niedziela, 25 grudnia 2016

Nie wierzę, po prostu nie wierzę!...

       W katastrofie samolotu zginął niemal cały Chór Aleksandrowa! Zginęło 64 muzyków wraz z dyrygentem. Samolot runął do Morza Czarnego. Zawsze miałam nadzieję, że kiedyś wybiorę się na ich koncert,już w ubiegłym roku było blisko, gdy przyjechali do Polski na występy,  a teraz... teraz nie ma szans!
       Nazwa chóru, powołanego w 1928 r.  pochodzi od założyciela Aleksandra Aleksandrowa.




czwartek, 15 grudnia 2016

Świąteczny już czas

Ach, jak się zasłuchałam!




      Koncertem kolęd wschodnisłowiańskich w wykonaniu chóru Perfectum z Kijowa rozpoczęłam na dobre czas przedświąteczny. To akurat nagranie z ich koncertu w Lublinie sprzed prawie roku, ale śpiewali to samo. Też tę polska kolędę w kołysankowej aranżacji, która dzisiaj brzmiała o wiele dłużej niż na załączonym nagraniu. Dlatego rozmarzyliśmy się, zasłuchali, wzruszyli wszyscy. Słyszycie ten głos solisty? Przepiękny wysoki tenor, prawie altowy, to najbardziej aktywny w dzisiejszym koncercie śpiewak Anatolij Pogrebnyj. Miał kilka takich solówek. Momentami popisywał się jak drugi Kiepura. A ja czekałam na innego, którego pamiętam z poprzedniego koncertu. Wtedy wspaniałą solówką popisał się Taras Mendel, bas, ale wówczas były to inne pieśni. O tamtym koncercie i więcej o samym chórze pisałam TUTAJ Można sobie przypomnieć. Nie miałam przykładowych nagrań, żeby pokazać, jak śpiewają. Teraz mam większy wybór. Panowie przywieźli też ze sobą dwie płyty. Jedną z kolędami, którą zaprezentowali na koncercie i drugą najnowszą z różnymi pieśniami o charakterze świeckim, ukraińskimi dumkami, w tym słynnej pieśni o atamanie (Lubo, Bratcy, lubo), ale też chorałem gregoriańskim czy neapolitańską O sole mio.  Z tej najnowszej płyty na zakończenie koncertu panowie brawurowo zaśpiewali Hej, sokoły, bo jakżeż przyjechać z Ukrainy i o tęsknocie do niej nie zaśpiewać!
      Przegrałam całą płytę, niestety, nie umiem wstawić muzyki z dysku komputera.Nie widzę takiej opcji na bloggerze, a pamiętam, że na bloog.pl mogłam to zrobić bez problemu. Wśród nagrań mam teraz też przejmujące Nie dla mienia, które tak mnie zauroczyło poprzednim razem. 

niedziela, 11 grudnia 2016

O Zofii Stryjeńskiej na wylot

     Najpierw natrafiłam na audycję. Na okoliczność - nie pamiętam jaką - przepytywana była autorka książki o malarce. W trakcie padły zdania, cytaty, których język świadczył o niepospolitej inwencji i plastyczności. Pomyślałam: "Może być ciekawe". A potem dostałam książkę w prezencie. I znalazłam w niej te cytowane w audycji zdania. To, co przedstawiało się jako ciekawe słuchowo, okazało się fascynujące także w czytaniu.
     O Zofii Stryjeńskiej coś tam się wie, zna się jej obrazy, projekty, wzornictwo, ale bez szczegółów. Angelika Kuźniak szczegóły te zgłębiła i opisała w książce Stryjeńska. Diabli nadali. Materiał miała doskonały, bo przez wiele lat Stryjeńska pisała pamiętnik. To z niego wyłania się autoportret kobiety niezwykle niezależnej, oryginalnej i - dzisiejszym językiem mówiąc - kreatywnej tak w sztuce, jak w codziennym życiu. Malarstwo było jej największą miłością, o czym świadczy choćby fakt, że w męskim przebraniu i fałszywymi dokumentami na nazwisko Tadeusza Grzymały studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Studia przerwała, gdy z podsłuchanej rozmowy wywnioskowała, że grozi jej zdemaskowanie. Sukienkę i pieniądze na powrót do domu przywiozła jej matka.
      Tak samo nieobliczalna była Stryjeńska w każdym innym przypadku. Pierworodną córkę Magdę, gdy ma zaledwie 14 miesięcy, zostawia z dziadkami, a sama z mężem wyjeżdża do Paryża. W przypadku synów bliźniaków bardzo chciała wychowywać ich sama i być blisko nich, ale też nie zawsze było to możliwe. Z mężem, Karolem Stryjeńskim to się rozstawała, to godziła, to wyjeżdżała, to on wyjeżdżał,  innym razem na  jego oczach drze swoje prace, żeby kochał ją dla niej samej, a nie za talent malarski, on zaś zamyka ją w szpitalu dla nerwowo chorych. I tak wielokrotnie. Burzliwy to był związek. Trudne relacje z bliskimi zajmują w książce wiele miejsca. Obok nich zaś dużo ciekawostek z życia artystycznej przedwojennej bohemy.
       Stryjeńska miała niebywały dar obserwacji i wspaniale obrazuje w języku swój punkt widzenia na jakąś kwestię czy postać. Jak choćby wrażenie ze spotkania z Olgą Boznańską: ... nie mogę powiedzieć, żeby p. Olga nie była wściekle stylowa - tylko że, psiakość, opóźniła swą aktualność o pół wieku. Z Paryżem wiąże się chyba największy sukces Stryjeńskiej, jaki odniosła na Międzynarodowej Wystawie Wzornictwa, na którą do polskiego pawilonu wykonała olbrzymie pannneau Dwanaście miesięcy.  Sama Stryjeńska i inni polscy artyści zdobyli wówczas wszystkie najważniejsze nagrody. Inny przez wiele lat tworzony cykl jej autorstwa to Bożki słowiańskie. Uważała go za największe swoje dzieło, skoro woziła ze sobą wszędzie, o ile pieniądze pozwalały, a kiedy nie pozwalały, przechowywała kartony z rysunkami w skrzyni w przechowalniach zostawiane w zastaw i wykupowane w przypływie gotówki. 
       Zofia Stryjeńska, z domu Lubańska, jawi się na kartach książki jako kobieta z krwi i kości. Artystka, owszem, ale też kobieta zakochana i wyzwolona jednocześnie, kochająca i ironiczna, poświęcająca się sztuce i zmagająca się z nędzą. Jako artystka przeżyła wielki tryumf i wielkie rozczarowanie. Jako matka przeżywała wszelkie niepokoje macierzyństwa w tym największą tragedię: niespodziewaną śmierć syna. Jako Polka była dumna, a po wojnie wylądowała na emigracji, z której nigdy nie wróciła. Była dworcową madonną i nomadem - mówi o niej wnuczka Martine. Lektura książki Angeliki Kuźniak to wejście w świat daleki od naszej współczesnej codzienności, chociaż nie szczędzi nam frustracji podzielanej z bohaterką, gdy ta przeżywa kolejne kłopoty, finansowe zapaści, popada w depresję, wyrywa się ograniczeniom. Ale była to piękna podróż. Jak wracać teraz do materialistycznej codziennej uganiaczki, gdy łeb przydałoby się posypać popiołem i zawyć? Ale gdzie zawyć i za co? Nie ma rady - trza tkwić na miejscu i brnąc dalej z dnia na dzień, póki nie nadejdzie finisz. (zapisek Zofii Stryjeńskiej po śmierci matki)

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Dylematy

11 grudnia Max Emanuel Cencic w Gdańsku

Bomsori Kim 16 i 17 grudnia w Warszawie

Vincent Dumestre od 18 stycznia 2017 działa w Krakowie

Max Emanuel Cencic z Julią Leżniewą 27 stycznia w Krakowie

i ponownie Cencic w Krakowie 2 lutego

Andres Staier 24 lutego w Katowicach

Czech Philharmonic pod Belohlavkiem 16 marca w Warszawie

i ponownie Leżniewa w Stabat Mater Pergolesiego w Krakowie 14 kwietnia

Ensemble Matheus pod Spinosim w Krakowie 15 kwietnia


Tymczasem uskuteczniam czytelnictwo TUTAJ

sobota, 3 grudnia 2016

ARTE po polsku

Kanał ARTE nadaje po polsku w systemie VOD, nie wiem, od kiedy, chyba od niedawna, ale teraz można oglądać programy i filmy z polskimi napisami. Oglądam właśnie film o Van Goghu i Gauguinie z serii "Wielkie pojedynki sztuki".

Można sobie włączyć, kiedy ma się ochotę i obejrzeć dowolny program.

http://www.arte.tv/guide/pl/

Wiem sprawdziłam, od 22 listopada nadają z polskimi napisami. Jestem spóźniona 12 dni.

