poniedziałek, 31 marca 2014

Teatr jak życie. A może odwrotnie?

      Spektakl był współczesny. Odpada problem szukania specjalnych strojów czy jakiejś wymyślnej charakteryzacji. Przyznaję się bez bicia, nie wiedziałam o istnieniu  Izabeli Degórskiej, a tym bardziej o jej twórczości, a jak wyczytałam z internetowej strony, ma na koncie nawet nagrody za sztuki teatralne i scenariusze. Mało tego,  w pierwszej chwili forma jej nazwiska wydała mi się raczej literackim pseudonimem. No tak jakoś mi to zabrzmiało. Teatralnie ;-)
       Sztuka Mąż zmarł, ale już mu lepiej jest takim nagradzanym utworem w dorobku Degórskiej i stąd też często granym, zwłaszcza przez amatorskie zespoły teatralne działające w wielu powiatowych i gminnych domach kultury. Rzecz jest i śmieszna, i straszna zarazem, rodzaj czarnego humoru, w którym pod zewnętrznym komizmem kryje się ostra i satyryczna diagnoza ludzkich zachowań. Śmiejemy się na początku, ale potem śmiech zamiera i dochodzi do głosu refleksja o miałkości współczesnego człowieka, o jego egotycznym i egoistycznym nastawieniu, o zaniku podstawowych norm moralnych i zwyczajnych ludzkich uczuć, o upadku godności.
       W Goryczewie niejaka Zofia Stachurska znudzona małżonkiem postanawia się go pozbyć dosypując truciznę do jabłkowego wina. Wcześniej zapobiegliwie kupuje odpowiednią czarną kreację, na mężu zaś przymierza czarny garnitur, czy przypadkiem się nie zbiegł i będzie pasował. Po niespodziewanie przyjemnej kolacji Leon Stachurski zgodnie z planem niedoszłej wdowy umiera. Wezwana lekarka stwierdza zgon, nie stwarzając zbytnich komplikacji. Grabarz, zresztą dawny znajomy i kolega zmarłego,  mierzy ciało i pomaga wdowie wybrać trumnę z katalogu - oczywiście najdroższą. W ferworze przedpogrzebowych zabiegów zmarły ożywa. Nie na tyle, żeby samodzielnie wstać, jest nadal nieprzytomny, ale zostaje zawieziony do szpitala. No i się zaczyna właściwa akcja.
       Ordynator szpitala jest wściekły, bo mu się bałagan w papierach zrobił - niedoszły nieboszczyk ma już bowiem wypisaną kartę zgonu. Zrobiła to jego podwładna, lekarka często gęsto pociągająca w pracy alkohol. W szpitalu zresztą panują swoiste rodzinne stosunki: ordynator jest rozrywany przez żeński personel, a on sam nie może się zdecydować czy ulec czarowi recepcjonistki, czy iść do łóżka z lekarką, co nie przeszkadza mu zresztą jej wymyślać za narobienie mu bałganu w szpitalu.
       Córka pacjenta, który nie wiadomo, czy umarł, czy tylko zasłabł, korzysta z zasłyszanego w radiu telefonu i zgłasza sensację - zmartwychwstanie, za co inkasuje 50 zł. Do goryczewskiego szpitala zjeżdżają wszelkiej maści dziennikarze i reporterzy. Nikt nic nie chce mówić, ale każdemu zależy na zaistnieniu w mediach. Można sobie wyobrazić, jak to wygląda. Kiedy zostaje ogłoszone, że przyjedzie telewizja na nadawanie programu na żywo, wszyscy solidarnie próbują wejść w obiektyw kamery przepychając się, depcząc innych,  dochodzi wręcz do rękoczynów, gdy ordynatora pobiła jedna z mieszkanek za to, że wepchnął się przed nią w kadr.
       Nie da się ukryć, że przerysowane, przejaskrawiony wizerunek społeczeństwa walczącego o swoje pięć minut sławy w mediach to aktualna i jakże celna satyra współczesnej hierarchii wartości. Drugie ostrze satyry uderza w media żerujące na taniej sensacji, dla których liczy się chwytliwy temat i oglądalność. Kiedy nadawanie audycji na żywo osiąga apogeum absurdu, przeciągły dźwięk szpitalnego monitora oznajmia śmierć pacjenta. Czyżby koniec?
       Niestety, niezupełnie. Trwają przygotowania do pogrzebu, oczywiście też nie bez komicznych dialogów i sytuacji. Sąsiadka przychodzi z wieńcem z jabłkami zamiast kwiatów, ktoś zapowiada, że przyniesie osinowy kołek,  a ksiądz oznajmia, że po ostatnich niezwykłych wypadkach na wszelki wypadek ciało zmarłego zostanie skremowane. Do pogrzebu jednak nie dochodzi, bo zmarły w eleganckim czarnym ubraniu ponownie pojawia się wśród obecnych. Wdowa mdleje, wszyscy się rozpierzchają, ksiądz próbuje odprawić egzorcyzmy, ale też daje nogi za pas. Zmartwychwstały Leon pozostawia żonę na podłodze jak nieżywą. Kto zostaje? Córka. Co robi? Dzwoni do radia z sensacyjną wiadomością: "Ojciec znowu ożył, ale za to należy się chyba stówa, prawda?".
      Niezbyt skomplikowany i mieszczący się w godzinie tekst daje w sam raz możliwości dla teatralnego eksperymentowania amatorskim zespołom. Postacie niemal żywcem wzięte z rzeczywistości, nawet jeśli przerysowane, są jak najbardziej realne. Zofia Stachurska to prosta kobieta, ale przecież już przesiąknięta współczesną mentalnością na poły wyzwolonej feministki, która z idei emancypacji zapamiętała tylko jedno: skoro życie z mężem stało się nudne, a na dodatek po jego śmierci otrzyma rentę, to należy się go pozbyć. Leon Stachurski to złota rączka, mający swój warsztat fachowiec, który czeka aż żona zamiast rozkazywać, grzecznie go poprosi o naprawienie telewizora. Tymczasem zaś wyjął po kryjomu baterie z pilota. Córeczka to dwudziestoletnia młoda panienka z poczty, której nie interesują relacje między rodzicami, korzysta z każdej okazji, żeby zarobić choćby tę pięćdzisiątkę. Grabarz - typowy biznesmen. W telewizji reklamuje swój zakład pogrzebowy, słono sobie liczy za usługi, a od  sąsiadki próbuje za darmo wysępić kwiaty na uroczystość. Środowisko lekarzy: pielęgniarka w recepcji w typie słodkiej idiotki,  lekarka alkoholiczka i ordynator z hasłem "dajcie mi wszyscy święty spokój". Do tego przekrój dziennikarzy i reporterów: podstępne zdobywanie informacji, oszukiwanie rozmówców, nieliczenie się z ludźmi i ich przeżyciami, nierzetelność i chamstwo.
        W sztuce nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Mimo że całość utrzymana w konwencji satyry i groteski, po pierwszym czy i nawet drugim śmiechu, staje się jasne, że jeżeli tacy jesteśmy, my, czyli nasze społeczeństwo, my, współcześni, to jest to obraz straszliwie gorzki. Nawet jeśli osobiście nie znajdziemy się w sportretowanej grupie, nie znajdziemy w niej swojego odpowiednika, trudno zaprzeczyć, że są to postawy powszechne, spotykane codziennie, spotykane wśród sąsiadów, znajomych, na ulicy i w mediach. Na scenie bawią i śmieszą, w realnym życiu nie są już wcale takie śmieszne.  Miałabym, mam problem: jak z takimi ludźmi rozmawiać. I o czym?

