęty instrument drewniany proweniencji ludowej, pierwowzór późniejszego klarnetu. Mówiąc obrazowo, po prostu rodzaj fujarki z ośmioma dziurkami przytykanymi opuszkami palców ;-)
Coś takiego na przykład:



Te cztery utwory z wykorzystaniem przez Caldarę chalumeau to oratoria: Morte e sepoltura di Cristo (1724), Gerusalemme convertita (1733), San Pietro in Cesarea (1734) oraz najwcześniejsza z nich opera Caio Marzio Coriolano (1717). Crawford szczególnie dokładnie omawia zastosowane chalumeau w oratorium Morte e sepoltura di Cristo w arii Io t`offesi z I części dzieła, do którego libretto napisał Francesco Fozio. 

Io t`offesi, e piaghe atroci
preparai col mio fallir.
Fur mie colpe, e chiodi, e croci
lo cagion del tuo morir.

       Moje poszukiwania doprowadziły mnie do tego miejsca i pustka: nie znalazłam żadnego nagrania!  W ogóle całe to Morte widnieje w jakiejś wersji instrumentalnej tylko? Czy też jest to zaledwie początek - sinfonia? W każdym razie śpiewania nie ma. Za to w kilku wersjach można znaleźć inne wielkopostne i paschalne oratorium tegoż autora:  Maddalena a piedi Cristo z 1698 roku, a więc wcześniejsze. Bez problemu wyskakują arie, płyty, nagrania. To cóż, słuchamy, co prawda nie ma tutaj chalumeau, ale głos Andreasa Scholla wystarczy, żeby mieć wyobrażenie o cudownym charakterze muzyki Antonia Caldary.

poniedziałek, 24 marca 2014

piątek, 21 marca 2014

Scena warta zapamiętania

       Pomińmy szczegół, który mnie tu strasznie  wkurza, ale reszta, ah! reszta to kwintesencja opery :-) Ile trzeba mieć siły, żeby tak się szarpać i jeszcze TAK śpiewać! Wspaniałe: muzyka, śpiew, aktorstwo... Wszystkie emocje są nie tylko w głosie, w aktorskiej grze; są przede wszystkim w muzyce, w bogatej, cudownej instrumentacji. Nieczęsto się zdarza, że muzyka tak ściśle przylega do treści. W monologu Wertera Massenet wprowadza tło harfy, następnie akrody gęstnieją w narastającej namiętności.  Orkiestra śpiewa razem z solistami, aby na koniec, towarzysząc pogłębiającemu się motywowi rozstania i myśli o samobójstwie, razem z Werterem w rozpaczy załadować pistolet. 
      Wspaniała scena. Obejrzeć do końca :-) 


środa, 19 marca 2014

Ridi, Pagliaccio!

    Życie to cień kulawy; aktorzyna,
Co przez godzinę szasta się po scenie,
Aż zaniemówi; opowieść idioty...

Lecz śmiej się, Pajacu, 
wszak the show must go on, 
a widzowie będą cię oklaskiwać.

Oto aktor 
w fikcyjnej scenie, w uczuciu na niby
umiał tak duszę poddać reżyserii,
że nam pokazał autentyczną bladość,
oczy łez pełne, łamiący się głos...

I ty śmiej się, Pajacu, załóż swój strój 
i nałóż puder na twarz, 
śmiej się z żalu, który zatruwa twoje serce.

Ridi, Pagliaccio, 
sul tuo amore infranto!

Recitar!

Muszę znowu udawać szaleństwo.




Ruggiero Leoncavallo: Pagliacci (Pajace), prapremiera 21 maja 1892, Mediolan.

Tekst (fragmenty):
Hamlet (tłum. S. Barańczak)
Makbet (tłum. P. Kamiński)
Vesti la giubba - aria Cania z Pajaców



niedziela, 16 marca 2014

Przetańczył z nią całą noc i palnął sobie w łeb

   
 (na dole dodałam wywiad z Kaufmannem)