wtorek, 22 listopada 2016

Sposób na książkę

    W dobie nadmiaru publikacji decyzja o kupieniu książki bywa trudniejsza niż wybór sukienki, płytek do łazienki i koloru samochodu razem wziętych. Na własny użytek wypracowałam sposoby, które w wersji ostatecznej stosuję, gdy rzecz dotyczy dzieła całkowicie nieznanego. Ocena jest procesem niezwykle złożonym, wielowarstwowym i rozgrywającym się częściowo na poziomie podświadomości, ale w skrócie wygląda następująco.
     Po pierwsze, okładka, bo ona rzuca się w oczy jako pierwsza. Okładka nie może być trywialnym zdjęciem jak fotos filmowy. No przykro mi, Szanowni Wydawcy, ale brak inwestowania w grafika, wyręczanie się nachalnym realizmem z góry przekreśla moje zainteresowanie. A jeszcze gdy tytuł wysmażony został połyskującymi złotymi lub srebrnymi literami, czym prędzej odwracam oczy. Okładka powinna przyciągać a nie razić odblaskowym światłem. I nie interesuje mnie przeładowana szczegółami ornamentyka. Przede wszystkim sam tytuł powinien być widoczny oraz nazwisko autora. TA okładka, utrzymana w odcieniach ciemnego,  niepokojącego błękitu wpadającego w zieleń zmierzchu, nie rozprasza nadmiarem kształtów, zostawiając pole na tytuł napisany wyrazistym  pomarańczowym  kolorem odcinającym się od tła. 
    Po drugie, właśnie tytuł. Z pisarzami bywa różnie, mają swoje pomysły na książki, więc i tytuły są dziełem autorskiej inwencji. Bywa, że tytuł ostateczny pojawia się na samym końcu, jako wynik procesu twórczego. Zawsze uważałam i nadal twierdzę, że najlepsze tytuły, jeśli chodzi o beletrystykę, umiał nadawać Hemingway. Taki zwrot: Gdy będziemy zasypiali zawiera wszystko, co potem rozwijane jest na stronach opowiadania, ale sam wystarcza, by poczuć emocje towarzyszące lekturze. W przypadku książek niebeletrystycznych, reportażowych czy esejów, częstą metodą jest wykorzystywanie tytułu jednego z fragmentów. Pochwała nudy Brodskiego to doskonały przykład. Niby tytuł jednego eseju, okolicznościowego wykładu, a w kontekście całości ileż nabiera dodatkowych znaczeń w związku z kondycją pisarza i człowieka w ogóle. TA książka również, ponieważ złożona z krótkich i bardzo krótkich fragmentów, które można czytać całkowicie niezależnie, na okładce proponuje tytuł jednego z nich, umiejscowiony adekwatnie do treści w miejscu centralnym, skomponowany schodkowo w trzech linijkach: Oficjalne centrum świata.
     Po trzecie, autor. Nie rozważam tu sytuacji, gdy autora i jego twórczość znamy, a nowy nabytek ma tylko uzupełnić już zapoczątkowaną kolekcję. Problem pojawia się, gdy autora nie znamy, albo... gdy nam się wydaje, że go nie znamy, nigdy o nim nie słyszeliśmy, a w pamięci brak jakichkolwiek skojarzeń. Dlaczego w takim razie to akurat nazwisko mnie przyciąga? Coś, gdzieś musiało być, jakiś szczegół, jakaś nić, tylko skąd i dokąd prowadzi? W tej chwili nie wiem. Wydaje mi się, że nie wiem. Moje JA nie wie. Ale wie ktoś inny, ktoś, kto każe mi wziąć książkę do ręki, zważyć jej ciężar, zajrzeć do środka. Tym kimś jest podświadome ID, ono wie. Moje ID wiedziało, że Lech Majewski jest warty zainteresowania. Wiedziało, bo już się z nim zetknęłam, a z tego spotkania wyszłam zaintrygowana, zauroczona, pod wrażeniem, zafascynowana. ONO wiedziało, chociaż JA zapomniałam. Dręcząca, namolna wręcz ciekawość, podsycana przez uparte ID, kazała mi sprawdzić już w domu, co warte jest podświadome przyciąganie i już PAMIĘTAM -  Lech Majewski to ten, który wyreżyserował niesamowity film Młyn i krzyż, pisałam o nim. Więc jeśli ktoś taki pisze książkę, to ja ją muszę przeczytać.
     Po czwarte, sprawdzam, co jest w środku. Paradoks? Nie, nie czytam przecież całości. Otwieram na chybił trafił, czytam, sprawdzam język, styl, składnię, smakuję słowa, słucham melodii tekstu. Dla pewności otwieram w dwóch, trzech miejscach. Zachwyci, albo nie zachwyci. I wtedy zapada decyzja. W przypadku Oficjalnego centrum świata wystarczyło mi otworzyć jeden tylko raz na 125. stronie. Krótkie, rzeczowe zdania. Opis. Wprowadzenie w sytuację. Poza trzema epitetami brak odautorskiego komentarza. Scenka. Dialog. Napięcie. Pointa. Bomba! Kupuję :-) 
     Po piąte, walory dodatkowe, które nie są konieczne. Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki. Co z tego, skoro wcześniej nie wiedziałam, jak wygląda. Na tejże okładce fragment, z którego zaczerpnięto tytuł. Niezłe. Daje wyobrażenie, jak traktować pozornie napuszone słowa, a zarazem ujawnia kompozycję: jest to zbiór niezależnych fragmentów, chociaż niektóre łączy ten sam motyw. Indeks osób: od Arystofanesa do Orsona Wellesa. No, no, rzecz nabiera rumieńców, moja ciekawość rośnie. Indeks miejsc. Indeks miejsc?! W zbiorze, który nie jest książka podróżniczą, chociaż mówi o podróżowaniu. Nie jest mapą, chociaż dokumentuje amerykańskie pustynie. Nie jest książką historyczną, chociaż tu i tam przemycane są dzieje filmu i kina. Nie jest też niczyją biografią, chociaż autor rejestruje swoje życie i rozmowy z innymi ludźmi, a wątkiem wciąż nawracającym jest proces zdobywania pieniędzy na realizację filmu o Basquiacie, awangardowym malarzu, który zaćpał się na śmierć. Indeks dzieł, a jakże, też jest. Poza kilkoma, pięcioma, sześcioma tytułami dzieł malarskich oraz Historią sztuki Erwina Panofskiego, pozostałe to dzieła filmowe od 2001. Odysei kosmicznej, przez Antonioniego, Bergmana, Kurosawę, Pollacka, Skolimowskiego po Wellesa i Viscontiego. I na końcu spis innych tytułów autora. A więc to dopiero początek.
       Efekt. Przeczytałam w dwa dni. Nie umiem powiedzieć, komu taka książka przypadnie do gustu. W każdym razie ja właśnie takie lubię najbardziej.

Lech Majewski: Oficjalne centrum świata. Malarze, gwiazdy, miasta, obrazy. Dom Wydawniczy REBIS.Wyd 2. Poznań 2016. 

PS A`propos okładki. Projektował ją sam Majewski, który jest z wykształcenia malarzem ;-)

piątek, 18 listopada 2016

Męska stałość, czyli komedia

      I cóż tu pisać? Streszczać Straszny dwór? Toż to profanacja. Każdy naród ma swoje kultowe dzieła, będące kumulacją tysiąca wzruszeń, skojarzeń, uczuć i inspiracji. Mówimy "Skołuba", czujemy zapach tabaki; widzimy zegar, słyszymy arię z kurantem; na zapewnienia "Nie ma niewiast w naszej chacie. Ani jednej. Ani pół" śmiejemy się serdecznie, bo wiemy, jak rzecz cała się skończy; a duch zegara wywołuje komiczny obraz pana Damazego we francuskim fraczku; gdy "jakaś pędzi tu kolasa", już wiadomo, że pojawi się stryjeneczka i "będzie ład". Mówimy "Moniuszko", słyszmy Straszny dwór; słuchamy Strasznego dworu, "a to Polska właśnie".
     Pozostaje do opisania sfera anegdotyczna. Jak choćby próby namówienia na wystąpienie w Strasznym dworze Placido Domingo, który przecież potrafi zaśpiewać wszystko. Niestety, Moniuszko go pokonał, choć może nie tyle kompozytor, co autor libretta, Jan Chęciński, każąc śpiewać "wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie". Jaki obcokrajowiec temu podoła? 
      Straszny dwór to jakby gobelin utkany z cytatów. Śluby bezżenności Zbigniewa i Stefana przypominają Śluby panieńskie Fredry, bohaterowie wracają z wojny do rodzinnego dworu, czyli modrzewiowego domku w cieniu drzew, przypominającego dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany. Fertyczna intrygantka Stryjenka jako żywo przypomina Telimenę, zwłaszcza jej efektowne pierwsze wejście nasuwa to skojarzenie. Niefortunny zalotnik Damazy to wypisz, wymaluj młodsza kopia Papkina tak w słowach, jak  zachowaniu. A motyw zegara, jego kurantowa polonezowa melodia? W Panu Tadeuszu zegar kurantowy wygrywał Mazurka Dąbrowskiego, tutaj mamy zamaszystego mazura w scenie karnawałowej. Jest nawet polowanie i zabawna kłótnia o to, kto ustrzelił dzika, na wzór podobnej z Pana Tadeusza, gdzie akurat szczęśliwym łowcą okazał się ten trzeci, czyli ksiądz Robak.  
       Żywe obrazy, lanie wosku, ludowe tańce, legendy, baśnie i strachy, witanie chlebem i solą, sarmackie kontusze, kuligi i patriotyczne powinności scalone urzekającą muzyką Stanisława Moniuszki, do którego przymierzył się angielski reżyser, David Pountney w najnowszej realizacji opery. W jego koncepcji akcja została przeniesiona w czasy XX-lecia międzywojennego, a Zbigniew i Stefan właśnie wracają do domu z wojny polsko-bolszewickiej, co ilustruje wykorzystany jako kurtyna obraz Jerzego Kossaka "Cud nad Wisłą". Obrazy, autentyczne dzieła z epoki klasycystycznej, czyli wieku XVIII, grają specjalną rolę w akcie II, w którym młodzież zabawia się w tzw. żywe obrazy. Zastosowano tutaj ciekawe ruchome wnętrza, w których żywi ludzie pozowali, zastygając w bezruchu jak postacie malarskie. Reżyser zdradził, że wykorzystał cykl Cztery pory roku Francoisa Bouchera i cztery obrazy Jospeha-Marii Viena. Można je obejrzeć w programie teatralnym.
       W projekcie kostiumów zamiast wykorzystania strojów ludowych - w scenie mazura oczywiście - mamy bardzo "narodowe" stroje utrzymane w tonacji dwukolorowej, biało-czerwonej. Wszystko, dosłownie wszystko biało-czerwone, suknie kobiet i stroje mężczyzn. Owszem, krojem przypominały spódnice, zapaski, kiecki, bufiaste spodnie i koszule ludowe, ale całość sprawiała wrażenie zwielokrotnionej flagi narodowej. I żeby było jasne, autorką tej koncepcji jest Marie-Jeanne Lecca, rumuńsko-brytyjska projektantka. Widocznie tak wyobraża sobie polskość. 
      Całe szczęście, obsada śpiewająca była polska. Nawet jeśli Jakobski w partii Zbigniewa nosi imię Lukas. Od czasu premiery w listopadzie ubiegłego roku zmieniła się większość obsady. W partii Stryjenki Cześnikowej nie ma Anny Lubańskiej, tylko śpiewa Anna Borucka. Ostali się Edyta Piasecka w partii Hanny, Adam Kruszewski jako Miecznik i Aleksander Teliga jako Skołuba. Edyta Piasecka efektownie zakończyła swoją arię na początku IV aktu wystrzałem z jakiejś "gwintówki" aż widzowie zaskoczeni podskoczyli na fotelach. Jeśli ktoś zdołał zasnąć, to w tym momencie na pewno się obudził. Nowym Stefanem został Arnold Rutkowski, którego nie słyszałam wcześniej. Jego aria z kurantem wzbudziła aplauz. Najdłuższa aria tej opery, skonstruowana z kilku części i nawracającej apostrofy do zmarłej matki, w czasach zaborów odczytywanej jako alegoria utraconej ojczyzny, zawsze wzrusza. 

Stanisław Moniuszko, Straszny dwór, 1865
Libretto - Jan Chęciński

Obsada:
Miecznik - Adam Kruszewski
Hanna - Edyta Piasecka
Jadwiga - Elżbieta Wróblewska
Damazy - Ryszard Minkiewicz
Stefan  - Arnold Rutkowski
Zbigniew - Lukas Jakobski
Cześnikowa - Anna Borucka
Maciej - Zbigniew Macias
Skołuba - Aleksander Teliga
Marta - Joanna Krasucka-Motulewicz
Grześ - Damian Wilma
Stara Niewiasta - Wanda Franek

