niedziela, 26 czerwca 2016

Folklor małomiasteczkowy...

... bez podtekstów. Po prostu ostatnio na tyle mnie stać. Kto spragniony wysokiej kultury, przykro mi, musi poczekać na lepsze czasy, albo poszukać gdzie indziej.
A było tak:

Huknęło i lunęło po dniu upalnym, w którym o mało się nie zagotowałam.
- Halo! Masz termometr za oknem?
- Mam, a co?
- Zobacz, ile stopni, bo muszę wyjść, chcę się przygotować psychicznie.
- W słońcu czy w cieniu?
- W słońcu, będę szła po gołej bezdrzewnej ulicy, muszę wiedzieć, co mnie czeka.
- 45.
- Cooo?! To idę pod prysznic...
- Czekaj, teraz zobaczę, ile wskazuje termometr.
- No to patrz... no?...
- Nie widzę...
- Skali zabrakło?...
- Nie, słońce razi... 37.
- I tak idę pod prysznic...
Nie minęła godzina od rozmowy, jak huknęło i lunęło. Właśnie wychodziłam. Wróciłam na chwilę do mieszkania po większą parasolkę i w drogę. Deszcz ledwie dolatywał do chodnika i zaraz parował w charakterystycznym zapachu nagrzanej patelni. Wcale nie robiło się lepiej ani łatwiej oddychać. Szłam sama w deszczu, ludzi wymiotło. Bo ja, w przeciwieństwie do innych, nie jestem słodka od słodkich uśmiechów, więc się nie boję, nie rozpuszczę się w wodzie. Ulewa minęła szybko, nie zdążyła nawodnić ani ogródków ani mojego organizmu, więc butelka z wodą przydała się akurat. Gdy dotarłam, dopiero rozstawiali instrumenty, a na widowni ludzi garstka. Poprzednio śpiewały cztery chóry, dzisiaj grać miały cztery orkiestry dęte. Poprzednio zdążyłam na zakończenie, dzisiaj byłam od samego początku. Ale nie do końca. Cztery orkiestry, każda gra kilkanaście (14-16) kompozycji różnej długości, mniej więcej koło godziny. W sumie CZTERY godziny grania i słuchania. Za DARMO! Oni grali za darmo, my za darmo słuchaliśmy.
       Orkiestry dęte, jedna strażacka, z tradycjami, że ho, ho! Za rok będzie obchodzić 110 rocznicę powstania, druga w tym roku obchodzi 95. urodziny... Nie ma co, wielka historia muzyki w małych miasteczkach: Biłgoraju, Kurowie, Stalowej Woli i Tomaszowie Lubelskim. Jedną dyrygował prawdziwy major, absolwent dyrygentury UMFC (dawniej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej). Inna w długoletniej swojej historii, gdzieś u zarania ma korzenie kozackie, a dyrygował nią ponoć wachmistrz. 
        Dzisiaj grano znane standardy, ale ja się nie znam na muzyce musicalowej, tylko "Deszczową piosenkę" bym umiała rozpoznać, więc ogólnie napiszę, że grali coś w stylu musicalowym i jakiś dixieland ;-) Takie kawałki, które wszyscy znają, tylko zwykle tytuły gdzieś w pamięci się pochowały. Przynajmniej mojej.  Były też polskie akcenty: walc Barbary z "Nocy i dni", kompozycje Kukulskiego.. O, w tym momencie na widowni zaczęło się nucenie i kiwanie :-) Ogólnie bardzo rytmiczne to było, bo i w marszowych rytmach. No przecie major dyrygował, więc musiało być porządnie ;-) W pierwszym rzędzie siedziały w równym rządeczku dwie flecistki, dwie klarnecistki, dwie saksofonistki. Pisałam, że to orkiestra straży pożarnej była? Ochotniczej w dodatku. I dziewczyny grały w pierwszym rządeczku. Bardzo skupione. Tylko nie wiem, jak to jest, dmuchać w flet z gumą do żucia w ustach??? Widać wyższa szkoła muzyczna. Oczywiście to nie cały skład, byli też panowie, lecz słabiej widoczni, choć słyszalni, zwłaszcza perkusista i tubista, którego widać nie było wcale ;-)
       Za mną zaś dwóch "solistów" się usadowiło. Z ambicjami na prezenterów sportowych. Przez cały czas omawiali aktualny stan naszej kadry piłkarskiej. jeden coś nie na bieżąco był, bo mu drugi tłumaczył, że Błaszczykowski dwa gole strzelił, a Lewandowski też jest dobry, tylko jeszcze tego nie pokazał. Im orkiestra głośniej grała, tym oni z mocniejszym przejęciem omawiali nasze szanse medalowe na Euro. Nie przeszkadzało im to wcale najgłośniej bić brawo zachwalając poziom:
- Dobrze grają, nie?
- No, tylko cały czas powinni tak mocno i głośno.
- O, teraz jakby za cicho...
Żeby było jasne, siedzieli w czwartym rzędzie od sceny ;-) Ale i oni niespodziewanie ucichli, gdy wyszła druga orkiestra. Liczniejsza, mieszana, dominanta męska tym razem. Bardzo, bardzo elegancki dyrygent (uwaga, bez podtekstów piszę, więc elegancki nie znaczy młody, tylko właśnie elegancki w geście, ułożeniu dłoni, zachowaniu, kulturze dyrygenckiej). Dwóch prezenterów sportowych ucichło, za to trzy królowe angielskie przede mną brylowały: truskawkowa, chabrowa i purpurowa z mahoniową fryzurą. A wszystkie pewnie w jednym sklepie lakier kupują, bo paznokcie miały identycznie pomalowane na fuksję. No więc trzy gracje rozśpiewane komplementowały orkiestrę? dyrygenta? gromkimi oklaskami i okrzykami "Brawo!", a elegancki dyrygent słał im eleganckie uśmiechy i podziękowania, osobne ukłony składając w ich stronę. Prezenterzy za mną, jak wspomniałam,zaniemówili. Muzyka ich urzekła może. Klasyka niemal symfoniczna, na ile symfonicznie grać może orkiestra dęta. W pewnym momencie siły zostały wzmocnione dodatkowym profesjonalnym klarnecistą, a to z powodu Szostakowicza. No, gdy kończy się koncert Szostakowiczem, to już symfonicznie przecież jest, prawda?
     Niech więc będzie ten Szostakowicz, w pełniejszym brzmieniu co prawda, bo prowincjonalna 95-letnia orkiestra nagrań youtubowych nie ma.

