wtorek, 31 stycznia 2017

Na wystawach

      Jak się tak dobrze przyjrzeć, człowiek wpada w kompleksy, że o tylu rzeczach nie wiedział, albo jeszcze gorzej: wiedział, ale zapomniał. Na przykład taka święta Katarzyna Aleksandryjska:


Skąd miałam wiedzieć i pamiętać, że rzeźba z pracowni Jacoba Beinharta (1460 - 1525) znajduje się w zbiorach KUL? Niespodziewanie zdarzyło mi się przed nią stanąć oko w oko. Legenda głosi, że była mądrzejsza od 50. pogańskich mędrców, których w dyspucie zapędziła w kozi róg. Stąd księga trzymana w lewej ręce jako symbol mądrości. Miecz trzymany przez nią w prawej ręce symbolizuje męczeńską śmierć poniesioną w wyniku ścięcia. Postać sprawia majestatyczne wrażenie, zwłaszcza, że prezentowana była na podwyższeniu, więc patrzymy do góry. Nie tak jak święta Barbara z wieżą, której nienaturalnie wygięta sylwetka, w dodatku znacznie mniejszych rozmiarów, wraz z pucułowatą buzią wywołuje wręcz rozbawienie (zdjęcie gorszej jakości, ponieważ zrobione telefonem z katalogu wystawy):


      Takie i inne jeszcze zabytki, w tym niewystawiane na widok publiczny cymelia można było oglądać na wystawie 100 na 100. Sto najcenniejszych dzieł sztuki ze zbiorów KUL na stulecie KUL. Wystawa miała trwać w Zamku Królewskim do końca grudnia, ale została przedłużona do końca stycznia i dzięki temu jeszcze się załapałam. Mało tego, zwiedzanie jej było darmowe, w kasie odbierało się tylko bilet wstępu i w drogę. I tutaj mogę służyć radą, jak zwiedzić zamkowe pokoje królewskie całkowicie za darmo. Otóż wspomniana wystawa 100 na 100 została umieszczona na najwyższej chyba kondygnacji, toteż wspinać się trzeba było krętymi zamkowymi schodami aż się w głowie zakręciło. Ale że do schodów przejeść należało przez amfiladę królewskich komnat, toteż zaopatrzone w darmowe wejściówki obie ze Stokrotką przemaszerowałyśmy przez sale tronowe, sale balowe, sale audiencji, przedsionki królewskie, komnaty sypialne, gabinety, królewską bibliotekę podręczną, korytarze wypełnione po brzegi dziełami sztuki, ciesząc oczy do woli :-) Nawet Rembrandta podziwiałyśmy po raz nie wiem, który. 
       Wróćmy jednak do meritum, czyli celu wspinania się krętymi schodami. Katolicki Uniwersytet Lubelski, erygowany w 1918 roku, przygotowuje się do świętowania setnej rocznicy powstania. Prezentowana wystawa jest częścią obchodów okrągłej rocznicy. Oglądać na niej można rzeźby średniowieczne i współczesne, grafiki, malarstwo, starodruki, ceramikę. Wybrane dzieła można oglądać wirtualnie na stronie http://www.kul.pl/galeria,16771.html 
I chociaż jest tam wiele, jeśli nie większość eksponatów, to św. Barbary z wieżą nie znalazłam ;-) Podobnie jak średniowiecznych ksiąg rękopiśmiennych, jak zawsze zachwycających przepięknymi iluminacjami. Najstarszym dziełem tego typu jest Dekret Gracjana z 1300 r. Bardzo grubaśny! Miniaturki to ja mogę podziwiać godzinami, ale był za szybką i kartek nie wolno przewracać :-( Była jeszcze satyryczna książeczka z XV wieku Statek błaznów Sebastiana Brandta, ilustrowana rycinami w stylu Dürera. 
        Z ciekawostek warto wspomnieć o drewnianych rzeźbach aniołów w późnorokokowym stylu lwowskim. Postacie niezwykle dynamiczne, osiowo skręcone, usadowione na chmurkach. Przypominają mi anioły z bocznych ołtarzy sanktuarium w Krasnobrodzie, którego wystrój powstawał w tym samym czasie. A poza tym wiele ciekawego malarstwa, polskich i zagranicznych artystów, mało znanych i całkiem nieznanych, dlatego warto obejrzeć. Przepiękne Topole Marcelego Harasimowicza automatycznie przypominają bardziej słynny obraz Jana Stanisławskiego Topole nad wodą. Nastrojowe Mgły poranne Józefa Rapackiego mogłyby być ilustracją do poleskich powieści Marii Rodziewiczówny. A jak ktoś szuka wielkich nazwisk, to i takie znajdzie: Mehoffer, Włodzimierz Tetmajer, Leon Wyczółkowski, przepiękne Kwiaty w wazonie Józefa Pankiewicza, wręcz urzekające. Szkice Józefa Chełmońskiego, Jana Matejki, Piotra Michałowskiego. Ba, trzy "Nowosielskie" są nawet. 
      Przy części ceramicznej znowu wyszła ze mnie ignorantka. Nigdy jakoś nie miałam okazji oglądać filiżanek zdobionych reliefowo, więc gdy zobaczyłam ten komplecik misternie opleciony gałązkami poziomek i porzeczek z miśnieńskiej manufaktury, zapachniało mi najdelikatniejszą poziomkową herbatą:


Inne równie "pachnące" porcelany można obejrzeć na podanej wyżej stronie KUL-owskiego skarbca. Wpis miał być o dwóch wystawach, ale zrobił się długi i część dalsza może pojawi się później.

Ok, bonus :-) Jestem zachwycona tym obrazem.

Józef Pankiewicz, Kwiaty w wazonie.



100 na 100. Sto najcenniejszych dzieł sztuki ze zbiorów KUL na stulecie KUL. Zamek Królewski w Warszawie, 12 X 2016 - 31 I 2017. - Oglądałam 27 stycznia 2017.


niedziela, 29 stycznia 2017

Dwa razy pół godziny

       Czekając na początek, widziałam jak wjeżdżały dwie dostojne harfy. O, myślę sobie, będzie pięknie! Na podwyższeniu skład orkiestry dosyć pełny. Symfoniczny. Dużo smyczków, dęte, perkusyjne, nawet dzwonki rurowe, fortepian po lewej, schowany nieco pod balkonem. Z postaci pianisty tylko nogi widziałam. Ale słychać było, co trzeba, więc jakby w porządku. Jakby! Strojenie instrumentów przed koncertem dosyć zabawne, bo całkowicie bez rytmu, każdy sobie. Zdumiewające, jak muzycy słyszą w tej kakofonii swoje skrzypeczki. No ale wstała koncertmistrzyni i nadała ton. Wyrównali. Będzie pięknie, pomyślałam znowu. A mówią, żeby nie zapeszać! Prawdę mówią. Bo kiedy wyszedł dyrygent, zaczęło się! Krótkie urwane uderzenie i zawodzenie. Zawodzenie. Zawodzenie. Uderzenie: tararach! Zawodzenie. Co oni? Dziurki we fletach przedmuchują? Na chwilę odezwało się. Ćwierkanie. I plum. Plum, plum, pilimplum. Fortepian się obudził. Ale przestał. Znowu zawodzenie. Oooo, łagodna fala harfy. Zaraz zacznie się pięknie. A mówili, żeby nie zapeszać? Mówili. Tararach! Zawodzenie. Nie, tym razem coś większego niż flecik. Może puzon? Rożek? Ale tak nisko? Mruczando? Bez melodii? O, się dyrygent zdenerwował. Ja wam zaraz pokażę jak się gra. Wyciągnął szponiastą dłoń w stronę skrzypiec: równo mi tu! Pojechali. Cichutko :-( Za cicho. Znowu się dęte zgrzytliwie wtarabaniły. A flecik zawodzi, zawodzi i tararach! To zaczyna być interesujące: kto będzie górą w tej szarpaninie? Niech się wreszcie zdecydują. Albo rybki, albo akwarium. Tfu! To znaczy albo się siłujemy, albo gramy! Tararach! Znowu? Dosyć! Dyrygent pięść zaciska: teraz wy tam, wyrównać flety! Trąbki dźwięcznie! Tuba w tle! Skrzypce, altówki, wiolonczele unisono jechać mi tu zaraz! Wyżej! Już ja z was wycisnę soki symfoniczne, jak należy. Cisza! Basta! Dzwoneczki poproszę. Delikatnie... delikatnie.... fortepian: jednym klawiszem.... A teraz, skoro nie umiecie grac smyczkami, to za struny