reż. David Puntney
dyrygent - Ewa Strusińska

Oglądałam 12 listopada 2016





poniedziałek, 14 listopada 2016

W cieniu tunga

     Tung to nazwa azjatyckiego drzewa. Ze względu na łatwopalność owoców wykorzystywanych do podtrzymywania ognia nazywane jest także drzewem światła. We wschodniej symbolice oznacza duchowe, wewnętrzne oświecenie. Nic więc dziwnego, że w cieniu tungowca chiński uczony odpoczywał, kontemplował naturę, celebrując przy tym picie herbaty, rozmyślając nad sensem istnienia i rozważając konfucjańskie cnoty. 
     Na wystawie Życie wśród piękna. Świat chińskiego uczonego w MN poznajemy źródła filozoficzne, społeczne uwarunkowania, wielowiekową rolę chińskiej kasty urzędniczej, z której wywodzili się uczeni, artyści, myśliciele i esteci. Otaczali się pięknem, ćwiczyli kaligrafię, układali wiersze, grali w go i szachy, słuchali delikatnej wyciszającej gry na chińskiej cytrze, malowali pejzaże i kwiaty. Kiedy uczonemu urzędnikowi znudziła się kariera, osiadał na wsi, zakładał ogród i tam w cieniu tunga budował swój prywatny raj. Pustelnię, w której mógł oddawać się przyjemnościom i pięknu. Kaligrafia uważana była za rodzaj sztuki i oddawanie się jej było formą artystycznego wyrażania siebie i duchowego ćwiczenia. Akcesoria do kaligrafii: pędzel, tusz, papier i kamień do rozcierania tuszu stanowiły podstawowe wyposażenie gabinetu uczonego, zajmowały eksponowane miejsce. Do przechowywania pędzli służyły pięknie zdobione ceramiczne szerokie naczynia, pojemniki na tusz trzymano w specjalnych płaskich pudełeczkach, pod ręką musiały stać też specjalne podstawki z wyżłobieniami na pędzle aktualnie używane, jeszcze nieobeschłe. Czy to malowanie pejzaży, czy kaligrafowanie wymagało precyzyjnej ręki i wielogodzinnego trzymania dłoni nad papierem, co mogło prowadzić do zmęczenia nadgarstka, stąd też na wystawie można zobaczyć nawet nefrytową podstawkę pod nadgarstek. 
     Nefrytowe, porcelanowe, miedziane przedmioty, wszystkie pięknie wykończone, zachwycają precyzją i kolorystyką. Różne kształty czajniczków do herbaty, ceramika ze scenami z życia chińskiego urzędnika lub ozdobami roślinnymi, malowane na jedwabiu typowe górzyste pejzaże ze strumykami, wodospadami, kwiatami, nawet na długim papirusowym zwoju etapy libacji z realistycznie przedstawionym momentem krytycznym, gdy główny bohater opowieści podtrzymywany przez kompanów malowniczo wymiotuje wprowadzają w świat rozrywek i sztuki chińskiego urzędnika, którego rola społeczna i kulturotwórcza osiągnęła zmierzch dopiero na początku wieku XX. 
      Nefryt odgrywał specjalną rolę w stroju urzędnika i ceniony był jako materiał do wyrobu ozdób. Urzędnik nosił nefrytowe nakrycie głowy w kształcie małej czapeczki przywiązywanej do głowy tasiemką wiązanej, jak przypuszczam, pod brodą. We włosy wpinano nefrytowe szpile, pas z naklejanymi nefrytowymi płytkami informował o statusie urzędnika. Z nefrytu wyrabiano ozdobne niewielkie rzeźby i biżuterię. Wyrafinowana chińska sztuka wymaga zagłębienia się w symbolikę motywów i kształtów. Smoki, kwiaty lotosu, chryzantemy, góry i motywy wody oznaczają przymioty ducha, idee, wartości, cnoty. Tak charakterystyczne chińskie pejzaże nie miały być obrazkami z natury, lecz oddawać stan ducha,  wyrażać pejzaż wewnętrzny, były ćwiczeniem, pracą nad charakterem.  
      Kolejna ciekawostka to różnego rodzaju gry i zabawy. Oczywiście szachy i go jako gry strategiczne, mające wdrażać do kierowania sprawami publicznymi, państwowymi. Ale i gry zręcznościowe jak rzucanie strzałami do dzbanka. Na wystawie jest taki dzbanek, otwór miał dosyć wąski, więc chyba rzeczywiście trafienie wymagało niezwykłej zręczności. Nastrój całości dopełniała delikatna muzyka na cytrze, której jeden egzemplarz również mamy na wystawie. Do obowiązkowego wykształcenia urzędnika należało między innymi układanie wierszy i gra na cytrze. Instrument ten, pokaźnych rozmiarów, zajmował eksponowane miejsce w mieszkaniu. 
     Najciekawsze są nieraz tytuły obrazów, jak Uczony kontemplujący w cieniu tunga czy moim zdaniem najlepsze: Uczony w ogrodzie podziwiający wschodnią grządkę chryzantem czy jakoś tak, cytuję z pamięci, bo nie zapisałam, ale na pewno była tam owa wschodnia grządka ;-)
      













Oglądałam 13 listopada 2016 r.

czwartek, 10 listopada 2016

88

     Cudowne dziecko muzyki, kompozycji i ...filmu. Te 500 tytułów filmowych chyba sobie daruję ;-) Niektóre można oglądać (słuchać?) dla samej jego muzyki. Czy ktoś nie pamięta Misji (1986)? Jeśli ten film się pamięta, wielka to zasługa filmowej muzyki właśnie Ennio Morricone. A dlaczego Clint Eastwood zrobił wielką karierę? Ktoś myśli, że z powodu zdolności aktorskich? A skądże! Miał szczęście, że dwóch przyjaciół znających się od 8 roku życia z lat szkolnych (sic!), czyli Sergio Leone i Ennio Morricone zrobili z nim film: Leone reżyserował, Morricone skomponował muzyczne tematy, które "grały" zamiast aktora w dolarowej trylogii: Za garść dolarów (1964), Za kilka dolarów więcej (1965), Dobry, zły i brzydki (1966). A dlaczego światowa widownia strawiła jedyną w dorobku Henry`ego Fondy rolę złego bohatera, bezwzględnego bandziora Franka w filmie Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)? Tylko dlatego, że muzykę do filmu skomponował oczywiście Morricone, inaczej pies z kulawą nogą by filmu nie obejrzał. Tymczasem stał się klasykiem spaghetti westernu, tak jak ścieżka dźwiękowa zyskała status kultowej. To tylko kilka tytułów, jak wspomniałam, nie sposób wymienić wszystkich kilkuset w dorobku jednego z najbardziej rozpoznawalnych filmowych kompozytorów. Ennio Morricone to marka sama w sobie. Aż dziw, że pierwszym Oscarem jaki otrzymał, była nagroda honorowa za całokształt, a nie za konkretny film. Za film dostał również, o, ironio, dopiero w lutym tego roku za Nienawistną ósemkę. Mniejsza z tym, po niemal 70 latach komponowania chyba już nie robi się tego dla nagród i prestiżu, prawda?
     W każdym razie Morricone należy do największych. Zerwał z ilustracyjnością muzyki w filmie, stworzył niezapomniane kompozycje doskonale funkcjonujące poza filmowym kadrem, mam jego nagrania i z przyjemnością słucham. Tylko nie wiem, czy zdołam kiedyś przesłuchać wszystkie 500 ;-)

Ennio Morricone - ur. 10 listopada 1928 r. obchodzi 88. urodziny. Plurimos annos, Maestro!






piątek, 4 listopada 2016

Opera Narodowa na żywo

    Tak, tak, ta nasza polska, warszawska Opera Narodowa realizuje internetowe transmisje na żywo. Na razie dopiero drugą. Pierwszą była transmisja Strasznego dworu 19 listopada ubiegłego roku. Dzisiaj natomiast można było obejrzeć Goplanę Władysława Żeleńskiego z librettem Ludomiła Germana. Opera ma już 120 lat, premiera miała miejsce w 1896 roku. Niestety, jest tak rzadko grana, że mało kto ją słyszał, widział i zna. Do tego stopnia, że w polskiej Wikipedii zamiast streszczenia libretta ktoś po prostu zamieścił skróconą wersję streszczenia Balladyny Juliusza Słowackiego, która, owszem, stanowiła inspirację, ale istotne różnice całkowicie przesuwają akcenty i ciężar gatunkowy postaci oraz wydarzeń. Wystarczy wspomnieć, że w przeciwieństwie do dramatu w operową Balladynę piorun nie strzelił i wcale nie ginie. Można by się jeszcze długo zabawiać w wymienianie mniej i bardziej szczegółowych różnic, nie o to jednak chodzi.
     Władysław Żeleński (1837 - 1921), gwoli przybliżenia postaci - ojciec Tadeusza Boya-Żeleńskiego, tego od Słówek i tłumaczeń literatury francuskiej na język polski - miał zostać, w sensie muzycznym, następcą Stanisława Moniuszki. Tak się jednak nie stało, a jego nazwisko kojarzy zdecydowanie mniej osób niż autora Strasznego dworu. Czy udostępnienie w internecie najnowszej realizacji jednej z czterech jego oper coś zmieni, trudno orzec, aczkolwiek ma znaczenie fakt, że transmisja odbywała się - poza systemem vod.teatrwielki.pl - także na operaplatform.eu, gdzie zresztą jakość obrazu była lepsza. Jakby nie patrzeć, dostęp do kultury muzycznej na ten jeden i drugi raz, oby nie ostatni, rzeczywiście stał się powszechny, chociaż to nie to samo, co oglądanie wprost na scenie.  Dlatego Straszny dwór to ja sobie obejrzę niedługo bezpośrednio, ale Goplanę właśnie przetrawiam po internetowej transmisji.
      Istnieją opinie, że muzyka nie jest tutaj najwyższych lotów, a już libretto całkiem bywa komiczne. Byłam jednak pod wrażeniem i nie sądzę, że partytura ma jakieś ogromne braki. Jest całkiem spójna, choć bez przesadnych fajerwerków. Partia tytułowej Goplany dla sopranu wymagająca i w wielu momentach efektownie wysoka. Edyta Piasecka, którą, o ile pamiętam, słyszałam po raz pierwszy, świetnie dała sobie radę i jako odrzucona przez Grabca zakochana a mściwa nimfa naprawdę przykuwała uwagę. Najwięcej do śpiewania miała w I akcie, gdy skarży się na swój los zakochanej bez wzajemności, a następnie po nieudanych próbach wzbudzenia zainteresowania Grabca zamienia go w drzewo.
      Gdy wątek Goplany i Grabca schodzi na drugi plan, do głosu dochodzi świat ludzi: Wdowa z córkami, Aliną i Balladyną, Kirkor z rycerską świtą i Kostryn - postać niemal tragiczna. Tenorowy Kirkor Arnolda Rutkowskiego aż tak nie porywał, aczkolwiek częściowo jest to wina koncepcji reżyserskiej i kostiumowej Janusza Wiśniewskiego. O ile bowiem postacie żeńskie wpasowały się kostiumowo w bliżej nieokreślony wiek XIX, to futurystyczne pancerze żołnierzy na czele z Kirkorem wywoływały, we mnie przynajmniej, estetyczny dysonans. Kiedy się słucha "oczami" patrząc na scenę, nawet jeśli to tylko w przekazie internetowym, jednak wygląd postaci ma ogromne znaczenie. W pancerzach Kirkorowych  rycerzy i jego samego nie mogłam oderwać wzroku od ich butów na absurdalnie wysokich koturnach, tak cudacznych, że zastanawiałam się, czy długo musieli uczyć się w nich chodzić.
       Niemniej Kostryn (Mariusz Godlewski, baryton) był bardzo dobry. Trochę wystylizowany na Lorda Vadera (czarny kostium), trochę na Lancelota (długi miecz), trochę na Wiedźmina (blizna od czoła przez oko i policzek), kontrastowo zestawiony z Kirkorem od początku do końca chodzącym w bieli, na pewno pod względem dramaturgicznym jest postacią ciekawszą. Z kolei w partiach żeńskich z przyjemnością słuchałam czystego sopranu Katarzyny Trylnik w partii Aliny, Wioletta Chodowicz jako Balladyna stopniowo zyskiwała moje uznanie. Trochę mało urozmaiconą partię miała do śpiewania Małgorzata Walewska jako Wdowa.
       Muzycznie opera cała nawet mi się podobała, całkiem fajne partie chóralne budowały atmosferę i wnosiły pewien rodzaj tajemniczości, niepokoju bym nawet powiedziała. Chyba tu znowu dużą rolę odegrała scenografia i przebranie chóru za szereg postaci w strojach epoki: kalecy żołnierze (powstańcy?), kobiety w czerni, matki z dziećmi, mężczyźni we frakach, pielęgniarka, zakonnica, rzemieślnik, fabrykant... i gromada podróżnych z walizkami. Przechodzili z tymi walizkami przez scenę drobnymi kroczkami, z krzesłami i innymi rekwizytami, pochyleni, zgarbieni, wszyscy z niesamowitymi makijażami jak z horrorów. Kilka grup przechodzących w tej gromadzie wystylizowanych zostało na tzw. żywe obrazy zapożyczone przez reżysera z malarstwa różnych autorów. Przypominało to pokraczne, karykaturalne postacie jak z Bruegla, ale i symbolikę młodopolską.
       Nie wspomniałam jeszcze o Rafale Bartmińskim w partii Grabca. Najbardziej komiczna postać, a w zasadzie jedyna komiczna, chociaż ostatecznie umiera otruty przez Kostryna działającego za namową Balladyny. Jako ciekawostkę można zauważyć, że Skierkę i Chochlika, którym kompozytor przypisał głosy sopranowe, całkiem zostały przerobione na postacie żeńskie w długich sukniach, włosach do ziemi i wiankach na głowie, za to z demonicznie podkreślonym makijażem. Dziwaczna oprawa całości może się podobać, albo nie, może przyciągać młodszego widza, albo odstraszać starszego, przywiązanego do klasyki, można w niej szukać artystycznych uzasadnień. Mnie ona nie zbulwersowała, jeden raz jednak miałam niejakie wątpliwości. Trzeba wiedzieć, że współcześnie bez animacji niemal żadna reżyseria się nie obejdzie - o ile jednak jestem w stanie zrozumieć, że pokraczne szkielety i krukowate wpychające się na ekran są jakimś odbiciem zła rozgrywającego się w duszy bohaterów, to w żaden sposób nie mogę pojąć, co tam robiło strusie piórko ze wstążeczką podczas arii Aliny marzącej o ślubie z Kirkorem.
     I ciekawostka absolutnie bez związku ze wszystkim: aktor grający kelnera, jednego ze służących Goplany, częstujący Grabca szampanem bardzo przypominał z wyglądu Waldorffa :-) A poza tym Straszny dwór z ubiegłego roku będzie dostępny na vod.teatrwielki.pl do 5 listopada, natomiast cała Goplana pewnie dłużej, ale nie wiem do kiedy.