      Skoro już się rozpisałam i plotę trzy po trzy, kilka słów o klipie.  Zwracam uwagę na początek, ta pierwsza tańcząca para z filmu "Lampart" - cudowna Claudia Cardinale z  Burtem Lancasterem. Jak dla mnie - ideał kobiecej urody,  o ile kobieta może oceniać urodę innej kobiety. I zwracam uwagę na tego tancerza  z tańca ślubnego - nie wiem, czy to też z jakiegoś filmu, czy coś innego, ale tancerz rewelacyjny. Wprost fantastycznie prowadzi. To widać, to się czuje, nie można się napatrzeć. Zauważcie, jak on dba o partnerkę. Świetny tancerz.





PS Męczyło mnie, skąd ten filmik z tańca ślubnego. Znalazłam! To autentyczny ślubny taniec opisany przez jakieś profesjonalne studio organizujące śluby i wesela. I już wiem! Pan młody jest rzeczywiście zawodowym tancerzem, można powiedzieć, tańczył w zespole ludowym :-) Ha! Wiedziałam, że to nie przypadek, tak tańczyć!

wtorek, 21 czerwca 2016

O, ja cię... byłam zakochana w tej piosence

Kto wywołał wspomnienia?!
Byłam zakochana w tej piosence...
Dawno temu...

stosy diamentów co zimnym światłem będą się palić do kresu dni... ciarki!


