czwartek, 31 lipca 2014

Moc odrzutowca

      Pisania za dużo nie będzie. Będzie słuchanie największego instrumentu. Oczywiście chodzi o organy. Latem w wielu miejscach organizowane są koncerty i całe festiwale organowe. Myślę, że w każdym regionie kraju takowe się znajdą. Nie dałoby się wymieć wszystkich, toteż posłucham tylko jednych - stujedenastogłosowych organów z Notre Dame w Paryżu.  Największe organy we Francji, ponad siedem tysięcy piszczałek, pięć manuałów i klawiatura pedałowa, zelektryfikowane i skomputeryzowane, trzech tytularnych organistów gra na tym "odrzutowym" instrumencie podczas coniedzielnej liturgii i innych nabożeństw. Przez wieki wielu organistów specjalnie na ten isntrument komponowało swoje utwory. 
     
     Olivier Latry - jeden z trzech organistów, improwizuje na zakończneie niedzielnej liturgii:


Tutaj druga improwizacja - mocniejsza dźwiękowo, ostra, ściszyć głośniki ;-)



A tu moja ulubiona Toccata Charlesa Widora z V symfonii organowej, gra tenże Olivier Latry:



wtorek, 29 lipca 2014

Sumarycznie

      Mam zaległości, jak nigdy dotąd. Opisywanie pojedynczo minionych kulturalnych doznań nie ma już sensu. Toteż popełnię opis typu: odnotowano i lecimy dalej.
       Koncert Duetów 8 lipca w ramach XXI Międzynarodowej Letniej Akademii Muzyki Dawnej w Sali Białej Muzeum w Wilanowie przyciągnął mnie nazwiskami kompozytorów i doborem barokowych instrumentów: skrzypce, dwa rodzje fletów, fagot, wiolonczela piccolo, klawesyn. Słuchaliśmy Georga Philippa Telemanna (1681-1767), Jean-Marie Leclaira (1697-1764) oraz polskiego współczesnego kompozytora -Krzysztofa Baculewskiego (rocznik 1950). Krótkie formy sonatowe na dwoje skrzypiec, dwa flety, trio skrzypcowo-fletowo-wiolonczelowe oraz fletowo-klawesynowo-fagotowe. Sonata G-dur Telemanna na dwa flety zabawne i miłe. Dźwięki fletów przenikały się, dialogowały, przekomarzały. Traverso Małgorzaty Wojciechowskiej bardziej przenikliwy, dźwięczny, flet podłużny Daniela Brüggena ciemniejszy, za to bardziej mięki, aksamitny.  Jeszcze raz traverso w Sonacie D-dur tym razem Leclaira przewodził na tle wiolonczeli i klawesynu. Wiolonczela piccolo, czyli mniejsza niż taka zwykła orkiestrowa, za to pięciostrunowa, bez podpierającej nóżki, Teresa Kamińska opierała pudło na łydce prawej nogi. Zastanawiałam się, czy  nie jest to zbyt uciążliwe i czy noga nie drętwieje. Bardzo ładne utwory na dwoje skrzypiec w wykonaniu Agaty Sapiechy i Simona Standage: wspomnianego Laclaira Sonata D-dur oraz Sonata Canonica Baculewskiego. Niespodziewanie koncert zaszczycił obecnością sam kompozytor, toteż jego utwór został  zaprezentowany jako ostatni, a potem były owacje, kwiaty i podziękowania. Kompozytor pokazał się publiczności. Muszę przyznać, że utwór bardzo mi się podobał. Zwłaszcza szybsze części, dynamicznie rozłożone na dwoje skrzypiec. 
      Jeszcze tego samego dnia zdążyłam na jeden z koncertów Międzynarodowego Festiwalu Johann Sebastian Bach 2014 w Kościele Seminaryjnym na Krakwoskim Przedmieściu.  Nie wiem, nie pamiętam, czy kiedyś wcześniej słyszałam już tamtejsze organy. Jeśli nie, było to moje pierwsze z nimi spotkanie. Grał Karol Gołębiowski, a Aga Wińska zaprezentowała wybrane arie sopranowe Haendla, Poulenca i Mendelssohna. Poznałam nowego kompozytorta organowego: Eugene Gigouta (1844-1925). Jego Toccata stanowić może świetny podkład muzyczny do filmu przyrodniczego jako ilustracja do rozwijania się rośliny: od ziarenka w ziemi i przebijania się ku słońcu delikatnej łodyżki, po wypuszczenie pąków i  rozwinięcie się  jakiegoś pysznego egzotycznego kwiatu. Taką historię wyobraziłam sobie podczas słuchania utworu. 