      Cierpienia młodego Wertera w roku 1774 młodego dwudziestopięcioletniego autora wyniosły na szczyt popularności. Z dnia na dzień Johann Wolfgang Goethe stał się sławny, a epistolograficzna powieść stała się symbolem wrażliwości nowej epoki. Osnucie wątku nieszczęśliwej miłości Wertera na własnej biografii dodatkowo uczyniło z Goethego piewcą powszechnych rozterek młodego pokolenia. Niepozorna książeczka stała się doskonałym przykładem dzieła kultowego: naśladowano Wertera, ubierano się jak Werter i Lotta,  pielgrzymowano do rzekomego grobu Wertera, Werterem mówiono i pisano.
       Werter budził współczucie. Zakochany bez wzajemności, odrzucony przez społeczeństwo, boleśnie przeżywający upokorzenie, gdy wyproszono go z kręgu arystokracji, wrażliwy na piękno i porywy serca, szukający ukojenia w literaturze i na łonie natury. Słowem, jedno wielkie nieszczęście. Na pozór. Ale nie dajmy się zwieść. Trzeba pamiętać, że wyjeżdżając na wieś, zostawia za sobą samobójstwo zakochanej w nim dziewczyny, którą porzucił. Ulegając urokowi Lotty, świadomie i z premedytacją pakuje się w sytuację beznadziejną, bo ma to być lekarstwem na dręczącą go przeszłość. Z uporem maniaka dąży do samozagłady, rozkoszując się samoudręczeniem. No i cóż on zamierzał z tą Lottą potem uczynić? Bo przecież ożenić by się z nią nie ożenił. Takie rozwiązanie nie mieściło się w idei romantycznej miłości przecież. Więc darujmy sobie ckliwe współczucie, taki święty to on nie był.
      Na szczęście sto lat po ukazaniu się powieści jej kultowy wymiar nieco zelżał, więc panowie Edouard Blau, Paul Milliet i pomysłodawca przedsięwzięcia Georges Hartmann pozwolili sobie na odstępstwa od oryginału. Z wielką dla niego korzyścią. Czwartym w tej koprodukcji był kompozytor Jules Massenet. Tamci trzej napisali libretto, Massenet skomponował i 16 lutego 1892 roku świat zobaczył i usłyszał nowego Wertera. A wczoraj jeszcze szersze kręgi światowej publiczności oglądały Wertera najnowszego w reżyserii Richarda Eyrego z Metropolitan Opera. I ja tam byłam, miód i wino piłam....
       Dobrze, przejdźmy do meritum, bo mi się wątek rozłazi. Krótko i węzłowato:
Jonas Kaufmann jako Werter był porywający. To znaczy Werter Masseneta i w wykonaniu Kaufmanna nie jest wcale wymoczkowatym, denerwującym, rozkapryszonym marzycielem. Co prawda libreciści zrobili z niego poetę (w oryginale był raczej malarzem), ale kompozytor nadał mu wiele mocnych, dramaturgicznie kontrastowych akcentów, dzięki którym postać nabiera wyrazistości. Arie na przemian liryczne i tragiczne odzwierciedlają  bieguny uczuć targające bohaterem. Jego rozpacz z powodu, że Lotta nie będzie należała do niego, jest do zaakceptowania, ponieważ wiadomość o jej zaręczynach spada na niego zupełnie niespodziewanie. Tańczyli całą noc i ona nie pisnęła słówkiem na ten temat, więc co mógł myśleć? Kiedy bohater ośmielony wyznaje  dziewczynie miłość, ta mówi: hola, panie, jestem zaręczona.
      W kolejnym akcie Lotta i Albert są już małżeństwem od trzech miesięcy, Werter snuje się gdzieś po okolicy rozpamiętując szczęście, które umknęło mu koło nosa, nie widząc przy tym, że kręci się koło niego zakochane w nim dziewczę - młodsza siostra Lotty, Sophie. Drugi ważny dodany wątek, nieobecny w powieści, to wyznanie Lotty, że jest w Werterze zakochana. Wybrała jednak obowiązek i dotrzymanie obietnicy złożonej matce na łożu śmierci, że poślubi Alberta. W każdym razie, kiedy naprzykrzającemu się Werterowi nakazuje wyjechać na jakiś czas, robi to z pobudek egoistycznych, żeby chronić siebie. No i jeszcze Albert, taki wyrozumiały w powieści, tutaj okazuje się niezłym draniem. Domyślając się uczuć Wertera do Lotty, dręczy go opowieściami o swoim szczęściu. Nie oszczędził nawet żony, bo kiedy wraca niespodziewanie zawiadomiony o powrocie Wertera i znajduje list od niego, w którym ten ostatecznie odrzucony przez Lottę prosi go o pożyczenie pistoletów, co robi? Z zimną satysfakcją nakazuje jej, Lotcie, te pistolety Werterowi posłać. Oboje wiedzą, po co.
       Tak, Werter umiera, to jest zgodne z pierwowzorem, umiera długo, bo Lotta go znajduje rannego i cały czwarty akt to arie i duety obojga. No i może być tak, że już to długie umieranie może się słuchaczowi i widzowi znudzić, ale prawdę mówiąc, jeśli miałabym ochotę kogoś w tej historii własnoręcznie udusić, to byłby to Albert ;-) Ale to nie ma nic do rzeczy, więc wracam do meritum po raz drugi.
       Jonas Kaufmann już śpiewał Wertera. Oglądałam fragmenty i drażniło mnie, że w poprzedniej realizacji ustrojono go tak ściśle według książki: żółta kamizelka, niebieski frak. Czy to jest strój dla mężczyzny?! Na szczęście teraz zrezygnowano z tego. W długim czarnym płaszczu, z wiązanym pod szyją romantycznym krawatem przy białej koszuli, w dwudniowym zaroście był bardzo męski. I nawet kiedy rozpacza, że teraz inny jest jej mężem (Un autre est son epoux), a przecież mogłaby kochać właśnie jego (C`est moi, c`est moi... qu`elle pouvait aimer!), budzi zrozumienie (a Alberta ma się ochotę udusić ;-))
Cóż dodać? Najpiękniejsza aria całej opery należy do niego - Pourquoi me reveiller:

Dlaczego mnie budzisz, wiosenny powiewie,
dlaczego mnie budzisz?
Na swoim czole czuję twoje delikatne pieszczoty,
ale jak szybko wkrada się czas
pełen burz i niebezpieczeństw!
Dlaczego mnie budzisz, wiosenny oddechu?
Jutro w dolinę wejdzie samotny podróżnik,
szukając chwały przeszłości.
Na próżno będzie szukać mojej sławy,
niczego nie znajdzie,
tylko ból i smutek bez  końca.
Niestety, dlaczego mnie budzisz, oddechu wiosny!

Nagranie z premiery - ale wczoraj zaśpiewał lepiej ;-) Gdy skończył, akcja się zatrzymała, taka była burza oklasków.  Ktoś krzynął "bis!", ale jak bisować w środku dramatycznej akcji? Nie da się.



      Sophie Koch jako Charlotta  dorównywała Kaufmannowi interpretacją, głosem i aktorstwem, zwłaszcza w III akcie w scenie czytania listów była przekonująca. Oboje zresztą nie pierwszy raz występowali razem w tych partiach. 
      W całym Werterze są nawet sceny komiczne, nie wszystko jest takie strasznie poważne. Dwaj miejscowi wielbiciele bakchusowych rozkoszy, Schmidt i Johann, przyjaciele ojca Charlotty, swoimi przyśpiewkmi wnoszą humor właściwy dla biesiadnej atmosfery prowincjonalnego miasteczka. Sięgając do biografii Goethego libreciści bowiem umieścili akcję nie w literackim Wahlheim, ale w Wetzlarze, gdzie Goethe miał romans z Charlottą Buff, będącą pierwowzorem Lotty. Jak widać, wiele drobnych zmian, które tylko pomogły nadać dodatkowe cechy właściwe operze. 
      Można by jeszcze o kilku różnicach wspomnieć, ale może kilka słów o scenografii. Akcja przeniesiona w lata 80-te XIX wieku przyjemnie dla oka zaaranżowana na tle przyrody w akcie I, w którym przyroda właśnie odgrywa dużą rolę jako część charakterystyki bohatera, śpiewającego tutaj pochwałę natury: O, nature. Pogodne sceny z dziećmi ćwiczącymi śpiewanie kolędy, w drugim akcie z kolei miasteczko, drewniane ławy i stoły, atmosfera niedzielnej uroczystości i rocznicy 50-lecia małżeństwa  miejscowego pastora, wszystko to stanowi naturalne i zarazem kontrastowe tło pogłębiającego się mrocznego nastroju głównego bohatera. W akcie III i IV akcja przenosi się do wnętrz: najpierw pokój - salon Lotty, czytającej listy i żegnającej Wertera, a potem jego wynajęty pokoik, oba z charakterystycznym wyposażeniem łatwo dającym się identyfikować z treścią utworu i epoką: sekretarzyk do pisania listów,  klawesyn w pokoju Lotty,  ściany pełne półek z książkami. 
     Gdybym miała wybierać, który Werter jako postać wydaje mi się bardziej prawdopodobny, jasne, że byłby to Werter operowy. A już w wykonaniu Jonasa Kaufmanna zdecydowanie wygrywa wszelkie porównania ;-) 
     Tu fragment arii ze scenografią;