środa, 26 października 2016

No przecież!!

Dla mnie to było wykonanie na miarę zwycięstwa w 15. Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego. Śpiew tych skrzypiec... cieniowanie emocji... logika konstrukcji... Fantastyczna współpraca z orkiestrą i na odwrót: orkiestry z solistką (Chwała Łukaszowi Borowiczowi). Nagranie już jest, teraz poproszę o wydanie płyty :-)

Bomsori Kim: I Koncert skrzypcowy a-moll, op.77 Dymitra Szostakowicza


poniedziałek, 24 października 2016

Mało brakowało

      Mogło się tak zdarzyć, że Korea Południowa triumfowałaby w 15. Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego podobnie jak w roku ubiegłym na 17. Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina. Jury jednak nie poszło na taką symetrię, a szkoda. Pierwsze miejsce zdobyła Veriko Tchumburidze (Czumburidze - wygląda bardziej "po polskiemu") reprezentująca dwie ojczyzny: Gruzję i Turcję. Koreanka Bomsori Kim uplasowała się ex aequo na miejscu drugim obok Japończyka Seiji Okamoto. Trzeciej nagrody nie przyznano. Nagroda IV - Luke Hsu (USA), V - Richard Lin (Tajwan/USA), VI - Maria Włoszczowska (Polska) oraz VII - Ryosuke Suho (Japonia). Poza tym liczne nagrody pozaregulaminowe i specjalne, wśród których jest na przykład wypożyczenie w roczny depozyt skrzypiec z kolekcji Michaela Guttmana (dla Veriko) oraz kolekcji Floriana Leonharda (dla Richarda Lina). Są nagrody sponsorów prywatnych i specjalne zaproszenia na koncerty z orkiestrami. Przewodniczący jury przyznaje swoją nagrodę - lekcje mistrzowskie u Maxima Vegnerova, czyli zaprasza do współpracy. Wybrał dwie osoby: Roberta Łaguniaka, dziewiętnastolatka z Polski, i  Siemona Guriewicza z Rosji (mam nadzieję, że nie pomyliłam nazwiska). 
      Ale wracając do głównego wątku i tytułu wpisu, pozwolę sobie nie zgodzić się z werdyktem jury. A może inaczej: ja się z nim zgadzam, Tchumburidze prezentuje porywającą żywiołowość, niewątpliwie jest wybitną osobowością, jeśli więc zamierzeniem jurorów było szukanie i nagradzanie kandydatów do wielkiej kariery solisty, to faktycznie werdykt jest słuszny. Można by się spierać co najwyżej o miejsca dalsze, czwarte czy piąte, brak trzeciego czy zdublowane drugie. Czy Okamoto jednym niezłym koncertem Wieniawskiego ( bo Brahmsa "spartolił" koncertowo) powinien wskoczyć aż na drugie, rzecz dyskusyjna. No dobra, przesadzam, jego Kreisler w II etapie był wspaniały, taki estradowy, taki na bis wirtuoza właśnie. 
       Mniejsza z tym, mnie wciąż męczy fakt nieporównywalności dwóch wykonań Szostakowicza. I tak się złożyło, że Tchumburidze i Bomsori Kim go wykonywały dzień po dniu w etapie finałowym. Tchumburidze żywiołowo szalała, fakt. Była jak tsunami. Młodość, żywioł, energia, emocje - ktoś z komentatorów zwrócił uwagę, że takich talentów powinno się na konkursach szukać i je doceniać. Dobrze, niech będzie, tylko co zrobić z bardziej introwertyczną, a przecież niepozbawioną wewnętrznej siły, energii i niewątpliwie bardziej dojrzałą interpretacją Bomsori, po której wykonaniu miałam gęsią skórkę? Nie dziwię się, że po wystąpieniu Veriko publiczność automatycznie zerwała się z miejsc, wszyscy zostali porwani, zarażeni jej energią. Ale w interpretacji Bomsori był po prostu sam Szostakowicz. Ta jego charakterystyczna ciemna, mroczna strona życia, bo w jego kompozycjach nawet gdy występuje burleska, groteska, cyrk i karnawał, zawsze ma gorzki smak piołunu. Dlatego można wstać i klaskać z zachwytu osobowością Tchumburidze, ale krew i łzy płynęły ze strun Bomsori Kim. 
       Jak jednak wielokrotnie podkreślano w relacjach bezpośrednich i komentarzach, oni wszyscy byli, wszyscy są absolutnie wspaniali. Są jeszcze bardzo młodzi. A jeśli już doszli do takiego mistrzostwa, strach pomyśleć, co będzie dalej ;-) 
       Ja poproszę Szostakowicza w wykonaniu Bomsori Kim na YouTube! Ale nie to, które jest już z poprzednich jej występów, tylko ostatnie, z Borowiczem jako dyrygentem.A najlepiej od razu na płycie :-) 

wtorek, 18 października 2016

Zapowiedź

15. Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Henryka Wieniawskiego, Poznań

Transmisja koncertu laureatów 23 października:

Program 2 Polskiego radia - godz. 19:00
TVP Kultura - 18:50

Fajny plakacik mają :-)


poniedziałek, 17 października 2016

Dziś nie śpimy

ponieważ o 22 rozpoczyna się Requiem w 176 rocznicę śmierci Chopina. W Bazylice św. Krzyża grać będzie moje ulubione Collegium 1704 pod Vaclavem Luksem (solistów nie kojarzę). Tego jeszcze w ich wykonaniu nie słyszałam. Byłam w tym roku już na dwóch ich koncertach na żywo. Jak widać, zadomowili się w Warszawie na dobre ;-) Jak sądzę, w Bazylice będzie pełno ludzi, tak więc chyba nawet wygodniej będzie słuchać transmisji przez radio.

poniedziałek, 3 października 2016

Odchodzą...

     Nie ma to, jak dyrygować sobie orkiestrą na własne 90. urodziny:




To było dwa lata temu.
Wczoraj, 2 października, w wieku 92 lat zmarł Sir Neville Marriner, wielki dyrygent, nietuzinkowy człowiek. Kończy się pewna epoka. 
Jeśli komuś się wydaje, że go nie zna i nie wie, o kim mowa, niech sobie przypomni film Formana Amadeus. To Marriner dyrygował orkiestrą grającą ścieżkę dźwiękową do filmu. 

czwartek, 29 września 2016

Klasyka po japońsku

        Fumio (Humiwo) Hayasaka żył tylko 41 lat, zmarł na gruźlicę 15 października 1955 r. Najbardziej znany jest z muzyki do filmów Akiry Kurosawy, lecz był też autorem muzyki awangardowej i atonalnej. Dlatego słychać w tych kompozycjach źródła czy podobieństwa może raczej do ówczesnej muzyki europejskiej. W Starożytnych tańcach krytycy dopatrują się np. śladów Rachmaninowa. Ja natomiast nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wkraczam w świat magicznego rytuału Święta wiosny Strawińskiego: ta sama aura tajemniczości, ten sam urywany bieg życia, to samo mroczne zaklinanie bóstw natury.
       Trudno znaleźć nagrania Hayasaki. Nie ma ich wiele, za mało aby mieć ogląd na pełną skalę jego artystycznych pomysłów. Wykonań zaledwie kilka tych samych wklejanych wiele razy daje złudzenie mnogości. Tymczasem nawet muzyczne ścieżki filmowe nie wszystkie są dostępne, tym bardziej trudno natrafić na dobre nagranie innych kompozycji. Fragment Starożytnych tańców to zaledwie przedsmak specyficznego klimatu japońskiej muzyki klasycznej w najlepszym wydaniu I połowy XX wieku. Hayasaka żył zdecydowanie za krótko. Kto wie, jaką drogą podążyłby dalej?

Starożytne tańce po lewej i po prawej stronie - 1941



PS Wiadomość z wczoraj: Misteria Paschalia 2017 będą od 10 do 17 kwietnia. Dyrektorem artystycznym programu jest Vincent Dumestre :-) Pisałam o nim i jego zespole TUTAJ