Poniżej Toccata Gigouta na ogromnych stugłosowych organach w Kościele Świętego Sulpicjusza w Paryżu



No i jeszcze był Max Reger, którego chwilowo zamieściłam pod tytułem blogu. Też  ciekawe, ale nie mogłam znaleźć utworu granego przez pana Gołębiowskiego. 
      Rozpoczęły się dwa sluchane przeze mnie co roku poprzez Dwójkę festiwale: BBC Proms (od 18 lipca) w Londynie i Festiwal Wagnerowski (25 lipca) w Bayreuth. Z Promsów utkwiła mi w pamięci tylko Orkiestra Filharmoniczna z Chin, debiutująca na Promsach zaraz drugiego dnia festiwalowego, 19 lipca. Może nie tyle z powodu, że dobrze grali, lecz egzotyki. O wiele bardziej podobał mi się Prom 5 (21 lipca) z Ryszardem Straussem, Antoninem Dworzakiem i Beethovenem (Pastoralna) w roli głównej w wykonaniu Orkiestry Tonhalle z Zurychu pod Davidem Zinmanem jako dyrygentem. Może stronnicza jestem, ale co europejska orkiestra, to europejska, zwłaszcza do europejskiej muzyki ;-)
      Festiwal Wagnerowski rozpoczął się (nie bez przygody) 25 lipca Tannhäuserem. Zaraz  po Uwerturze zacięła się maszyneria sceniczna. Miała być scena między bohaterem a Wenus, pojawiającą się w grocie i coć chyba tej groty nie dało się  podnieść czy opuścić.  Nie wiem, bo słuchałam tylko transmisji radiowej, nie śledząc obrazu. W każdym razie organizatorzy przerwali spektakl na ponad godzinę. Mimo wysiłków nie udało się maszynerii naprawić i wznowiono operę, lecz podobno bez właściwej scenografii. Takie to niespodzianki potrafią się zdarzyć na żywo.  
      I jeszcze dwóch oper wysłuchałam. Orfeusza Monteverdiego z Christianem Gerhaherem w partii tytułowej (Monachium, 20 lipca) oraz Kastora i Polluksa Rameau (Festiwal w Montpellier, 24 lipca). W tym ostatnim dyrygował Raphaël Pichon (jakie francuskie nazwisko!). Różnica polegała na tym, że Orfeusza znam i mogłam po prostu delektować się muzyką i wykonaniem, natomiast Rameau jest jak ogromna biblioteka, z której co rusz biorę kolejną książkę do ręki. To kompozytor, którego bez ustanku coś nowego wpada mi w ucho, jak właśnie Kastor i Polluks, toteż jest to oswajanie się z jego muzyką. Dzisiaj na przykład będzie znowu Rameau na Promsach - o 23 w nocy :-) Z zespołem Les Arts Florissants pod Williamem Christiem śpiewać będą między innymi Marc Mauillon i Reinoud Van Mechelen. Nie można takiej gratki sobie darować. Mechelena słyszałam już w tym roku w Krakowie  podczas  Misteriów Paschaliów. Wystąpił z  Le Poeme Harmonique pod Dumestrem w kompozycji utworów medytacyjnych Ciemnej Jutrzni (Les Lecons de Tenebres) Charpentiera. Dzisiaj posłuchamy jak zabrzmią motety Jean-Philippe`a Rameau.



       

sobota, 19 lipca 2014

Lament na Placu Konstytucji

(Kontynuacja lektury "Fasti" Owidiusza TUTAJ )