A tu oklaski końcowe





Jules Massenet: Werther
MET 18 lutego - 15 marca 2014 
Reyseria -  Richard Eyre
Scenografia - Rob Howel

Obsada:
Werter - Jonas Kaufmann
Charlotta - Sophie Koch
Albert - David Bižić
Sędzia Bailli - Jonathan Summers
Sophie - Lisette Oropesa
Schmidt - Tony Stevenson
Johann - Philip Cokorinos

Dyrygent - Alain Altinoglu

Jak wyposażyć bohatera we własne emocje, co to znaczy wejść w rolę i dlaczego śpiewanie Wertera jest trudne - mówi Jonas Kaufmann




Na koniec małymi literami wspomnę, co mi się nie podobało. Ta rozbryzgująca się na ścianie krew, kiedy Werter się postrzelił, to już gruba przesada ;-) Jak z taniego horroru :-(

PS Można się dziwić, że bohater i wielu mu podobnych tak łatwo decydują się na śmierć.  Można wzruszać ramionami, że to głupie. Ale jeśli wyjechałam w samym środku ulewy,  tarabaniłam się 100 km w jedną stronę i tyle samo z powrotem, przez dwa dni chodziłam w mokrych butach, bo lało bez przerwy, a kiedy wracałam wieczorem po transmisji zaczął nawet padać grad,  porywało mi kapelusz z głowy i rozwiewało poły płaszcza, i jeśli teraz zachoruję i umrę na zapalenie płuc, to czy nie będzie to też śmierć z miłości? A przecież wcale tego nie planowałam :-(

piątek, 14 marca 2014

Bohaterowie umierają malowniczo



Jules Massenet: Werther (prapremiera 16 lutego 1892 r. Wiedeń)

reż. Richard Eyre
MET - luty/marzec 2014

Obsada:
Jonas Kaufmann - Werther
Sophie Koch- Charlotte
Lisette Oropesa - Sophie
David Bižić - Albert
Jonathan Summers - Sędzia Le Bailli



(cdn)

wtorek, 11 marca 2014

Pojadę!!

    Pojadę tego gościa posłuchać na żywo :-) Dziwną ma artykulację, ale pojadę :-))