czwartek, 15 września 2016

Lepiej nie wiedzieć

     Na Szalonych Dniach Muzyki (23 - 25 września, TWON) ze znanych mi wykonawców ponownie wystąpi Rosyjska Orkiestra Rogów, którą wszyscy się zachwyciliśmy ... jak dawno, to już 4 lata temu! W 2012 roku. A wciąż mi się wydaje, że słyszałam ich wczoraj. W tym roku pojawi się także akordeonowe krakowskie Motion Trio. A jak już wystąpią na La Folle Journee, z rozpędu zahaczą kilka dni później o Festiwal Skrzyżowanie Kultur (24 września - 1 października, namiot festiwalowy przed PKiN). A wracając do Szalonych Dni, pierwszego dnia na otwarcie będzie dyrygował sam Penderecki. 
      W sezonie 2016/2017 w październiku TWON przypomni Bajaderę z Maksimem Woitiulem świętującym 20-lecie baletowej kariery. Również w październiku polska literatura spotyka się z polską muzyką w premierze (21 X) Goplany Władysława Żeleńskiego (ojca Tadeusza Boya-Żeleńskiego). A potem to już na przemian raz balet, raz opera, czasem koncert. Ubiegłoroczna premiera baletu Krzysztofa Pastora Burza na motywach Szekspira oraz rzecz nowa Chopiniana/Bolero/Chroma (25 listopada), w którym Pastor też ma swój choreograficzny udział. A skoro o balecie mowa, to w karnawałowym czasie będzie można obejrzeć Casanovę w Warszawie naszego najlepszego choreografa oraz powtórzą Don Kichota.
      Ale my do polskości wracajmy: Straszny dwór Moniuszki w długi weekend listopadowy to znacznie lepsza propozycja świętowania niż dęte przemowy lokalnych polityków. A w marcu nasz eksportowy śpiewak międzynarodowej sławy - Piotr Beczała - przyjedzie z recitalem (10 marca 2017). Może wreszcie uda mi się kupić bilet na Cud  mniemany Bogusławskiego, ale jak patrzę, znowu w środku tygodnia, więc odpada możliwość przyjazdu.
      Mozart będzie eksploatowany w Czarodziejskim flecie, chyba wolałabym się komediowo nastroić na Turku we Włoszech Rossiniego, chociaż patrząc na współczesną scenografię, mam wątpliwości.To może Orfeusz i Eurydyka Glucka w Operze Krakowskiej z całkowicie żeńską obsadą, bo przecież Orfeusz śpiewa altem. I uwaga, uwaga, nasz kolejny eksportowy międzynarodowy śpiewak - Mariusz Kwiecień w popisowej od wystąpienia w Metropolitan Opera partii Malatesty. To będzie początek grudnia - pytanie: w którym z czterech przedstawień wystąpi Kwiecień? Obsada jest bowiem podwójna. Ot, zagwozdka.
       A tymczasem 8 października zaczyna się sezon transmisji z Metropolitan Opera. Na początek Tristan i Izolda Richarda Wagnera. Dyryguje Sir Simon Rattle. Reżyseruje - Uwaga! - Mariusz Treliński. Czy to zachęta do słuchania i oglądania? Zależy dla kogo ;-) Mnie bardziej intryguje Kawaler z różą z Renee Fleming i Eliną Garancą, ale to dopiero w maju 2017, dużo czasu jeszcze.
A wcześniej będzie mnóstwo atrakcji do wyboru. Czasem lepiej nie wiedzieć, żeby nie popaść w frustrację z powodu niemożności pogodzenia wszystkiego, co by się chciało zobaczyć i usłyszeć. Pozostaje pytanie zasadnicze: czy będą w 2017 r.  Misteria Paschalia???
   
      A tego Gościa to ja słucham od ponad 30. lat :-D Klasyka polskiej muzyki elektronicznej. Jak ktoś napisał w komentarzu: Jarre klęka ;-)



I na żywo z koncertu:


czwartek, 1 września 2016

Krótkie notki

        Koncert zespołu Bornum Consort  wykonującego polską muzykę dawną. Występował w tym roku w ramach corocznego festiwalu Królewskie Arkady Sztuki. Zapisałam ich występ jako alternatywny, gdyby nie wyszło coś innego. Ostatecznie jednak nie byłam. Śpiewać mieli utwory Cypriana Bazylika, kolejnego polskiego kompozytora XVI wieku. A przy tym poety, tłumacza, kancelisty na dworze Mikołaja Radziwiłła Czarnego i drukarza pism kalwińskich. Bazylik jest autorem kilkunastu religijnych pieśni a cappella oraz psalmów opracowanych na 4 głosy. Ciekawostką jest, że pieśni te, podobnie  jak wiele innych ówczesnych reformacyjnych kompozytorów, znajdują się w tzw. Kancjonale Zamojskim, będącym najcenniejszym zabytkiem renesansowej muzyki polskiej. Kancjonał zawiera 58 utworów, wiele anonimowych, ale przy niektórych, w tym Cypriana  Bazylika, dało się odczytać inicjały autorów.




        Innym razem, pewnego letniego wieczoru włączyłam radio. Leci coś niby znajomego. Słucham, słucham,  na pewno kiedyś to słyszałam, tylko kiedy i co?  Coś jakby Haendel?  No całkiem jak on. Słucham dalej, nagle bardzo, bardzo charakterystyczna aria, no, tego nie można z niczym pomylić. Oczywiście, że Haendel! La Resurrezione. Przyznam się - całości La Resurrezione słuchałam tylko raz w życiu, co prawda było to na żywo, ale jeden jedyny raz w całości, potem ewentualnie kilka razy wybrane fragmenty, toteż jestem z siebie strasznie dumna, że rozpoznałam utwór tylko ze słuchu i to w całkiem innym wykonaniu. Z drugiej strony jest to w ogóle tak charakterystyczny utwór, a ja gapa jestem, że nie rozpoznałam wcześniej.





       W tym roku w ramach Narodowego Czytania mamy Quo vadis. Może zajrzę, tylko nie wiem, czy w sobotę zdążę. Prędzej w niedzielę, na spokojnie, przy kawie w ogrodzie. A że przy okazji mamy wciąż trwający Rok Henryka Sienkiewicza, to może warto odświeżyć jego twórczość? N a dzisiaj zapowiedź muzyczna lektury:


wtorek, 23 sierpnia 2016

Moje trzydniowe wakacje

... spędziłam całkowicie muzycznie. Pięć koncertów o bardzo różnym charakterze w czterech miejscach. Różni soliści, dwa odmienne chóry, dwie różne orkiestry, ale jedna z nich dwukrotnie. Muzyka od wieku IV do XX włącznie.
      Koncert nr 1 (19 sierpnia): Requiem  Donizettiego w Bazylice  Św. Krzyża. Collegium 1704 oraz Collegium Vocale 1704 dyryguje Vaclav Luks. To oni odkryli dla mnie Zelenkę. Więc kiedy nadarzyła się okazja zobaczyć i posłuchać ich na żywo w 2013 roku, pojechałam bez wahania, o czym pisałam TU . Wybierając koncerty z tegorocznego Festiwalu Chopin i Jego Europa, specjalnie wybrałam znowu te, w których mieli występować i to dwukrotnie, bo koncert nr 5 to znowu ich występ, tym razem w Filharmonii Narodowej. Moje uczestnictwo w ChiJE zamknęli jak klamrą, rozpoczynając i kończąc trzydniową muzyczną ucztę. Słuchając  Requiem ponownie stwierdziłam, że Luks ma dobrą rękę do śpiewaków. W ogóle muzyka chóralna XVII i XVIII w. wychodzi mu świetnie, a i dziewiętnastowieczny Donizetti  zabrzmiał wspaniale. Czeski bas Jan Martinik zawojował mnie zupełnie uniesieniem, siłą głosu i dramatyzmem, z kolei tenor Jaroslav Brezina okazał się momentami bardzo liryczny w niemal operowej części Ingemisco tamquam reus. Wspaniale obaj zabrzmieli w Judex ergo cum sedebit, może nawet najpiękniejszym fragmencie całości, choc i inne nie odbiegały siłą wyrazu. W początkowym  Introitus pobrzmiewały dalekie Mozartowskie echa, mimo że  kompozytor napisał to dzieło na wieść o śmierci innego kolegi - Vincenzo Belliniego. Z dwóch polskich śpiewaczek większe wrażenie wywarła na mnie sopranistka Natalia Rubiś. Całość niedokończonego, a mimo to półtoragodzinnego, dzieła Donizettiego w Bazylice Św. Krzyża dookoła rejestrowały kamery i mikrofony. Vaclav Luks będzie - już jest - jednym z moich ulubionych dyrygentów. Jest bardzo muzykalny, co widać w skomplikowanym systemie gestów porozumiewawczych z orkiestrą i ekspresywnej ruchliwości całego ciała. Ma swój rozpoznawalny styl. 



      Koncert nr 5 (21 sierpnia) to również Collegium 1704, ale z dwoma pianistami w FN. Najpierw Antonio Piricone na historycznym erardzie zagrał coś, czego nie znałam: czeskiego kompozytora o nazwisku Jirovec i było tak jakoś salonowo. Po nim  Tobias Koch - to kolejne nazwisko, które mnie zwabiło w ten weekend do Warszawy - na tym samym erardzie wręcz brawurowo,  dowcipnie i z fantazją zagrał Fantazję na temat "Normy" Belliniego Otto Nicolaia. Byłam zachwycona. Burza oklasków świadczyła, że nie tylko ja. Tak lekko, z miłością do fortepianu, co widać było, gdy w czasie oklasków czule pogłaskał instrument dziękując  mu za współpracę :-) Na bis obaj panowie soliści zasiedli razem do fortepianu i w trakcie krótkiego występu przesiadali się miejscami. 
      W drugiej części koncertu już tylko orkiestra dała popis w Symfonii "Włoskiej" Mendelssohna. Popis szybkości i silnego brzmienia. Pomyślałam sobie, że w całej orkiestrze największym "solistą" jest sam dyrygent. Mniejsza o muzykę ;-) A miałam tego dnia okazję obserwować dwóch dyrygentów: Jacka Kaspszyka i Vaclava Luksa. Jeden i drugi widziany z tyłu dominuje nad orkiestrą. Długie ręce Kaspszyka spadają na muzyków jak potężne dłonie Stwórcy strzepującego ciała niebieskie jak na witrażu Wyspiańskiego u Franciszkanów. Natomiast Luks ugniata ich jak Demiurg plastelinę. Tak to sobie wyobrażałam podziwiając zresztą obu.
       Koncert nr 4 (21 sierpnia) - skoro już padło nazwisko Kaspszyka -  był jak monumentalne  śniadanie na trawie, gdyż odbywał się w parkowym plenerze Królikarni. Orkiestra Filharmonii Narodowej, chwilowo "pozbawiona" swojej siedziby przez uczestników Festiwalu ChiJE, co najmniej dwóm tysiącom słuchaczy - w wieku od niemowlęcego do mocno podeszłego oraz parunastu pieskom różnych ras - rozłożonych na kocach, leżakach i krzesełkach, całkiem ambitny program dwóch utworów Beethovena: Uwerturę do Egmonta oraz Koncert skrzypcowy D-dur z udziałem solistki Marii Machowskiej.Uwertura bardzo się podobała, Koncert skrzypcowy też, aczkolwiek mimo zapowiedzi, że dzieło jest trzyczęściowe, po Allegro ma non troppo rozległy się oklaski. Tymczasem to nie był jeszcze koniec. Na szczęście słuchacze, z niewielkimi wyjątkami w postaci jednego łaciatego pieska, znudzonego lowelasa siedzącego za mną oraz rodziny z malutkim dzieckiem, pozostali na swoich trawiastych stanowiskach do właściwego zakończenia. Dowiedziałam się przy okazji, że koncerty w Królikarni odbywają się w ramach uczczenia setnej rocznicy przyłączenia Mokotowa do Warszawy.
        Koncert nr 3 (20 sierpnia) - nadal ChiJE - wieczorny, późno wieczorny recital fortepianowy w Bazylice Św. Krzyża. Po co najmniej trzech kawach w ciągu dnia i porcji lodów, prosto ze spaceru po Starym Mieście niemal z ulgą można w czasie trwania festiwalu zasiąść na porcję Chopina. W sobotę grał Paweł Wakarecy, zdobywca wyróżnienia i najlepszy polski uczestnik Konkursu Chopinowskiego w 2010 roku. W programie recitalu dwa polonezy, walc, preludia, mazurki i nokturn. Wydawało mi się, że nokturny były dwa, może się przesłyszałam. Wydawałoby się, że o godz. 22:00 chętnych za wielu nie będzie, a jednak się nazbierało sporo. Nie było co prawda tak, żeby trzeba  było jak na Collegium 1704 dzień wcześniej dostawiać krzesełka, ale i tak byłam pod wrażeniem. Nawet jakaś drużyna harcerska wmaszerowała zasiadając z boku na ławeczkach. A mnie po raz kolejny zadziwia fakt, że muzyka Chopina jest jak chleb: można jeść codziennie i nigdy się nie znudzi. 
        Czas na koncert nr 2 - jestem niepocieszona, bo zgubiłam program, a miałam tam wypisane utwory. Koncert odbył się wieczorem 20 sierpnia w Katedrze warszawsko-praskiej, czyli Bazylice św. Michała Archanioła i św. Floriana. Zupełnie nowe dla mnie miejsce na muzycznej mapie, nigdy tam nie byłam wcześniej, a katedra jest ogromna, w stylu neogotyckim, z bardzo dobrą, jak się okazało, akustyką. Ten koncert nie miał nic wspólnego z Chopiejami. Całkiem coś innego i całkiem niesamowitego: dwunastoosobowy chór żeński z Armenii Art Ensemble Armenia śpiewał wczesnochrześcijańskie pieśni ormiańskie z IV i V wieku oraz kilka współczesnych utworów religijnych kompozytorów. Pamiętam, że były pieśni ku czci Matki Bożej i na koniec o Zmartwychwstaniu. Armenia historycznie rzecz biorąc jest najstarszym chrześcijańskim państwem świata, więc te pieśni religijne są świadectwem najwcześniejszego rozwoju muzyki chrześcijańskiej w ogóle. Taka gratka!
         Koncertowi towarzyszył pokaz slajdów ilustrujących ludobójstwo Ormian w Imperium Osmańskim w czasie I wojny światowej. Zdjęcia dokumentowały różne aspekty życia kulturalnego Ormian na przełomie XIX i XX wieku oraz drastyczne sceny zamordowanych w czasie tortur ormiańskich dzieci, transporty ewakuowanych rodzin z dziećmi, kierunki ucieczki prześladowanych Ormian. Trudno było jednocześnie oglądać i słuchać przejmujących jednogłosowych i polifonicznych pieśni, koncert miał jednak związek z obchodami setnej rocznicy rzezi Ormian, stąd tło historyczne i obecność Ambasadora Armenii. 