       Trzy kobiety: babcia Zofia, córka Justyna i wnuczka Anna opowiadają swoje historie. A tak naprawdę jest to opowieść o jednym dniu, pewnej sobocie, która zmieniła bieg życia każdej z nich. Sobotnie wydarzenia stają się jednak przyczynkiem do szerszej opowieści o rodzinie, braku zrozumienia i miłości, wyobcowaniu, marzeniach i rozczarowaniach. Tak naprawdę każda z kobiet jest nieszczęśliwa, każda przeżywa swój osobisty dramat, o którym nie może nikomu opowiedzieć, ponieważ - i to jest diagnoza całego współczesnego społeczeństwa - nikt, absolutnie nikt nie chce słuchać.
      Anna, siedemnastoletnia licealistka nie znajdująca oparcia w rodzicach, nie mająca tak naprawdę przyjaciół mimo licznych znajomych, przeżywająca typowe dla młodzieży rozterki. Zbuntowana na wszystko i przeciw wszystkim, szukająca ciepła i zrozumienia, którego nie dostaje od rodziców, uwikłana w poniżający seksualno-finansowy układ z byłym chłopakiem. Współczuję jej, ale tak naprawdę jest to postać psychologicznie najmniej dla mnie zrozumiała. Marzenie o spodniach w różowe cekiny (czy też miały to być różowe spodnie w zwykłe cekiny, już nie pamiętam dobrze) nie przemawia do moich emocji zupełnie.
       Justyna, jej matka, to kobieta dojrzała, ale przecież jeszcze młoda, w sile wieku, nagle zwolniona z pracy nie potrafi odnaleźć się w nowej dla siebie sytuacji. To ona wykrzykuje najostrzejsze oskarżenie pod adresem naszej zakłamanej współczesności, hipokrycji układów decydujących o postrzeganiu drugiego człowieka, przeciw  wszechobecnej niesprawiedliwej ekonomii wolnego rynku, wyrzucającego ludzi zdolnych do pracy na bruk bez środków do życia. Krzyk Justyny i jej sobotni wyczyn przemówił do mnie najbardziej. Wstrząsnął i poruszył wewnętrzne struny nie tylko współczucia. Także wstydu, że może i ja ulegam powszechnej znieczulicy i stereotypowemu ocenianiu innych.
       Zofia sprawia wrażenie osoby najbardziej oderwanej od rzeczywistości. Wdowa marząca o postawieniu mężowi pomnika, tylko nie mając na to pieniędzy, gra w totolotka, jak na razie bezskutecznie, ale twierdzi, że odkryła system i teraz jej się uda. Na ludzi patrzy nieco idealistycznie, widząc w nich biedne istoty wymagające pomocy. I to ona zapłaci za swoją ufność najwyższą cenę.
        Trzy kobiety z jednej rodziny, a przecież tak daleko od siebie. Nie rozmieieją się nawzajem, nie słuchają, nie rozmawają. Córka ma pretensje do matki, że nie pracuje całymi dniami gapiąc się w okno, nie przeczuwając, jak wielki dramat przeżywa ona w tym momencie. Przepaść międzypokoleniowa skutecznie unuemożliwia porozumenie. Matka martwi się o córkę, ale pogrążona w osamotneniu, czuje się wyrzucona nie tylko z pracy, ale i ze społeczeństwa, zepchnięta na margines przez najbliższych, którzy odsuwają się od niej jak od trędowatej. Nie potrafi już zauważyć, co przeżywa córka, zdaje sobie sprawę z romansu męża, martwi się na dodatek o matkę, którą tak łatwo oszukać w jej naiwnej ufności wobec ludzi. Babcia, stara kobieta, marząca o spełnieniu ostatniego swojego marzenia. A potem nawet życzyłaby sobie, aby jej ciało skremowano i prochy rozsypano, bo nie wierzy, by ktokolwiek z najbliższych, ani córka, ani wnuczka, miał czas zajmować się jej grobem.
        Trzy kobiety żyjące obok siebie. Każda ma swoją historię, rozterki, problemy i nadzieje. Ale największym dramatem jest to, że nikt nie chce słuchać. Stanęły więc na środku Placu Konstytucji i tam, pod gołym niebem wykrzyczały swoje żale, opowiedziały swoje historie. Kto chciał, mógł się zatrzymać, posłuchać. I tak też się działo. Ludzie wysiadali z autobusów i tramwajów, niektórzy zaintrygowani niewielką podwyższoną sceną zatrzymywali się na chwilę, inni na dłużej. Najwytrwalsi przyszli wcześniej, mieli szansę usiąść na ustawionych  przed sceną ławkach i przez 75 minut usłyszeć trzy traumatyczne historie. W każdej z tych historii kryje się prawda o nas samych, o naszym życiu, o naszym społeczeństwie. I nie jest to wcale prawda miła ani przyjemna.
       Lament na Placu Konstytucji, (autor Krzysztof Bizio) -  spektakl plenerowy na tytułowym Placu Konstytucji, realizowany przez aktorki Teatru Polonia i Och-teatru. Oglądałam spektakl 9 lipca z Barbarą Wrzesińską w roli Zofii i Marią Seweryn w roli Justyny. Niestety nie znam aktorki grającej najmłodszą bohaterkę, Annę. Byłam pod ogromnym wrażeniem aktorskiej sztuki Marii Seweryn. Dotąd znałam ją tylko z ról filmowych. Podczas monologu Barbary Wrzesińskiej w roli Zofii nadciągnęła burza, zaczęło nieźle lać i grzmiało. Niezrażona aktorka poprosiła tylko o parasolkę i kontynuowała występ. Wtrąciła nawet do swojego monologu uwagę na temat pogody. Większość publiczności, ta zaopatrzona w parasolki, wytrwała do końca. Niektórzy umknęli tylko pod pobliskie arkady i stamtąd słuchali, co przy nagłośnieniu nie było wcale trudne. Burza skończyła się na moment przed końcem spektaklu. Ostatecznie w niedzielny poranek trzy kobiety żyjące dotąd obok siebie, spotykają się w mieszkaniu Zofii, ale w jakże dramatycznych okolicznościach. Nie zdradzę, co się stało. Może jeszcze będą grali. W programie mam zapisane, że w sierpniu Lament będzie również w plenerze prezentowany przy ul. Grójeckiej. Polecam! Doskonała okazja na kontakt z teatrem w plenerowych letnich warunkach, kiedy nespodziewana aura, kontakt z przygodną publicznością mogą wprowadzić dodatkowy element zaskoczenia i improwizacji.

czwartek, 17 lipca 2014

Aleksander Gierymski, jakiego nie znałam

      (Tekst poprawiony i uzupełniony)