proszę paluszkami. Delikatnie... delikatnie... O masz! Kto się znowu wyrywa?! Dzwony w żal, dęte w zgrzyt, skrzypce w jęk. Basta! Dyrygent grozi, wyrównuje, tempo, tempo, tempo! Równo mi tu! Nie pozwolę na samowolkę! Co za anarchia?! Rozstroiły się nerwowo smyczkowe. Ale dyrygent zatacza koło i równa szyk. Pojechało Szostakowiczem?! Jak pięknie! Nie na długo. Znowu jęki fabrycznych syren zawodzą (niektórym się to kojarzyło z takimi syrenami, ja bym nie powiedziała, ale to obrazowe porównanie i oddaje klimat), a za nimi maszerują: tum, tum, tum, por, pur, pur puzony, tuby, saksofony. Nie, no naprawdę zaczyna mnie to bawić. Kto będzie górą? O,  znowu dyrygent wziął wszystkich w garść i zaszumiały smyczki tęsknotą za harmonią. Ciekawa rzecz, tak a`propos. Kompozytorowi udało się wydobyć z każdego instrumentu możliwie najbrzydszy dźwięk, ale jedne wiolonczele nie dały się sprowadzić do turpizmu. Ich szlachetna nuta nie umie być po prostu brzydka. O masz! Znowu anarchia skrzypcowa. Zamiast grać, rżną tępą piłą po nieheblowanej desce. Właściwie o co chodzi? Do jakiej ma to doprowadzić puenty? Do jakiego odkrycia? Przecież musi być finisz na miarę naszych tutaj na widowni cierpień ;-) Ooo, może teraz wreszcie nastąpi? Rozszumiały się znowu skrzypce, rury zadzwoniły powolnym rytmem.... Dostojeństwo dźwięku, powaga. Fraki? Nie, niemożliwe. A jednak. Marsz żałobny! Finito! Górą dyrygent :-) 
      A po przerwie... Niestety,  nawet w programach koncertowych należy czytać informacje drobnym druczkiem jak w umowach bankowych.  Wybrałam się na oryginalną wersję z baletem, jak zostało przez kompozytora napisane, a usłyszałam to, co zwykle: suitę, czyli wersję skróconą, bez pantomimy i bez chóru. Ale może to i lepiej? Muzyka rozpala wyobraźnię. Mocny początek wprowadził odpowiednią dozę niepokoju. Zawirowania, drastyczne przeskoki, taniec instrumentów zamiast baletu, końcowa pogoń ku śmierci... nie! Ku życiu! Jak zawsze jednak ucieczka z góry przegrana. O Cudownym Mandarynie napisano w omówieniu, że jest to muzyka całkowicie atonalna. Naprawdę? To jak nazwać to, co słyszeliśmy przed przerwą???

Koncertu symfonicznego wysłuchałam 28 stycznia w Filharmonii Narodowej
W pierwszej części orkiestra zmagała się z Symfonią nr 3 Witolda Lutosławskiego 
W części drugiej umierał Cudowny Mandaryn Beli Bartoka
Całość mocną ręką prowadził Jacek Kaspszyk

PS Opisu Symfonii Lutosławskiego nie należy brać na serio ;-)