Tak wyglądał zespół:



A tu znalazłam fragment ich innego koncertu:




I jeszcze jeden:



I z koncertu raczej pieśni ludowych:



Ktoś się pogubił? Kalendarium 

19 sierpnia -  21:00 - Bazylika Św. Krzyża - Gaetano Donizetti: Messa da Requiem (1835);                                    Collegium 1704, dyr. Vaclav Luks;
20 sierpnia  - 19:00 - Bazylika św. Michała Archanioła i św. Floriana na Pradze -  Art Ensemble                             Armenia - wczesnochrześcijańskie i współczesne pieśni religijne
                  - 22:00 - Bazylika Św. Krzyża - recital fortepianowy: Paweł Wakarecy - Chopin;
21 sierpnia - 12:00 - Królikarnia - Beethoven: Uwertura do Egmonta, Koncert skrzypcowy;                                    Orkiestra FN, dyr. Jacek Kaspszyk; 
                   - 20:00 - Filharmonia Narodowa - Mozart, Jirovec, Nicolai, Mendelssohn; Collegium                          1704, Antonio Piricone, Tobias Koch, dyr. Vaclav Luks
                  

sobota, 6 sierpnia 2016

Jest taki film

      We środę, ni z gruszki, ni z pietruszki, obejrzałam film na TVP Kultura. I od tej środy nie mogę zebrać szczęki z podłogi. To świadectwo jak nieodporna jestem, a po części i poza współczesnym obiegiem sztuki filmowej. Po pierwsze,  w mojej świadomości nie istniał taki reżyser jak Lech Majewski. Po drugie, na tle współczesnego popkulturowego badziewia filmowego zobaczyć film niemal bez akcji, na dodatek film, którego fabuła, bohaterowie, sceneria zostały wyjęte z obrazu - dosłownie(!) - z obrazu Pietera Bruegla Starszego, jest gratką nie lada.
      Najkrócej rzecz ujmując, można powiedzieć, że Majewski wszedł z kamerą w przestrzeń obrazu i uruchomił postacie filmując jeden dzień z życia flamandzkiego miasteczka uwiecznionego przez malarza. Poszczególne kadry filmu nakręcone są tak, że stanowią wierne odbicie scen sporego dzieła (124 /170 cm) z setką postaci. Reżyser opowiadał jak szukał odpowiednich plenerów chociażby na Nowej Zelandii, ale i w Czechach, Austrii, oczywiście także w Polsce, inspirowały go nawet chmury, których układ przypominał obrazy Bruegla, więc kazał je filmować. Narratorem w filmie jest sam malarz, który wyjaśnia poszczególne sceny obrazu, zdradza genezę i znaczenie zastosowanych zabiegów ikonograficznych, jak na przykład czerwone kubraki żołnierzy prowadzących Jezusa na śmierć czy usytuowanie młyna na wysokiej skale ponad miasteczkiem i całą przestrzenią obrazu. W roli Bruegla wystąpił Rutger Hauer, którego z tak wyrafinowaną postacią, jak "największy filozof wśród malarzy" bym nie kojarzyła. Drugim narratorem jest mecenas malarza, bankier, którego gra jak zawsze elegancki Michael York. Jest jeszcze trzecia narratorka - Maria, matka ukrzyżowanego Jezusa, tylko że wszyscy, w tym i ona, zostali pokazani w realiach szesnastowiecznych Niderlandów okupowanych przez Hiszpanów. Sceneria więc, zdarzenia, faktografia obrazują historyczne tło, w którym rozgrywa się ewangeliczna historia, albo odwrotnie:  Droga Krzyżowa zostaje pokazana jako jedno z wydarzeń współczesnych malarzowi. Ukrzyżowany zostaje bowiem po prostu ówczesny młody człowiek, a na egzekucję poza miasto prowadzeni są jeszcze inni skazani. Tylko że kolejne etapy, w tym nawet nałożenie cierniowej korony, są wiernym odniesieniem do ewangelicznych opisów.
       Film powinien być poprzedzony ostrzeżeniem: jest mocny, bardzo mocny. Naszpikowany drastycznymi obrazami cierpienia,  tortur,  prześladowań. Po symbolicznej, wręcz mistycznej scenie kupowania chleba od wędrownego sprzedawcy następuje okrutna egzekucja na młodym mężczyźnie, którego przywiązuje się do koła wysoko wbitego na pal, pozostawionego na pastwę kruków, które stopniowo go na tym kole rozdziobują. W innym miejscu mamy  kolejną drastyczną scenę zakopywania żywcem skazanej kobiety. Tak więc to film tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Dodatkowo bowiem postacie te i sceny prawie pozbawione zostały dialogów. Mamy tylko te trzy wspomniane wyżej równoległe narracje: malarza, mecenasa i matki, prezentujące trzy punkty widzenia, trzy komentarze do rzeczywistości. Artysta wyjaśnia symbolikę teologiczno-filozoficzną poszczególnych elementów swojego dzieła, mecenas odnosi się do rzeczywistości politycznej, matka próbuje zrozumieć - a raczej nie rozumie - postawy społeczeństwa, które najpierw oklaskiwało jej syna, słuchało jego nauk i wezwania do zmiany życia, a teraz potulnie pójdzie popatrzeć na egzekucję i "nic się nie wydarzy", jak stwierdza.
      Są też sceny pełne czułości i miłości, jak w domu, gdzie matka zajmuje się dziećmi, zabawy dziecięce. Rutger Hauer jako Bruegel zdradza, że modelka do postaci Marii była jego zona, która akurat urodziła syna. Mamy piękną scenę, gdy żona przynosi malarzowi w plener, gdzie pracuje, posiłek, przychodząc z ich małym synkiem. Niemniej w filmie nie ma jednolitej ciągłej akcji, został złożony z kadrów jak scen wyjętych z obrazu i rozbudowanych o kilka sekwencji poprzedzających widok wykreowany na obrazie. na uwagę zasługuje tytułowy młyn wyeksponowany na szczycie skały, niemal niedostępny. Jego układ przypomina krzyż. Ze słów narratora - malarza dowiadujemy się, że młynarz w tym wypadku zastępuje Boga patrzącego z góry na ziemski świat. Młyńskie żarna ścierają ludzi na mąkę, są obrazem Losu, historii, cierpienia.
     Dopiero po obejrzeniu filmu przeczytałam, że Majewski zrobił film na podstawie książki Michaela Gibsona "Młyn i krzyż" będącej analizą i interpretacją obrazu Bruegla, znajdującego się w Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu. Film kończy się widokiem muzealnych korytarzy i ujęciem kamery na oddalający się obraz. Jak na mnie i moje niefilmowe życie, jest to dzieło dosyć nowe, z 2011 r., chociaż film powstawał w 2008 i 2009 r., a dwa lata zajął montaż i komputerowe zgrywanie nakręconych scen z malarskim dziełem.
     
 Obraz Droga Krzyżowa:

Droga krzyżowa
By Pieter Bruegel starszy (1526/1530–1569) - 1. The Yorck Project: 10.000 Meisterwerke der Malerei. DVD-ROM, 2002. ISBN 3936122202. Distributed by DIRECTMEDIA Publishing GmbH. 2. Christian Vöhringer – Pieter Bruegel. 1525/30–1569, Tandem Verlag 2007 S.70 ISBN 978-3-8331-3852-2, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=148430

Film, trailer:


poniedziałek, 18 lipca 2016

Z serii o francuskich organistach

       Był Maurice Duruflé, był Marc-Antoine Carpentier, swego czasu wspominałam też Charlesa-Marie Widora, tego od słynnej Toccaty z Piątej symfonii organowej (tam-tam  tam-tam tam-tam tam-tam tam-tam uuuu  uuuu tam-tam tam-tuuuu tam-tuuuu), był ornitolog Olivier Messiaen i kilku innych z różnych epok. Był też Fauréale nie szkodzi, będzie raz jeszcze. A to dlatego, że przespałam :-( Miałam szczery zamiar słuchać do końca, to znaczy słuchać części drugiej koncertu w transmisji z BBC Proms, w której zaplanowano trzy kompozycje Gabriela Faurégo i klapa. Pavany wysłuchałam, przyjemne bardzo; Cantique de Jean Racine wysłuchałam, niczego sobie; czekałam na ostatnie w w koncercie Requiem i ... obudziły mnie oklaski. Nawet do Pie Jesu nie dotrwałam. Jak twierdzą niektórzy, dzieło Faurégo jest w porównaniu z Mozartowskim Requiem znacznie mniej dramatyczne, mniej w nim wizji Sądu Ostatecznego i mąk piekielnych, a sam kompozytor zdradził, że śmierć traktuje raczej jako radosne zbawienie niż bolesne doświadczenie, stąd dojmująca w całości nuta Boskiego miłosierdzia. Ona mnie uśpiła?... A jednak, jakby pisał dla siebie, bo Requiem zostało wykonane podczas pogrzebu kompozytora.   
        Gabriel Fauré (1845 - 1924) w mojej serii miniaturowych muzycznych książeczek został przypisany do wieku XX. Ale Bogusław Schaeffer w Kompozytorach XX wieku go nie ujął. Michael Steen opisuje go jako notorycznego kobieciarza. Gdzieś w tym wszystkim jest dziewięcioletni chłopiec z Pamiers wysłany w osiemsetkilometrową podróż do Paryża do École Niedermayer, gdzie uczył się muzyki u Camille`a Saint-Saënsa (też organisty). Szkołę ukończył z najwyższą notą i pierwszą nagrodą za Cantique de Jean Racine właśnie i zaczyna tułaczkę po organistowskich stażach, zakończoną w 1896 roku stanowiskiem kapelmistrza i głównego organisty w paryskim kościele La Madeleine. To oczywiście nie koniec muzycznej kariery Faurégo, ale nie zamierzam tutaj wyczerpać tematu. Dość dopowiedzieć tylko, że pierwsza narzeczona go porzuciła, nazwisko drugiej - późniejszej żony - podobno wylosował z kapelusza, zmagał się przez wiele lat, jak Beethoven, z postępującą głuchotą, miał wciąż za mało czasu na komponowanie, a jednym z jego uczniów był Ravel. 
       Requiem (1885 - 1899) jest najważniejszym dziełem religijnym Faurégo. Składa się z siedmiu części: Introit i Kyrie z Reqiuem aeternam, Ofiarowanie, Sanctus, Pie Jesu, Agnus Dei, Libera me, In Paradisum. Najwięcej do śpiewania ma tutaj cały chór, a solo pojawiają się sopran, tenor, baryton, ale w połączeniu z chórem, to znaczy intonują początek, potem chór dołącza. Jedyną całkowicie samodzielną solówką jest sopranowe Pie Jesu.  Dzisiaj jednak posłuchamy końcowego Libera me: baryton plus chór. To taka muzyka, którą można usłyszeć, może zapaść w pamięć, a potem się zapomina, skąd się zna. 
       