      Jak zwykle podczas trzydniowego niespełna pobytu w stolicy, nazbierałam wrażeń z wystaw, koncertów, przygodnych lektur i spotkań, że nie wiem według jakiego klucza ogarnąć i opisać. Chyba najlepiej będzie po kolei. A więc Gierymski na początek.
      Jakie takie opatrzenie z najsłynniejszymi obrazami to za mało, aby twierdzić, że znam jego malarstwo, tym bardziej, że było dwóch braci Gierymskich i - wstyd przyznać - nie zawsze odróżniałam jednego od drugiego. Dlatego gdy nadarzyła się okazja, skorzystałam z możliwości zwiedzania wystawy z przewodnikiem, licząc na rozjaśnienie mroków mojej ignorancji. Dowiedziałam się ciekawych rzeczy nie zaglądając do specjalistycznych opracowań i nie wertując źródeł. Pani przewodnik opowiadała z zaangażowaniem i kompetentnie, za co od całej grupy otrzymała na koniec brawa.
       Zacznijmy od początku. Było dwóch braci: Maksymilian i cztery lata młodszy Aleksander. Po upadku powstania styczniowego, w którym brał udział, starszy brat wyjechał na studia malarskie do Monachium. Szybko zdobył tam uznanie i wkrótce sprowadził tam także młodszego uzdolnionego brata. Dzięki renomie Maksymiliana Aleksander został przyjęty do Akademii bez egzaminu. 
       W Monachium obaj Gierymscy malowali zgodnie z duchem tamtejszego akademizmu, zyskując podziw i popularność. Jako pracę dyplomową Aleksander przedstawił obraz do sceny sądu zaczerpniętej z "Kupca weneckiego" Szekspira. Obraz się nie zachował, na wystawie można oglądać jego szkic. Obecność wielu szkiców do finalnego dzieła to rys charakterystyczny tej obszernej, monograficznej rzec można, prezentacji twórczości Aleksandra Gierymskiego. Mamy na przykład słynne W altanie a obok szkice poszczególnych postaci, detali tła, fragmentów roślinności, fontanny. Obserwujemy ja zmieniała się koncepcja dzieła, widoczna chociażby w odmiennej kolorystyce. Postać przy stoliku w latanie na szkicu jest w ciemnym ubraniu, na obrazie ostatecznym wierzchni frak z kolei nabiera bordowego odcienia; szyja damy obok na szkicu ozdobiona jest białymi perłami, na obrazie ma korale czarne. I tak dalej, i tak dalej. Gdyby chcieć porównać wszystkie szczególiki, trzeba by spędzić w tej jednej sali cały dzień co najmniej, a ja byłam tylko dwie godziny.
       Z obrazem W altanie związana jest dramatyczna historia twórczych poszukiwań artysty. Gierymski w ogóle znany był z dążenia do perfekcjonizmu, który ani nie ułatwiał mu pracy, ani nie przysparzał przyjaciół, o czym jeszcze wspomnę. Otóż praca nad dziełem trwała dosyć długo i Aleksander wciąż coś w nim poprawiał, domalowywał, zamalowywał, nakładał kolejne warstwy farby aż obraz stał się niemal trójwymiarowy. Z płótna wystawały centymetry zaschłej farby.  W końcu wciąż niezadowolony artysta w akcie desperacji całość pociął na kawałki, całkowicie niszcząc nieudane dzieło i zaczął pracę całkowicie od nowa. To, co dzisiaj oglądamy jest więc drugą wersją. Jak twierdził jednak Stanisław Witkiewicz, ta pierwsza zniszczona wersja była wspaniała, a druga jest zaledwie jej odbiciem, imitacją. Jak więc wyglądało pierwotne dzieło, skoro imitacja tak nas zachwyca?!
       Z perfekcjonizmem Gierymskiego musieli zmierzyć się dwaj koledzy, przyjaciele: Pankiewicz i Podkowiński, którzy w pewnym okresie użyczyli Gierymskiemu swojej pracowni, ten zaś malował wówczas Piaskarzy. Aby dzieło było jak najbardziej wierne rzeczywistości - a Gierymski nie malował z natury - zwoził do pracowni setki kilogramów piasku. Przyjaciele zapewne nieraz mieli tego dosyć ;-) Ale trzeba przyznać, powstało dzieło zachwycające.