niedziela, 19 czerwca 2016

Nienawidzę jazzu

Nienawidzę jazzu
... nie interesuje mnie
... jest za głośny
... zbyt nieprzewidywalny
... nie rozumiem go
... za dużo w nim perkusji
... i wkurza mnie, że nie rozumiem
... nie pójdę na żaden jazzowy koncert
... nie znam jazzowych muzyków
... nie rozróżniam jazzowych hitów
... ani odmian
... ani gatunków
... czy czego tam jeszcze by wypadało...
... nigdy nie pamiętam, czego słuchałam
... ani czyje to było
... ani kto grał...
... i nie lubię pretensjonalnych pseudonimów niektórych jazzmanów: Ptaszyn, Szabas, Mazzoll, Abaj, Fugee,
... i to śmieszne zdrabnianie imion; kurczę, starzy faceci, dawno wyrośli z krótkich spodenek, ale nie, jakiś Olo zamiast Olgierda, Włodek zamiast Włodzimierza, Vitold...a nie, to nie zdrobnienie, ale pseudonim: Vitold Rek, chociaż temu się nie dziwę - naprawdę nazywa się Szczurek. Dobra, ale Gucio??? Jest jeszcze Oleś, a nawet dwóch: Oleś Brothers, przynajmniej mają argument, bo to bliźniacy, ale Oles??? To zupełnie ktoś inny. Znowu Apostolos Anthimos?? Dobrze, niech będzie Lakis, przynajmniej łatwiejsze w wymowie. A wiecie, że był taki Arkadi Flato?
... ulga, że chociaż Urbaniak, Herdzin, Nahorny, Stańko normalnie się nazywają. Bo Komeda już nie. Komeda to pseudonim.
.... to jest nie do ogarnięcia i nie zamierzam ogarniać
... ani nawet  nie próbuję
... nie lubię jazzu
... nigdy nie zdradzę opery dla jakiegoś tam jazzu.

Jaskułke??!! Widział ktoś coś takiego? Ani po polsku, ani ortograficznie. A nie, może to nazwisko? Nie jego wina, że tak mu zapisali. Ale oczywiście Sławek, a jakże, bo Sławomir to za poważnie?

Jak ja nienawidzę jazzu...

Ale świetnie się przy nim zasypia.




A tu można zobaczyć wszystkich trzech:


poniedziałek, 13 czerwca 2016

Tak jakby nic wielkiego...

         Na koncert się spóźniłam, ale śpiewali długo, więc załapałam się na zakończenie. Contra, Echo, Gaudium i Hejnał - czy to tytuły piosenek? Nie, nazwy śpiewających we wspólnym koncercie chórów z Biłgoraja, Chełma, Stalowej Woli i Zamościa. Trzeba przyznać, że ładnie się nazywają. Każdy chór zaśpiewał trzy utwory w trzech stylach: popularnym, ludowym i poważnym. Do którego należy Kołysanka Gałczyńskiego z muzyką Maklakiewicza?
         Trzy panie dyrygentki i jeden dyrygent. Jeden chór mieszany, najliczniejszy i trzy męskie. Panowie z Gaudium tak wpatrzeni w swoją dyrygentkę jak w święty obrazek :-) Wszyscy pod muchą, co się niektórym przekrzywiły odrobinę. Widownia, niestety, przeważnie w wieku mocno dojrzałym. Wiele osób to byli chórzyści. Skąd wiem? Wystarczyło popatrzeć: wargi mimowolnie układały im się do słów pieśni wykonywanych na scenie. Znali je wszystkie na pamięć. No a kiedy Gaude Mater Polonia zabrzmiało i cały tekst po łacinie się nuci pod nosem, to na pewno były chórzysta. Już ciało pochylone i ręce drżące, siły nie te i miejsce siedzące zagwarantowane przed letnią sceną, ale na Gaude Mater się zrywa i w postawie wyprostowanej śpiewa, choć ciszej, dla siebie tylko - to musi być dawny chórzysta!
          I kto jeszcze? Emerytowany nauczyciel, legenda wielu pokoleń wychowanków, chodząca encyklopedia miasta, archiwista z zamiłowania. Już nie to zdrowie, już z laską w ręce, a tutaj na twardej drewnianej ławce jak struna wyprostowane plecy i chłonie każdą nutę ze sceny na serce spadającą. Chcecie wiedzieć, czego uczył ten nauczyciel? Myślicie: pewnie muzyki? A jeśli nie, to może innego artystycznego przedmiotu? Albo przynajmniej jakiś humanista? O, nie, był nauczycielem praktycznej nauki zawodu, uczył murarstwa po prostu.
          Stałam na samym końcu za ławeczkami, bo się spóźniłam. A chóry śpiewały...

niedziela, 5 czerwca 2016

Molier wiecznie żywy

      (Oraz poetycki dopisek z sobotniej Nocy Bibliotek)