Mandaryn wymyka się śmierci, ale na próżno


piątek, 20 stycznia 2017

Za co lubię Orhana Pamuka

       Orhan Pamuk to jeden z niewielu pisarzy współczesnych, których autentycznie lubię czytać. Jest wyjątkowy. Nie dlatego, że szczególnie lepszy od innych. Nie w tym rzecz. Czytanie go po prostu sprawia mi przyjemność. W przypadku Nazywam się Czerwień bawiłam się sensacyjnymi tropami budowanymi trochę na podobieństwo Umberto Eco w Imieniu róży. Uwielbiam takie zawiłości i wielość narracji. A jeszcze ten motyw księgi! Stambuł ma charakter autobiograficzny i nie jest to utwór z fikcyjną fabułą. Poznajemy  miasto, wielką metropolię, niegdysiejszą stolicę imperium. Razem z autorem chodzimy jego ulicami, cofamy się w przeszłość, rozmawiamy z mieszkańcami. I oglądamy obrazy. Pisarz naiwny i sentymentalny całkowicie zrywa z fikcyjnością fabularną, ujawniając warsztat pisarza. A może nie tyle warsztat, co poglądy Pamuka na twórczość powieściową, w tym jego własną. Ciekawe jest śledzić powieściowe tropy prowadzące do zdarzeń i przeżyć samego autora. Już ten przegląd pokazuje, że Orhan Pamuk do powieściopisarstwa bynajmniej się nie ogranicza. Sprawia wrażenie pisarza totalnego, gdyż wszystko pod jego piórem może okazać się godne literackiego tematu: wymyślona intryga, wspomnienie z dzieciństwa, dzieła sztuki, opis rodzinnego domu, rozmowy z ludźmi, burzliwe wydarzenia historyczne, polityczne przewroty, kataklizmy, kreowanie swoich bohaterów literackich, dziecięce zabawy ... Jak pisze we Wstępie do Innych kolorów: myśli,obrazy i fragmenty życia.
      Inne kolory, podobnie jak wcześniej czytany przeze mnie Stambuł, jak wielu odpryskach rozbitego lustra budują portret miasta. Są tu tak różne tematy, że nie sposób ich wymienić, a każdy fragment dostarcza innego rodzaju przyjemności. Za co więc lubię Orhana Pamuka?
Za dystans do siebie i swojej twórczości:
      Ktoś taki [jak ja - dop. n.] nie pragnie za pomocą literatury zbawiać świata, chce jedynie przetrwać trudny dzień.
Za brak sentymentalizmu we wspomnieniach ojcu:
      ... gniew i zazdrość, jakie odczuwałem wobec mojego ojca lekkoducha, który nigdy nie narzucał mi swej woli ani nigdy mnie nie zranił, zamieniły się stopniowo w pokorną akceptację łączącego nas nieuniknionego podobieństwa.
Za celność opisywanych zmian cywilizacyjnych:
      Dawniej, gdy trójpokładowe promy przepływały obok yali, stojący na trzecim, najwyższym pokładzie kapitan i rozmarzona pani domu, nakrywająca do stołu, mogli na moment spotkać się wzrokiem. Teraz zaś pasażerowie sprowadzonych z Norwegii wodolotów, których wnętrza przypominają pogrążone w ciszy duszne sale kinowe, nie wyglądają nawet przez okna, lecz wpatrują się w ekrany telewizorów.
Za uznanie wyższości natury nad malutkimi sprawami człowieka:
    Kto wie, jak piękny musi być wtedy ów olśniewający widok ogarnięty przez żywioł, gdy niebo i ziemia mieszają się ze sobą w zawierusze [odniesienie do wcześniej wspomnianej burzy z piorunami - dop. n.],a zazwyczaj milczący platan szumi i gnie się na wietrze? Tymczasem ja tu, tak daleko od tamtego miejsca, marnuję życie, zajmując się bzdurami.
Za podejrzenia wobec ptaków:
      Pada, a ptak siedzi na dachu jak gdyby nigdy nic. Siedzi nieruchomo jak zwykle, tak jakby nie padał deszcz. Być może to stworzenie to w rzeczywistości wielki filozof - zbyt wielki, by przejmować się błahostkami. Sterczy tak. Na dachu. Deszcz pada. Przycupnięta za oknem mewa wydaje się myśleć: "Wiem, wiem, pada, ale niewiele mogę na to poradzić". Albo: "Tak, pada deszcz, ale jakie to ma znaczenie?"....
Za zaglądanie do wnętrz człowieka jak do obnażonych podczas trzęsienia ziemi mieszkań:
    Najgłębiej ukryte i najbardziej bezlitosne zasady rządzące ludzkim życiem stały się widoczne niczym sprzęty w mieszkaniach, do których środka można było teraz zajrzeć, gdyż runęły zasłaniające je ściany.
Za brak złudzeń:
      W kraju,gdzie prezydenci pochwalają łapówkarstwo, nazywając je "praktycznym" sposobem na załatwienie spraw, w kulturze, gdzie zażyłe kontakty z oszustami nie są uważane za naganne, nie należy się spodziewać, że ze strachu przed mogącym wystąpić w nieokreślonej przyszłości trzęsieniem ziemi, którego skutki odczują inni, przedsiębiorcy budowlani przestaną kraść cement i  zbrojenia oraz zgodzą się na dodatkowe "koszty", by budować zgodnie z normami.
Za tajemne porozumienie z przedmiotami:
      Młynek do pieprzu z przezroczystego plastiku przyglądał mi się w nocnej ciszy.