       Podczas pobytu w Paryżu Aleksander Gierymski rozpoczął etap malowania nokturnów. Był jednym z pierwszych malarzy tej tematyki. dzisiaj najbardziej znane są, przynajmniej mnie się kojarzą odruchowo, nokturny z paryskich ulic Ludwika de Laveaux. A jednak Gierymski był tutaj prekursorem, de Laveaux zaś był jego uczniem, o czym nie wiedziałam. Ciekawą historię usłyszeliśmy ona temat powstania obrazu Opera paryska w nocy. Malarz znowu stanął tutaj przed problemem uchwycenia wrażenia chwili w nikłym oświetleniu ulicznych lamp. W jednym z listów narzeka, że światło uliczne za każdym razem, gdy je obserwuje, jest inne, raz niebieskie, innym razem złote, a jeszcze innym zielonkawe i w takim razie on nie może dokończyć obrazu. Wpadł więc na pomysł wykonania w pracowni złotych kół podświetlanych świecami  czy lampami. Dopiero wtedy obraz dokończył. Ale jak to często było, nadal był niezadowolony, toteż namalował niejako dla siebie (pierwsza wersja była na zamówienie) drugą wersję tego samego dzieła. 
       Chyba nie potrafię spisać tutaj wszystkiego, czego się dowiedziałam. W każdym razie Aleksander przeżył starszego brata o 27 lat (Maksymilian zmarł w wieku zaledwie 28 lat) i zapewne dzięki temu także miał czas rozwinąć swój talent, pójść drogą eksperymentu, wypracowując oryginalny styl, niejako niezależnie od trendów europejskich odkrywając technikę impresjonistyczną. Świadectwem tego jest na przykład obraz Wieczór nad Sekwaną, gdzie mając problem z dużą powierzchnią refleksów wodnych, Gierymski najpierw wycisnął farbę wprost na płótno, następnie rozprowadził grzebieniem, aby ostatecznie jeszcze uzyskać efekt pojedynczych plam i kropek przyciskając szczotkę. No i mamy obraz, którego Monet by się nie powstydził. 
        Była oczywiście słynna Pomarańczarka, a nawet dwie jej wersje oraz kilka szkiców. O obrazie tym jednak sporo pisano w ostatnich latach w związku z odzyskaniem obrazu zagrabionego w czasie wojny. Toteż nie będę tutaj powtarzać truizmów powszechnie znanych. Poza tym tylko, że obraz wrócił bardzo zniszczony i wymagał ogromnych nakładów pracy i precyzji konserwatorów, aby doprowadzić go do obecnego stanu. 
        Obrazy nawet niezrabowane zawierają ślady wielu ingerencji samego autora. Wspomniany już perfekcjonizm Gierymskiego sprawiał, że mają one po kilka różnych warstw i często potrzeba dociekliwej fachowej wiedzy, aby stwierdzić, czy są to ingerencje samego malarza, czy kogoś innego, później przemalowywane. Oglądać można obraz, na którym wyraźnie widać ślad po wyciętym kawałku z centralnej części dzieła. Okazuje się, że to sam Gierymski, uznawszy, że namalowana postać nie pasuje do całości, wyciął kawałek zamalowanego płótna, chcąc wstawić w to miejsce zupełnie inny fragment. Potem jednak doszedł do wniosku, że pierwotna wersja nie jest wcale taka zła i z poworotem wkleił to, co wyciął. Okazuje się, że jeszcze przed publiczną prezentacją obrazy przechodziły wiele przeróbek, dekonstrukcji i rekonstrukcji, jakby ich udziałem były nie wiadomo jak tragiczne koleje losu. Tymczasem to tylko ślady dążenia do doskonałości. 
         Z wcześniejszego okresu twórczości zapamiętałam jeszcze Siestę włoską II, gdzie ponoć kobieta na pierwszym planie to nieodwzajemniona miłość malarza, Helena Modrzejewska. Aktorka tak zawładnęła uczuciami i myślami Gierymskiego, że kiedy wreszcie się odkochał, z ulgą wyznawał, że wreszcie będzie mógł normalnie pracować. Tak czy inaczej bowiem malarstwo było dla niego mimo wszystko najważniejsze. Toteż nigdy się nie ożenił, nie założył rodziny, wiódł samotniczy tryb życia. Zmarł w Rzymie w 1901 roku.  
        Maksymilian, jak często bywało w tamtych latach, zmarł na gruźlicę. Z Aleksanderem było inaczej. Przez lata utrzymywała się opinia, że cierpiał na chorobę psychiczną, zmarł bowiem w szpitalu dla psychicznie chorych. Obecnie badacze uważają, że przyczyną śmierci była ołowica. Jego organizm przez lata zatruwał się ołowiem występującym w farbach. 
       
      Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie Aleksander Gierymski 1850 -1901 otwarta do 10 sierpnia 2014 r. Warto sprawdzić, czy będzie jeszcze kiedyś zwiedzanie z przewodnikiem.  

niedziela, 13 lipca 2014

Zamiast koncertu - Owidiusz

       Byłam na wystawie Gierymskiego. Aleksandra. W Muzeum Narodowym. Mam gdzieś notatki, ale nie wiem, gdzie. Więc napiszę później. Potem w królewskim pałacu Jana III byłam na koncercie z barokowymi instrumentami: flet traverso, flet podłużny, wiolonczela piccolo, klawesyn, skrzypce barokowe w duecie. Muzyka barokowa i, o dziwo, współczesna. Z kompozytorem obecnym na widowni. Super! Ale gdzieś zapodziałam program i nie chcę z pamięci głupot napisać, więc... później. Następnie na Krakowskie Przedmieście na koncert organowy w ramach Międzynarodowego Festiwalu Johann Sebastian Bach. Jest super połączenie, które pozwala zdążyć z Wilanowa na Krakowskie, jeśli między koncertami jest godzina czasu. Wypróbowałam. Bez problemu da radę i jeszcze na lody zdążyłam. W Wilanowie  gałka po 2,50, więc warto, bo na Nowym Świecie życzą sobie 4 zł. Zdzierstwo! No więc zdążyłam, ale już po wszystkim padłam, bo to jednego dnia było, toteż opiszę innym razem, jak się pozbieram.
      Drugi dzień nie był taki udany, ponieważ nie trafiłam. Adresy mi się poplątały i nie trafiłam na koncert. Ten czas nie mógł być jednak całkiem zmarnowany, więc poszłam w rejs po księgarniach. Po pierwsze, znalazłam jakiś skład taniej książki, gdzie był ten Murakami opisany przez Helen. Inne też były. Wszystko tam w takich śmiesznych cenach: od 5 do 15 zł. Kupiłam księgę na lato. Kryminał, na który polowałam od jakiegoś czasu, ale albo nie było, albo za droga. Tutaj 500 stron za 8 zł. No dobrze, powiem, co to jest: Jan Antoni Homa: Ostatni koncert
      Dlaczego polowałam akurat na to? Bo autor jest zawodowym muzykiem, grającym w orkiestrze (obecnie gdzieś za granicą), głównym bohaterem z kolei też jest muzyk, altowiolista, w dopadki parający się prowadzeniem śledztwa ;-) A w tej akurat powieści morderstwo popełniono przy pomocy skrzypcowej struny, a nawet czterech strun: po jednej strunie na denata. Nie, wróć, ostatniego odratowano. Ale wcześniej były jeszcze dwa morderstwa w Londynie, więc w zasadzie chyba pięć trupów. No, w  każdym razie autor muzyk, detektyw muzyk, zamordowani - przynajmniej troje z nich - muzycy. I jeszcze jedna zamordowana w upozorowanym wypadku. W sumie kwartet smyczkowy. A właściwie dwa kwartety: jeden z przeszłości,  którego członkowie co  i rusz są odnajdowani z pętlą strunową na przeciętym nadgarstku, i drugi, współczesny, który wcale nie przypadkowo na pierwszy swój występ przygotowuje Śmierć i dziewczynę Schuberta.
      A poza tym niezwykła tajemnica do odgadnięcia, sięgająca czasów wojny. Dramatyczna i wzruszająca historia.  Wręcz wstrząsająca. Tutaj autor nieźle pojechał z wyobraźnią, no! Nie zdradzę szczegółów. Trzyma w napięciu. I na dodatek rzecz cała zaczyna się w Toskanii. Jest jeszcze pies, a właściwie mieszaniec z wilkiem, łotewski mafioso, włoska mafia także, bo przecież zaczyna się w Toskanii, polski emigrant we Włoszech, antykwariusz z Krakowa, królowa Elżbieta i wkurzający, megalomański dyrygent.
       Z tym Krakowem jest cała zabawa :-) Autor nigdzie nie podaje nazwy miasta, pierwszoosobowy narrator posługuje się tylko enigmatycznym skrótem K. Szczegóły opisu miasta co i rusz naprowadzają na właściwy trop: a to nazwa rzeki (anagramowa oczywiście), a to siedem wzgórz. Zabawy nazwiskami, nazwami, imionami, wystarczy wspomnieć, że jeden z bohaterów występuje pod włoskobrzmiącym nazwiskiem, które jest utworzone od prawdziwego jego imienia i nazwiska, którego z pewnych wstydliwych względów chciał się pozbyć. Najbardziej rozbawiły mnie nazwiska dwóch polskich kompozytorów: Lutoreckiego i Pendesławskiego (o ile czegoś nie przekręciłam z pamięci), czyli skontaminowanych z Lutosławskiego i Pendereckiego. Wszystko to wnosi dużą dozę humoru i autoironii. Czyta się szybko i lekko.
      Ale ja nie o tym wcale chciałam. Najlepszy kryminał nie może być zastępstwem za koncert, na który ostatecznie nie dotarłam. Moim odkryciem był - w innej księgarni - najnowszy (chyba) Owidiusz. Nie, wcale nie Metamorfozy, jakby się mogło wydawać.  To rzecz znana od dawna. Znalazłam pierwsze, dopiero kilka lat temu wydane w serii BN tłumaczenie na język polski Owidiuszowego Fasti, czyli Kalendarza poetyckiego. Jest to opis dzień po dniu rzymskich świąt przypadających w pierwszej połowie roku, od stycznia do czerwca. Coś niezwykłego. Ile szczegółów mitologicznych, ile smaczków obyczajowych, ile  złotych myśli! Czytam z prawdziwą przyjemnością. Elżbieta Wesołowska, tłumaczka i autorka opracowania, omawiając we wstępie zarys twórczości Owidiusza wykazuje, że rzecz całą poeta zaczął pisać, będąc u szczytu sławy, ale nagły zwrot w karierze, którego skutkiem było nieodwołalne wygnanie na obrzeża ówczesnego Imperium Romanum, do Tomis ( dzisiejsza Rumunia), spowodowało przerwanie pracy. Dlatego jest tylko sześć miesięcy. Pewne zmiany w dedykacji i drobne retusze wskazują, że Owidiusz kończył czy też poprawiał dzieło na wygnaniu, ale już nie podjął kontynuacji. I tak już pozostało,  urwane, mimo to stanowiące pewną całość odnoszącą się poniekąd do biografii autora. Badacze sądzą, że Owidiusz nawet nie chciał pisać dalej, ostatecznie bowiem został wygnany za  sprawą decyzji Oktawiana Augusta, któremu pierwotnie dzieło zostało dedykowane. Ostatecznie pierwsza rozbudowana dedykacja, jak się przypuszcza, dopisana już na wygnaniu po śmierci Oktawiana, za adresata przyjmuje Germanika. Cezar przeniesiony zostaje do Księgi drugiej. Zawiłości stosunku Owidiusza do sprawcy swojego nieszczęścia są przedmiotem rozważań wielu badaczy i nie będę tutaj ich streszczać, bo nawet sama przyczyna wygnania do dziś nie została rozstrzygnięta. Interesujące jest, że w Tomis Owidiusz napisał kolejne elegijne utwory, jak Tristia oraz Epistulae ex Ponto (Listy znad Morza Czarnego), które do dziś nie zostały przetłumaczone. Po tych kilku jednak wyimkach zaprezentowanych przez tłumaczkę we Wstępie nabrałam ochoty na przeczytanie. Tylko w jakim języku? W starej łacinie? Trudno by było.
       Dopóki więc nikt mi tamtego nie przetłumaczy, czytam Fasti, akurat zaczęło się drugie półrocze, może więc zdążę zanim czas, który minął, zrówna się z tym, co przed nami. W literaturze antycznej , jak to kiedyś zauważył niezrównany Zygmunt Kubiak, istotą poetyckości jest konkret, zmysłowe doznanie przeniesione w czas wieczny, gdzie brzeg lewy Tybru obmywa miękka fala, tocząc ziarnka piasku. prawda, że ładnie?
      Dobrze, kończę już. jestem dopiero w lutym ;-)