Damien Guillon


poniedziałek, 10 marca 2014

W skrócie

    W skrócie lotem koszącym patrząc... nie mam czasu.
     Rozdział o motywie śmierci w poezji Miłosza okazał się na tyle ciekawy, że przeczytałam cały za jednym zamachem aż woda w wannie wystygła (bo ja w wannie czytam, już kiedyś pisałam o tym. Dlaczego w wannie? To proste: bo tylko wtedy mam na to czas!) Tak więc, mimo pokusy niewiary, mimo obecności świata umarłych wołających z przeszłości, mimo umierania własnego i umierania świata, jest to ten rodzaj poezji, który ocala przed rozpaczą. Rozpacz jest grzechem egoizmu, ratunkiem przed nią jest wydobyć się z myśli o własnej osobie. Dopóki człowiek, nawet stary, potrafi się dziwić światu, jest Ocalony, bo z nim wieczne i boskie zdziwienie (Na moje 88 urodziny). Kiedy nastąpi moment, gdy powie sobie: wszystko już było, niczego nowego nie zobaczę, nic mnie już nie zadziwi, znaczy, że pora umierać. I rzeczywiście, ten wiersz, o którym wspomina Grażyna Sztukiecka, jest bardzo piękny (Zapomnij).
    I czytam tę książkę - wywiad z Danutą Stenką. Jestem w rozdziale trzecim. Na razie to łatwe, lekkie i przyjemne.  Takie zwyczajne. Wspomnienia z dzieciństwa, które mogłyby być moimi: rodzinna pasieka, coroczne wakacyjne wirowanie miodu, opędzanie się od rozsierdzonych pszczół, sad u dziadków na wsi, pierwszy czarno-biały telewizor, te same wspólnie oglądane wówczas filmy: Czterej pancerni, Stawka większa niż zycie, Teleranek,  Zaczrowany ołówek... przypomniało mi się to. Zimowe zjazdy sankami z pagórków i łyżwy na zamarzniętym stawie. Wypisz wymaluj identyczne dzieciństwo. Całe dnie spędzane na dworze. Bez komputerów, bez telefonów komórkowych, rzecz dzisiaj nie do pomyślenia.  Jednak lampy naftowej to ja już nie pamiętam. To znaczy pamiętam, ale jako zabytek, a nie do używania na co dzień.
    To było w rozdziale początkowym: Smak miodu i jeszcze trochę w drugim: Dziewczyna z prowincji. Teraz  już inne rzeczy, początek aktorskiej kariery, więc podobieństw nie znajduję. Nigdy nie chciałam być aktorką.
     I byłam w teatrze. Dostąpiłam zaszczytu zaproszenia na darmowy przedpremierowy spektakl. Fredro to był. Konkretnie Damy  i huzary. Grał zespół amatorski naszego miasta. Czego tam nie było?! Damy mdlaly, huzarzy z armaty wystrzelili, dymu się na scenie narobiło, czujniki przeciwpożarowe zawyły, straż pożarna przyjechała w dwa samochody. Przesadzam trochę, bo na tej przedpremierze już prochu było mniej, ale naprawdę w czasie prób doszło to fałszywego alarmu pożarowego. 
     Wracając do meritum, damy mdlały  w odpowiednich momentach, Major ledwo trzymał nerwy na wodzy, Zofija jak mimoza, takoż i jej Porucznik, a pokojówki ustroiły oficerski surowy salon wkładając kwiatki w lufy na sztorc ustawionych rusznic. Profanacja, jako żywo! Humor zbyt dosłownie, rubasznie zilustrowany, gra komiksowa, ale ludziom się podobało. Szacowny reżyser własny dom ogołocił, wyposażając scenografię w myśliwskie trofea, skóry niedźwiedzie (prędzej dzika i jelenia, ale kto by tam się z daleka dopatrzył), myśliwskie rogi co najmniej dwa, siodła, strzemiona, karabele, suknie swojej żony... Stop! Nie, suknie podobno zostały wypożyczone z prawdziwego teatru w Warszawie. Nie wiem, z którego. No i czasu chyba zabrakło, by młode dziewczę, Zofiję mimozę, nauczyć w tym chodzić. Dobra, kończę, nie będę się pastwić. Było śmiesznie i to zaleta. No bo jakby nie było z archaicznego już przecie Fredry zrobić komiczną sztukę oklaskiwaną przez współczesne pokolenie dzieci Neo to jednak umiejętność godna podziwu. 
     Słuchałam Panufnika. Zaskoczenie. Myślałam, oczekiwałam, że to tak trochę jak Penderecki będzie, albo Lutosławski, to znaczy ciężkostrawny choć fascynujący, intelektualnie wyrafinowany, wymagający wysiłku. Na razie zdezorientowana jestem. Koncert na trąbkę solo z orkiestrą... Nieee, jakoś nie bardzo mi leży. Za głośne. Ale w Sinfonia sacrum znowu trąbki i to cztery! Jeszcze gorzej, rezygnuję po półtorej minucie. A to wszystko dlatego, że mnie zdenerwował. Przeczytalam, że z premedytacją nie uczył swoich dzieci polskiego i w ogóle kultury polskiej, bo uważał, że taka podwójna tożsamość narodowa miesza dziecku w głowie i przeszkadza. Co za bzdury! W czym przeszkadza?! Toż to właśnie na odwrót,  osobowość takiego czlowieka jest zawsze bogatsza. Kim byłby Parnicki, gdyby nie jego niemiecko-rosyjsko-polsko-rzymski kosmopolityzm?