I druga wersja dla porównania:


poniedziałek, 4 lipca 2016

Mozart dobry na lato

       Łaskawość Tytusa (1791) na żywo widziałam po raz pierwszy. Przedostatnia, pisana równolegle z Czarodziejskim fletem, opera Mozarta nie należy do najlepszych jego dzieł. Postacie - na czele z tytułowym Tytusem - są tak odrealnione, że w żaden sposób nie można brać na serio tyrana, którego problemem jest dylemat jak pogodzić wrodzoną łagodność swego serca z wymogiem okrucieństwa (!) wobec zdrajcy (!), który wzniecił powstanie, podpalił Kapitol i zorganizował zamach na życie władcy. Zaiste, najlepiej wszystko przebaczyć i puścić wolno. 
       Są też tutaj fragmenty iście groteskowe, że w zasadzie trudno orzec, czy to dzieło całkiem na serio pisane. Historia i geneza wskazują, że jak najbardziej na serio, tylko że w efekcie z pochwały sprawiedliwego władcy i peanu na cześć cesarza Leopolda II powstała parodia. Ot, choćby perypetie miłosne Tytusa. Pierwsza ukochana wyjechała bez słowa, druga wyznaje, że kocha innego, a trzecia zorganizowała na niego spisek. Tytus się jednak nie zraża, docenia ich szczerość. Kiedy ułaskawia jednego zdrajcę i zamachowca, wtedy pojawia się następny, który przyznaje się do zorganizowania całego spisku, a jest nim, nią właściwie, jego przyszła małżonka. I co ja mam w tej sytuacji zrobić? - bezradnie rozkłada ręce. A no, na wszelki wypadek ogłasza: Wiem wszystko, wszystkim przebaczam! Finis.
        Na szczęście humorystyczne akcenty wynikające z niedostatków dramaturgicznych i psychologicznego uzasadnienia nie znalazły odbicia w muzyce. Co prawda i tutaj Mozart pozwolił sobie na kilka pospiesznych decyzji, oddając komponowanie recytatywów w inne ręce, ale nie będę wchodzić w szczegóły, o których się łatwo zapomina słuchając na żywo całej niedługiej w sumie opery. 
         Mimo że od premiery tej realizacji w WOK minęło 26 lat, podczas sobotniego przedstawienia 2 lipca nie było wolnych miejsc. Obsada  w ciągu minionych lat również zmieniała się, więc w zasadzie za każdym razem, w każdym sezonie jest to jakby całkiem nowe doświadczenie. Tylko scenografia jest niezmiennie klasyczna, ascetyczna, zgodna z zasadą jedności miejsca obowiązującą w greckiej tragedii: wszyscy przychodzą bądź przechodzą przez główny plac Rzymu (w tle będzie palił się Kapitol), gdzie zawiązują się intrygi, zapętlają losy i ostatecznie dojdzie do szczęśliwego zakończenia. Synteza nieokreśloności historycznej widoczna w kostiumach (białe męskie koszule z koronkowym wykończeniem rękawów, wąskie spodnie wiązane pod kolanem, pończochy do kolan, pantofle z klamra na płaskim obcasie, na to nieco uproszczona rzymska toga, męska blond peruka, bohaterki kobiece również z jakby wczesnorzymską togą na sukience, tylko fryzury bardziej wymyślne) podkreślała teatralną umowność rzeczywistości. 
        Muzyka była jednak prawdziwa.  I nie bardzo wiedząc czego się spodziewać po całkowicie nieznanych mi nazwiskach w obsadzie, wyszłam pod wrażeniem i ze zdumiewającymi wnioskami. Po pierwsze, że ludzie naprawdę na opery chodzą. Jak wspomniałam, widownia była pełna. Obsada opery w pełni polska, ale widownia  mniej więcej w połowie obcojęzyczna. I ta widownia była zachwycona, sprawiała wrażenie, że przyszła - część przynajmniej - napawać się i muzyka Mozarta i wykonawcami, którzy zebrali ogromny aplauz. Po każdej arii brawa, wołania o bis nawet, okrzyki - atmosfera świetna, taka trochę nieziemska, niewspółczesna. Wyobrażam sobie, że tak mogły wyglądać reakcje na występy śpiewaków w czasach baroku, frenetyczne wręcz oklaski, zachwyty, uśmiechy wykonawców, nikt się nie spieszy do wyjścia. 
         Przychylam się do oklasków i podziwu szczególnie dla wykonawczyni partii Sekstusa (Sesto) - Moniki Ledzion. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak dramatycznie potrafiła oddać zmienność nastrojów bohatera, jego wahanie, wręcz tragizm. Można nawet powiedzieć, że uczyniła z niego głównego bohatera opery. Aż zadawałam sobie w duchu pytanie, czemu dzieło nie nosi w tytule jego własnie imienia. Oczywista oczywistość, że chodziło o Tytusa jako wzór idealnego władcy, w sumie wymowa wybitnie dydaktyczna i pochwalna została od początku operze narzucona, ale z punktu widzenia muzycznego dramatyzmu, Sekstus jest bardziej interesujący. Monika Ledzion wydobyła z tej postaci wszystko, co tylko było można i zebrała najgłośniejsze brawa, najwięcej zachwytów. Odniosłam wrażenie, że albo rzeczywiście część widowni również zachwycona jej interpretacją dała temu głośny wyraz, albo nawet specjalnie dla niej na tę operę przyszła. 
           Mnie się strasznie podobały skoki z górnych rejestrów na same doły głosów czy to mezzosopranu (Monika Ledzion) czy sopranu Anny Wierzbickiej w partii Vitellii. Takich dołów to ja dawno nie słyszałam. O! Natomiast niekoniecznie wyszły wszystkie wysokie tony, a Mozart umieścił tam dla sopranu wysokie D. Ja jednak nie przepadam za takimi wysokościami, więc nawet nie będę się czepiać. Piękne arie ma też Annio, tutaj śpiewany przez mezzosopran - Anetę Łukaszewicz. I w efekcie bardzo ładnie wyszły tercety: Sekstus - Vitellia - Anniusz czy później jeszcze z Publiuszem (Dariusz Górski, bas). Postać Tytusa z powodów, powiedzmy, psychologicznych, wywołuje rezerwę, więc cóż biedny śpiewak może innego zrobić, jak tylko postarać się iść za ręką Mozarta i doskonale zaśpiewać wirtuozowskie arie. Tomasz Krzysica starał się, nie powiem, ale niestety, nie dodał postaci wiarygodności. Winię tutaj raczej sama siebie za niedostatki mojego muzycznego wyczucia, bo postać bohatera wzbudza we mnie takie niedowierzanie, że chyba nie potrafiłam do końca uczciwie docenić kunszt śpiewaka. Z kolei Anna Wierzbicka w partii Vitelli, mimo że też niezbyt wiarygodna psychologicznie, (ale czy ja wiem, kobiety potrafią być w drodze do zemsty bardzo wyrafinowane), sprawiała wrażenie, że potrzebuje... pomocy psychiatrycznej. I to nie jest zarzut! Atutem spektaklu było bowiem doskonałe aktorstwo. Vitellia od początku prawie do samego końca opętana jest zazdrością, nienawiścią, urażoną dumą. Tak pokręconą i wyrachowaną psychopatyczną osobowość trudno oddać samym głosem i koloraturami, dlatego dobre aktorstwo jest wskazane.W przypadku Sekstusa aktorstwo Moniki Ledzion w połączeniu z niesamowitymi możliwościami głosowymi ewidentnie tego bohatera wywindowało, bo z partytury to on na takiego nie wygląda. Nie dziwne więc, że widownia była zachwycona. 
           I w tym wszystkim biedny Tytus, który jako żywo przypomniał mi Haendlowskiego Grimoalda, który siejąc spustoszenie i przelewając krew wrogów, zazdrości szczęśliwego życia pasterzom bez trosk i kłopotów rządzenia, więc kiedy nadarza się okazja, oddaje tron i abdykuje. Tytus zaś na wszelki wypadek nie chce słyszeć o kolejnych zdradach. No jakoś się przecież ta opera szczęśliwie zakończyć musiała, prawda? A że po drodze spłonął Kapitol, cóż, odbudują go ;-)
           W obsadzie usłyszeliśmy jeszcze Martę Boberską (sopran) w partii Servilii, postać niepierwszoplanowa, chociaż jest tą drugą wybranką Tytusa, odtrącającą jego starania o rękę, więc pośrednio odpowiedzialną za rosnącą frustrację Vitellii. Całość dopełniały wspaniałe partie chóralne - i tu ciekawostka - chór występował w jednakowych maskach. Kilka jeszcze zauważonych ciekawostek mogłabym napisać,a le byłaby to może zbędna drobiazgowość odwracająca uwagę od istoty rzeczy. A tą istotą są wnioski:
- że nawet latem przy 30-stopniowych upałach ludzie na Mozarta chodzą; 
- że nigdy nie wiadomo, co nas zachwycić może na nawet tej samej od lat granej operze; 
- że kolejne pokolenia śpiewaków zdobywają serca widzów i słuchaczy;
- że nadal obowiązuje zasada głośnego wyrażania uwielbienia dla wykonawców, śpiewaków i muzyków (mocno też oklaskiwani solistka grająca na klawesynie oraz soliści klarnetu i rożka);
- że Mozart jest dobry na lato.

Nagrania z tej realizacji nie mam.

Posłużę się zastępczymi.
Najpierw Monika Ledzion -śpiewa tutaj arię Giacomellego wykorzystaną przez Vivaldiego w Bajazecie. Ale chodzi mi o pokazanie jej głosu.



A teraz aria Sekstusa Parto, parto, tutaj w wykonaniu Eliny Garancy. Po tej arii Monika Ledzion otrzymała największe brawa.


niedziela, 26 czerwca 2016

Folklor małomiasteczkowy...