Owidiusz: Fasti. Kalendarz poetycki. Przeł. i oprac. Elżbieta Wesołowska. Biblioteka Narodowa.Ossolineum. Wrocław 2008.

czwartek, 10 lipca 2014

Przeżyłam książkę

       Tak, tak, przeżyłam. To nie pomyłka. Przeżyłam książkę tak, jak przeżywa się wspaniałą przygodę. Kupiłam ją przypadkiem. Ot, zaintrygował mnie tytuł i niezbyt wygórowana cena. Chciałam mieć coś, co da się czytać podczas czekających mnie trzydniowwych wojaży miejską komunikacją. Coś niebanalnego, ale i nie strasznie trudnego, że bez wspomagania nie przebrniesz przez pół strony. Otworzyłam zaraz w autobusie linii 520, którym miałam jechać co namniej pół godziny. W sam raz na rekonesans. No i się zaczęło. Wyruszyłam w niezwykłą podróż bez biletu. Przez trzy dni czytałam, czytałam, czytałam w każdym autobusie, tramwaju, czekając na przystankach. Kończyłam wracając do domu.
Polecam tę ksiażkę
- wszystkim, którzy marzą o wielkiej podróży, a nie wiedzą jak w nią wyruszyć;
- tym, którzy sądzą, że umieją podróżować, nie podejrzewając, że tak naprawdę nie mają o tym pojęcia;
- tym, którzy wracają z egzotycznych wypraw z tysiącami zdjęć, którymi potem zadręczają wszystkich dookoła, każąc im to wszystko oglądać;
- tym, którzy patrzą z wyższością na sąsiadów domatorów;
- polecam domatorom, którzy dobrze czują się u siebie w domu, ale czasem dopada ich tęskonota nie wiadomo, dlaczego i za czym;
- polecam także domatorom zmuszonym przez okoliczności do prowadzenia osiadłego trybu życia, ale w głębi duszy tęskniącym za wyruszeniem, gdzie oczy poniosą;
- polecam podróżnikom, którzy nigdzie nie wyruszają bez mapy, GPS-u, zapasów żywności, kart bankowych, laptopa i innych nieodzownych w ich mniemaniu rzeczy;
- tym, którzy planują podróże z rocznym wyprzedzeniem wyznaczając marszrutę, postoje, noclegi, posiłki, zakupy wreszcie;
- polecam tym, którzy zaliczają kolejne turystyczne atrakcje wypełniając zdjęciami albumy i ustawiając na półkach przywiezione gadżety;
- polecam tym, którzy jadąc tysiące kilometrów nigdy nie znajdują czasu na to, aby się zatrzymać;
- tym, którzy podróżują samolotami, bo szybciej, dalej i wygodniej;
- polecam tym, którzy boją się latać i wolą podróżować lądem;
- polecam tym, którzy wyruszają tylko z renomowanym biurem podróży i to za jak największe pieniądze oraz tym, którzy wyruszają z domu tylko na własnych nogach i z niewielkim plecakiem;
- tym, którzy przed każdą podróżą chcieliby jak najprędzej wrócić, a kiedy wrócą, żałują, że to już koniec;
- tym, którzy podróżują od dawna i tym, którzy sądzą, że podróże nie są dla nich;
- polecam tym, którzy są przekonani, że o podróżowaniu wiedzą wszystko i tym, którzy nie wierzą, że podróż jest życiem, a życie podróżą;
- tym, którzy sądzą, że byli już wszędzie, gdy tak naprawdę nie byli nigdzie;
- polecam tym, których napędza ciekawość i tym, którzy są już zbyt znudzeni, by wyruszyć gdziekolwiek;
       Książka dla tych, którzy ciągle są w drodze, albo tylko im się tak wydaje. I dla tych, którzy stoją w miejscu - albo tylko im się tak wydaje.
       