15 komentarzy:

  1. No cudności ta sztuka! A jeszcze tak kapitalnie ją opisałaś, że koniecznie muszę ją obejrzeć, chociaż już wszystko wiem.... A to gdzieś w tej okolicy grają gdzie ja niedługo będę ??????
    Pozdrówki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zagrali dwa razy i nie wiem, kiedy powtórzą i gdzie. To taka jakby jednorazowa akcja była ;-)

      notaria

      Usuń
  2. :)wracamy do Nałkowskiej,pfe, przepadnij, Maro, Degórskiej,czyli naturalnego realizmu:)). może taki obraz nie jest pozbawiony sensu.
    portretowani, zakładam, nie odnajdą w nim siebie. a dowodzi to jedynie tego, że żyjemy w społecznych enklawach, ktore penetrują media, ku uciesze gawiedzi.
    A sztuka? czy przerobi zjadaczy chleba w aniołów, projekt sprzed wieków, ważny jako idea, lecz ciagle pozostajacy w sferze idei

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki obraz społeczeństwa zawsze miał spełniać określoną wychowawczą rolę, od Zapolskiej poczynając. Sztuka chyba nikogo nie przerobi, ale może czasem na chwilę zatrzyma i pokaże lustro, w którym można się przejrzeć?

      Usuń
  3. Ale niestety bardzo prawdziwe, do bólu
    j

    OdpowiedzUsuń
  4. chyba wchodzę w objęcia pewnego Niemca:) Wczoraj cały dzień szukałam w głowie słowa forsycja
    Nałkowska owszem, myślałam o Zapolskiej. dziękuję za podpowiedż:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak mi się wydawało, że chodzi o panią Z. ;-) Natomiast Niemca zostaw w spokoju, chyba że byłby to ktoś inny ;-) Z forsycją mam podobny kłopot: co roku muszę sobie nazwę przypominać.

      Usuń
  5. No już Gogol dosadnie widowni uzmysłowił: "Z kogo sie śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie". Swoją drogą nie lubię historii bez żadnej pozytywnej postaci. Ale wrednych jakby łatwiej zagrać, są bardziej wyraziści. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I z wrednych łatwiej zrobić komedię ;-) A komedie też są potrzebne. Ludzie pozytywnie reagowali podczas spektaklu, także po nim słyszłam sensowne komentarze, czyli chyba przedstawienie spełniło swoją rolę.

      Usuń
  6. Ba niektórych tego rodzaju sztuki działają wychowawczo:) Kiedyś oglądałam spektakl (nie napiszę jaki), w którym "odnalazłam" postać z pewnymi cechami jakie i mnie się przytrafiały. Uwierz mi Notario, podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody...No i nigdy więcej!

    OdpowiedzUsuń
  7. "Dla" miało być, a nie jakieś bez sensu - ba:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko jasne, Rodorku :-) Nikt nie jest doskonały i każdy ma jakieś wady, tylko niektóre mniej rzucsają się w oczy ;-)

      Usuń
  8. Kiedyś cieszyłam się, że nie mam męża. Później zastanawiałam się, czy by się jednak do czegoś nie przydał-szczególnie złota rączka. Wolałabym jednak rozwód niż uśmiercanie. Z Twojego opisu wynika, że autorka umie podglądać ludzi, a brak pozytywnych postaci jest dowodem na to, że ideały nie istnieją.

    OdpowiedzUsuń
  9. Osoba z zacięciem dramturgicznym musi umieć obserwować ludzkie charaktery i pani Degórska chyba ten warunek spełnia

    OdpowiedzUsuń