... bez podtekstów. Po prostu ostatnio na tyle mnie stać. Kto spragniony wysokiej kultury, przykro mi, musi poczekać na lepsze czasy, albo poszukać gdzie indziej.
A było tak:

Huknęło i lunęło po dniu upalnym, w którym o mało się nie zagotowałam.
- Halo! Masz termometr za oknem?
- Mam, a co?
- Zobacz, ile stopni, bo muszę wyjść, chcę się przygotować psychicznie.
- W słońcu czy w cieniu?
- W słońcu, będę szła po gołej bezdrzewnej ulicy, muszę wiedzieć, co mnie czeka.
- 45.
- Cooo?! To idę pod prysznic...
- Czekaj, teraz zobaczę, ile wskazuje termometr.
- No to patrz... no?...
- Nie widzę...
- Skali zabrakło?...
- Nie, słońce razi... 37.
- I tak idę pod prysznic...
Nie minęła godzina od rozmowy, jak huknęło i lunęło. Właśnie wychodziłam. Wróciłam na chwilę do mieszkania po większą parasolkę i w drogę. Deszcz ledwie dolatywał do chodnika i zaraz parował w charakterystycznym zapachu nagrzanej patelni. Wcale nie robiło się lepiej ani łatwiej oddychać. Szłam sama w deszczu, ludzi wymiotło. Bo ja, w przeciwieństwie do innych, nie jestem słodka od słodkich uśmiechów, więc się nie boję, nie rozpuszczę się w wodzie. Ulewa minęła szybko, nie zdążyła nawodnić ani ogródków ani mojego organizmu, więc butelka z wodą przydała się akurat. Gdy dotarłam, dopiero rozstawiali instrumenty, a na widowni ludzi garstka. Poprzednio śpiewały cztery chóry, dzisiaj grać miały cztery orkiestry dęte. Poprzednio zdążyłam na zakończenie, dzisiaj byłam od samego początku. Ale nie do końca. Cztery orkiestry, każda gra kilkanaście (14-16) kompozycji różnej długości, mniej więcej koło godziny. W sumie CZTERY godziny grania i słuchania. Za DARMO! Oni grali za darmo, my za darmo słuchaliśmy.
       Orkiestry dęte, jedna strażacka, z tradycjami, że ho, ho! Za rok będzie obchodzić 110 rocznicę powstania, druga w tym roku obchodzi 95. urodziny... Nie ma co, wielka historia muzyki w małych miasteczkach: Biłgoraju, Kurowie, Stalowej Woli i Tomaszowie Lubelskim. Jedną dyrygował prawdziwy major, absolwent dyrygentury UMFC (dawniej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej). Inna w długoletniej swojej historii, gdzieś u zarania ma korzenie kozackie, a dyrygował nią ponoć wachmistrz. 
        Dzisiaj grano znane standardy, ale ja się nie znam na muzyce musicalowej, tylko "Deszczową piosenkę" bym umiała rozpoznać, więc ogólnie napiszę, że grali coś w stylu musicalowym i jakiś dixieland ;-) Takie kawałki, które wszyscy znają, tylko zwykle tytuły gdzieś w pamięci się pochowały. Przynajmniej mojej.  Były też polskie akcenty: walc Barbary z "Nocy i dni", kompozycje Kukulskiego.. O, w tym momencie na widowni zaczęło się nucenie i kiwanie :-) Ogólnie bardzo rytmiczne to było, bo i w marszowych rytmach. No przecie major dyrygował, więc musiało być porządnie ;-) W pierwszym rzędzie siedziały w równym rządeczku dwie flecistki, dwie klarnecistki, dwie saksofonistki. Pisałam, że to orkiestra straży pożarnej była? Ochotniczej w dodatku. I dziewczyny grały w pierwszym rządeczku. Bardzo skupione. Tylko nie wiem, jak to jest, dmuchać w flet z gumą do żucia w ustach??? Widać wyższa szkoła muzyczna. Oczywiście to nie cały skład, byli też panowie, lecz słabiej widoczni, choć słyszalni, zwłaszcza perkusista i tubista, którego widać nie było wcale ;-)
       Za mną zaś dwóch "solistów" się usadowiło. Z ambicjami na prezenterów sportowych. Przez cały czas omawiali aktualny stan naszej kadry piłkarskiej. jeden coś nie na bieżąco był, bo mu drugi tłumaczył, że Błaszczykowski dwa gole strzelił, a Lewandowski też jest dobry, tylko jeszcze tego nie pokazał. Im orkiestra głośniej grała, tym oni z mocniejszym przejęciem omawiali nasze szanse medalowe na Euro. Nie przeszkadzało im to wcale najgłośniej bić brawo zachwalając poziom:
- Dobrze grają, nie?
- No, tylko cały czas powinni tak mocno i głośno.
- O, teraz jakby za cicho...
Żeby było jasne, siedzieli w czwartym rzędzie od sceny ;-) Ale i oni niespodziewanie ucichli, gdy wyszła druga orkiestra. Liczniejsza, mieszana, dominanta męska tym razem. Bardzo, bardzo elegancki dyrygent (uwaga, bez podtekstów piszę, więc elegancki nie znaczy młody, tylko właśnie elegancki w geście, ułożeniu dłoni, zachowaniu, kulturze dyrygenckiej). Dwóch prezenterów sportowych ucichło, za to trzy królowe angielskie przede mną brylowały: truskawkowa, chabrowa i purpurowa z mahoniową fryzurą. A wszystkie pewnie w jednym sklepie lakier kupują, bo paznokcie miały identycznie pomalowane na fuksję. No więc trzy gracje rozśpiewane komplementowały orkiestrę? dyrygenta? gromkimi oklaskami i okrzykami "Brawo!", a elegancki dyrygent słał im eleganckie uśmiechy i podziękowania, osobne ukłony składając w ich stronę. Prezenterzy za mną, jak wspomniałam,zaniemówili. Muzyka ich urzekła może. Klasyka niemal symfoniczna, na ile symfonicznie grać może orkiestra dęta. W pewnym momencie siły zostały wzmocnione dodatkowym profesjonalnym klarnecistą, a to z powodu Szostakowicza. No, gdy kończy się koncert Szostakowiczem, to już symfonicznie przecież jest, prawda?
     Niech więc będzie ten Szostakowicz, w pełniejszym brzmieniu co prawda, bo prowincjonalna 95-letnia orkiestra nagrań youtubowych nie ma.

      Skoro już się rozpisałam i plotę trzy po trzy, kilka słów o klipie.  Zwracam uwagę na początek, ta pierwsza tańcząca para z filmu "Lampart" - cudowna Claudia Cardinale z  Burtem Lancasterem. Jak dla mnie - ideał kobiecej urody,  o ile kobieta może oceniać urodę innej kobiety. I zwracam uwagę na tego tancerza  z tańca ślubnego - nie wiem, czy to też z jakiegoś filmu, czy coś innego, ale tancerz rewelacyjny. Wprost fantastycznie prowadzi. To widać, to się czuje, nie można się napatrzeć. Zauważcie, jak on dba o partnerkę. Świetny tancerz.





PS Męczyło mnie, skąd ten filmik z tańca ślubnego. Znalazłam! To autentyczny ślubny taniec opisany przez jakieś profesjonalne studio organizujące śluby i wesela. I już wiem! Pan młody jest rzeczywiście zawodowym tancerzem, można powiedzieć, tańczył w zespole ludowym :-) Ha! Wiedziałam, że to nie przypadek, tak tańczyć!

wtorek, 21 czerwca 2016

O, ja cię... byłam zakochana w tej piosence

Kto wywołał wspomnienia?!
Byłam zakochana w tej piosence...
Dawno temu...

stosy diamentów co zimnym światłem będą się palić do kresu dni... ciarki!


niedziela, 19 czerwca 2016

Nienawidzę jazzu

Nienawidzę jazzu
... nie interesuje mnie
... jest za głośny
... zbyt nieprzewidywalny
... nie rozumiem go
... za dużo w nim perkusji
... i wkurza mnie, że nie rozumiem
... nie pójdę na żaden jazzowy koncert
... nie znam jazzowych muzyków
... nie rozróżniam jazzowych hitów
... ani odmian
... ani gatunków
... czy czego tam jeszcze by wypadało...
... nigdy nie pamiętam, czego słuchałam
... ani czyje to było
... ani kto grał...
... i nie lubię pretensjonalnych pseudonimów niektórych jazzmanów: Ptaszyn, Szabas, Mazzoll, Abaj, Fugee,
... i to śmieszne zdrabnianie imion; kurczę, starzy faceci, dawno wyrośli z krótkich spodenek, ale nie, jakiś Olo zamiast Olgierda, Włodek zamiast Włodzimierza, Vitold...a nie, to nie zdrobnienie, ale pseudonim: Vitold Rek, chociaż temu się nie dziwę - naprawdę nazywa się Szczurek. Dobra, ale Gucio??? Jest jeszcze Oleś, a nawet dwóch: Oleś Brothers, przynajmniej mają argument, bo to bliźniacy, ale Oles??? To zupełnie ktoś inny. Znowu Apostolos Anthimos?? Dobrze, niech będzie Lakis, przynajmniej łatwiejsze w wymowie. A wiecie, że był taki Arkadi Flato?
... ulga, że chociaż Urbaniak, Herdzin, Nahorny, Stańko normalnie się nazywają. Bo Komeda już nie. Komeda to pseudonim.
.... to jest nie do ogarnięcia i nie zamierzam ogarniać
... ani nawet  nie próbuję
... nie lubię jazzu
... nigdy nie zdradzę opery dla jakiegoś tam jazzu.

Jaskułke??!! Widział ktoś coś takiego? Ani po polsku, ani ortograficznie. A nie, może to nazwisko? Nie jego wina, że tak mu zapisali. Ale oczywiście Sławek, a jakże, bo Sławomir to za poważnie?

Jak ja nienawidzę jazzu...

Ale świetnie się przy nim zasypia.




A tu można zobaczyć wszystkich trzech:


poniedziałek, 13 czerwca 2016

Tak jakby nic wielkiego...

         Na koncert się spóźniłam, ale śpiewali długo, więc załapałam się na zakończenie. Contra, Echo, Gaudium i Hejnał - czy to tytuły piosenek? Nie, nazwy śpiewających we wspólnym koncercie chórów z Biłgoraja, Chełma, Stalowej Woli i Zamościa. Trzeba przyznać, że ładnie się nazywają. Każdy chór zaśpiewał trzy utwory w trzech stylach: popularnym, ludowym i poważnym. Do którego należy Kołysanka Gałczyńskiego z muzyką Maklakiewicza?
         Trzy panie dyrygentki i jeden dyrygent. Jeden chór mieszany, najliczniejszy i trzy męskie. Panowie z Gaudium tak wpatrzeni w swoją dyrygentkę jak w święty obrazek :-) Wszyscy pod muchą, co się niektórym przekrzywiły odrobinę. Widownia, niestety, przeważnie w wieku mocno dojrzałym. Wiele osób to byli chórzyści. Skąd wiem? Wystarczyło popatrzeć: wargi mimowolnie układały im się do słów pieśni wykonywanych na scenie. Znali je wszystkie na pamięć. No a kiedy Gaude Mater Polonia zabrzmiało i cały tekst po łacinie się nuci pod nosem, to na pewno były chórzysta. Już ciało pochylone i ręce drżące, siły nie te i miejsce siedzące zagwarantowane przed letnią sceną, ale na Gaude Mater się zrywa i w postawie wyprostowanej śpiewa, choć ciszej, dla siebie tylko - to musi być dawny chórzysta!
          I kto jeszcze? Emerytowany nauczyciel, legenda wielu pokoleń wychowanków, chodząca encyklopedia miasta, archiwista z zamiłowania. Już nie to zdrowie, już z laską w ręce, a tutaj na twardej drewnianej ławce jak struna wyprostowane plecy i chłonie każdą nutę ze sceny na serce spadającą. Chcecie wiedzieć, czego uczył ten nauczyciel? Myślicie: pewnie muzyki? A jeśli nie, to może innego artystycznego przedmiotu? Albo przynajmniej jakiś humanista? O, nie, był nauczycielem praktycznej nauki zawodu, uczył murarstwa po prostu.
          Stałam na samym końcu za ławeczkami, bo się spóźniłam. A chóry śpiewały...