       Szukałam słów, którymi mogłabym ją opisać, przybliżyć tematykę, jakiś zarys treści i konstrukcji. Nie potrafię. Obawiam się, że wyszłoby banalne streszczenie. Przywołam więc tylko fragment, jeden z wielu, który może posłużyć za motto całości i jako motto dla potencjalnego czytelnika: Najlepsze książki podróżnicze nie są zwykłymi opisami miejsc - to także relacje z drogi, jaką musiał przebyć umysł autora. 
       Polecam.

Dan Kieran: O wolnym podróżowaniu, przeł. Małgorzata Glasenapp. Warszawa. Wydawnictwo WAB 2014.

czwartek, 3 lipca 2014

Krótka muzyka o wiecznym pytaniu

      Charles Edward Ives (1874 - 1954) - kompozytor amerykański, toteż nic o nim nie wiem. Muszę przyznać, że muzyka amerykańska dla mnie nie istnieje. Czarna dziura jakaś, próżnia. Nie mam tu na myśli szczątkowo kojarzonej muzyki musicalowej czy filmowej, która wpada jednym uchem, wypada drugim. Steve Reich przecież - jak jedna jaskółka - o niczym nie świadczy. Ale symfoniczna, klasyczna muzyka z tamtej strony oceanu? To znaczy co i kto? 
        Ives może nie ma w dorobku setek dzieł, ale skomponował coś, co ostatnio słyszałam. Najpierw w wersji kameralnej, potem symfonicznej. Po prawykonaniu w 1908 roku dzieło przepadło w zapomnieniu na 40 lat i odkryto je ponowne gdzieś pod koniec lat 40-tych. Krótka, syntetyczna, aczkolwiek dość awangardowa na tle tradycyjnych tonalnych przyzwyczajeń rzecz. Wystarczy powiedzieć, że uwtorze tym występują trzy sekcje instrumentów, z których każda gra niezależnie w zupełnie innym rytmie. Smyczki powolnie, majestatycznie jak "milczący Druidzi" (określenie samego kompozytora) niewzruszenie trwają w swojej kontemplacji. Z kolei trąbka siedem razy wdziera się ostro z niepokojącym tytułowym pytaniem, prawie krzykiem, próbując Druidów wytrącić z milczenia. I trzecia sekcja - instrumenty dęte drewniane wchodzą w pozorny dialog z trąbką, chaotycznie próbując odpowiadać, ale wrażenie jest przykre, jak kakofonia. Ostatecznie więc pytanie pozostaje bez odpowiedzi. A Druidzi siedzą i milczą. 
       Tytuł dzieła - Pytanie bez odpowiedzi - być może został zaczerpnięty z poematu Ralpha Emersona Sfinks (Tyś jest pytanie bez odpowiedzi). Nie mam tego tekstu, nie czytałam. Znalazłam inne, równie tajemnicze, niepokojące, refleksje człowieka, który widzi nieco dalej niż granice horyzontu:

Królowie życia, królowie życia - 
widziałem jak przemijali...

albo:

Córy Chronosa, dni hipokrytyczne,
ciche i nieme niczym bosy derwisz
sunące naprzód nieskończonym rzędem,
niosą diademy i fagoty w dłoni.

oraz:

Dzień się odwrócił  i odszedł milczący
A jam za późno pod jego opaską pogardę dojrzał.

Mam więc zadanie: znaleźć i poczytać Emersona więcej.

Tymczasem zaś Pytanie bez odpowiedzi nadal pozostaje zawieszone w dźwięku.