    No a teraz bomba: robię film. Nie wiem, co z tego będzie. Miałam napisać scenariusz. Tylko. A teraz się okazuje, że mam się bawić w reżysera, scenarzystę, pomagać w montażu i... Tylko kręcić kamerą nie będę. Czuję się jak królik Roger, którego wrobiono :-(
    I co tu robi Indonezja??? Bo że Chiny wszędzie szpiegują,  można się domyślać, ale Indonezja? 

Wiem! Wasylissa poleciała na antypody i stamtąd, z tego swojego hotelu w Kuala Lumpur zagląda na mój blog. A że Malezja i Indonezja są tak blisko, to mnie się tu wyświetla, że ktoś z Indonezji penetruje mój blog. 

środa, 5 marca 2014

Planctus


      Najstarszy zachowany planctus pochodzący z 814 roku poświęcony jest Karolowi Wielkiemu: Planctus de obitu Caroli anonimowego autora. Identyfikowano go ze św. Kolumbanem, mnichem irlandzkim, założycielem kilku klasztorów w Europie, w tym w Bobbio we Włoszech, gdzie zmarł w 615 r. Zaiste, musiałby być wielkim świętym, jeśli 200 lat po swojej śmierci miałby napisać lament opłakujący Karola Wielkiego. Ktokolwiek to napisał, opłakiwał Karola żarliwie, od wschodu słońca aż do zachodu w morskich brzegach rozpacz biła w sercach ludzi.
     Od wieku XII popularność zyskują planctus Mariae, lamentacje Matki Bożej Bolesnej, opłakującej śmierć Jezusa na krzyżu. Plankty wchodzą w szeroką gamę utworów o charakterze pasyjnym, wykonywanych podczas Wielkiego Tygodnia, a szczególnie Triduum czwartkowo-piątkowo-sobotniego. Najstarszy rękopis polskiego lamentu to piętnastowieczny Lament świętokrzyski, inaczej Posłuchajcie, bracia miła lub Żale Matki Boskiej pod krzyżem. Raz tylko słyszałam śpiewaną wersję utworu i chociaż wywarło ono wielkie wrażenie, zwłaszcza gdy zna się tekst tylko pisany, a tu nagle cała muzyczno-słuchowa sfera zostaje zaangażowana w odbiorze, było to dalekie od kanonów muzyki średniowiecznej.
      Plankty jako utwory z silnym ładunkiem emocjonalnym szczególną popularność zdobyły w baroku i z XVII wieku zachowało się trochę tekstów, przetrwały w ludowych wersjach śpiewanych  jeszcze do niedawna w kościołach gdzieś w Łowickiem, na Kurpiach, Podlasiu. Zbiór pieśni pasyjnych można rozszerzyć o tradycyjne pieśni wielkopostne, często nadal w archaicznej formie wykonywane przez najstarszych mieszkańców. Niemniej ściśle pasyjne, przeznaczone szczególnie do wykonywania w Wielki Piątek, odznaczają się niecodzienną rozmaitością, określoną rytmiką, często powtarzalną, bo przeznaczoną przecież na całonocne czuwanie, stąd liczba zwrotek szła w dziesiątki, a najdłuższa pieśń, o jakiej słyszałam, ma 160 zwrotek (!).  
      Pieśń Już Cię żegnam ma wszystkie cechy klasycznego planktu: silne emocje Matki Bożej, kierującej słowa do Syna, współcierpiącej, żegnającej. Muzyka jest spokojna,  jakby nieadekwatna do dramatycznej treści, z przejmującą partią sopranową, tworzy kontrast wzmacniający posągowość sceny, zbliża ją do wyrzeźbionej Piety.



       Uwaga: zapis "i mających" jest kompletnie bez sensu. Chodzi o czasownik "imać", czyli chwytać, pojmać. Przecież wszyscy wiedzą (?), że Jezus w Ogrodzie Oliwnym został pojmany: 
O zajadłych żydów czyny,
Imających bez przyczyny, (Dosyć żałości!)
Na modlitwie klęczącego,
Krwawym potem płynącego. Nie masz litości!
     
       Ktoś, kto wpisywał tekst, albo nie rozumiał, co pisze, albo mechanicznie zawierzył internetowej ortografii ;-) Ostatecznie mamy przecież "imadło" z tym samym rdzeniem wyrazowym, więc rodzina "imać", "imając", imających" nie powinna być aż tak niezrozumiała, żeby pisać nonsensy.