      Niby wszyscy Moliera znają i czytają, a jak przyjdzie co do czego, to się okazuje, że nowość. Tak było z Lekarzem mimo woli, który przygotował na scenę Teatr Poezji i Piosenki BCK w reż. Maryli Olejko. Niby stary Molier, a jakże współczesny!  Początek intrygi nieco trąci myszką, gdyż to Marcyna  (Alicja Kubacka-Bazan) żona tytułowego lekarza, Sganarela (Sławomir Pluta), w odwecie za awantury i pijaństwo męża "wrabia" go w profesję medyczną. Dotychczasowy drwal więc okrzyknięty wziętym i uczonym medykiem zostaje siłą zaciągnięty do domu Geronta (Adam Kozera), aby uleczyć jego córkę Lucyndę (Kinga Pobereżko), która zaniemówiła i z jej ust wydobywa się tylko nieartykułowany bełkot.
      Rzecz jednak nie w tym, z jakiego powodu następuje qui pro quo, ale w tym, z jaką łatwością rzeczony "medyk" wykorzystuje sytuację i z jaką naiwnością wszyscy dają się nabrać na jego pseudouczone wywody okraszone absurdalnymi łacińskimi zwrotami: in vino veritas, dura lex, sed lex, których nikt nie rozumie, ale na wszelki wypadek wszyscy przytakują. Zabawne perypetie Sganarela, który - przyznajmy uczciwe - początkowo próbuje wyprostować i wyjaśnić pomyłkę,  prowadzą go do wniosku, że bycie lekarzem to bardzo intratne zajęcie, a bez względu na wynik i tak mu zapłacą, tym bardziej, że żaden nieboszczyk się nie poskarży. Przychodzi mu na myśl, że jeśli tak dalej pójdzie, będzie się zajmował "medycyną" do końca życia, bo to znacznie łatwiejsze niż bycie drwalem, a na pewno bardziej opłacalne.
       Dla atrakcyjności akcji jest też wątek miłosny, bunt młodej panny przeciwko niechcianemu kandydatowi na męża, inne perypetie, dramatyczny zwrot akcji, gdy wydało się oszustwo, ale nie będę opisywać, żeby nie spoilerować ;-)
       Molier nie szczędzi tu krytyki, jak we wszystkich swoich komediach, rzecz jednak polega na tym, że w mniejszym stopniu ośmieszony został rzekomy lekarz (ostatecznie cóż on winien, że wszyscy dookoła uwzięli się uznawać go za wybitnego medyka) niż cała gromada naiwniaków, którzy dali się nabrać na jego pseudonaukowy bełkot. W opowieściach o nim medycyna zostaje zrównana z magicznymi sztuczkami, typu posmarowanie maścią połamanego chłopaka, który nagle wstaje i tańczy czy cudowne uleczenie złożonej niemocą kobiety przy pomocy jednej kropli medykamentu. Nic dziwnego, że pacjentka prosząca o pomoc dla chorej cioci (która wedle jej słów cierpi na hipokryzję ;-), w dobrej wierze akceptuje, że jako lekarstwo dostaje ... gomułkę sera z torby medyka.
       Śmiejecie się? No pewnie. Tylko teraz zamiast Molierowskiego Sganarela proszę sobie wyobrazić współczesnych znachorów, a zamiast gomułki sera paramedykamenty dostępne wszędzie, kuszące z reklam panaceum na wszystko, a w miejsce tępego i naiwnego Geronta współczesnych konsumentów znoszących do domów tony tabletek z supermarketów, podejrzanych witryn internetowych, łykaczy suplementów. Niby wierzymy medycynie i lekarzom, ale to Goździkowa była autorytetem polecającym pigułki, prawda?  Śmiejecie się? No pewnie, z samych siebie. Jak to zawsze u Moliera.
     
Teatr Poezji i Piosenki BCK
Molier: Lekarz mimo woli
reż. Maryla Olejko
Obsada:
Sganarel - Sławomir Pluta
Marcyna, jego zona - Alicja Kubacka-Bazan
Geront - Adam Kozera
Lucynda - Kinga Pobereżko
Leander - Sławomir Niemiec
Łukasz - Piotr Bazan
Jagusia - Elżbieta Kłosek
Walery - Grzegorz Kubik
Pacjentka - Lidia Grabowska
Sąsiadka - Aneta Kwiatkowska

Premiera - 3 czerwca 2016 r.