Oraz za stambulskie ulice i przede wszystkim za to, że jego książki są grube:-) Inne kolory mają ponad 600 stron. Zostało mi jeszcze sporo.

wtorek, 10 stycznia 2017

Szczury Manhattanu, czyli Lech Majewski po raz trzeci

       Nie, nie wyjechałam do Nowego Jorku. Czytam książkę. Naiwnie myślałam, że po inwazji szczurów w Oranie i drastycznej scenie torturowania przy pomocy szczura w Roku 1984, obejrzeniu paru filmów z serii "szczur w labiryncie", nic mnie już nie zaskoczy. Ale wtedy nie znałam Lecha Majewskiego i jego książek. I jego filmów.
       W Szczurach Manhattanu, zgodnie z tytułem, prym wiodą tytułowe gryzonie. Wprost wylewają się z kanałów, anektując kolejne połacie miasta. Aglomeracja od lat prowadzi regularną walkę z plagą szczurów, co roku wydając na ten cel już nie setki tysięcy, ale miliony dolarów - 3 mln w 2015 roku. Pisano, że na jednego nowojorczyka przypada jeden szczur, ale to chyba mocno zaniżone szacunki. W zasadzie więc szczury są tak samo ważnymi "obywatelami" Nowego Jorku jak każdy inny mieszkaniec: tutaj mieszkają, tutaj "pracują", tutaj się rozmnażają i tutaj pochłaniają pieniądze z miejskiej kasy.
      W powieści Majewskiego w mroczny klimat miasta alienującego bohatera wpisane zostały hiperbolizujące, oniryczne, koszmarne wizje zmasowanego ataku szczurów wkraczających coraz pewniej w pozornie ludzki świat. Najpierw pojawił się jeden, stąd skojarzenie z Dżumą. Później kolejne nieoczekiwane spotkania bohatera z przedstawicielami rodzaju rattus potęgują napięcie i grozę. Przerażenie ujawnia się w snach, w których bohater budzi się pogryziony przez szczury, a następnie sny się spełniają. Oszczędzę tu szczegółowych opisów. Czytałam książkę po kawałku, obawiając się czy dam radę powstrzymać galopującą wyobraźnię. Gdybym miała telewizor, na pewno postawiłabym go, jak bohater, na zamkniętej muszli klozetowej. Na wszelki wypadek. 
      Groza szczurzej inwazji to jednak nie cała prawda o książce Lecha Majewskiego. Nawet więcej, to metafora o wielu znaczeniach. Kryją się w tych obrazach narastające emocje bohatera, jego postępująca alienacja w połączeniu z kryzysem po rozstaniu z ukochaną, której wspomnienie podsyca tęsknotę. Jest w tym ukryta prawda o mieście, o wielkiej aglomeracji, w której nikt nie jest sobą i tak naprawdę nikt nie interesuje się nikim poza sobą. Wielkie anonimowe miasto jako obraz zamierającej cywilizacji, ludzkości zatracającej ludzkie oblicze, zmierzającej ku śmierci. Atmosfera rozkładu, wszechobecnej inercji, braku sensu, porządku, braku jakiegokolwiek ładu odbija się echem - w duszy bohatera. A może odwrotnie: brak ładu w sercu odbija się w bezsensie istnienia świata, w którym wszystko zmierza do zatracenia?
       Z tego punktu widzenia Szczury Manhattanu byłyby katastroficzną wizją przyszłości. Tym bardziej, że autor zastosował tutaj - niezwykłą! - narrację konsekwentnie prowadzoną w drugiej osobie liczby pojedynczej. Bohater jakby mówił do siebie o sobie, poddając swoje zachowania i myśli zewnętrznej obserwacji : I wiesz, że obudzisz się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić lub: Leżysz półprzytomny, nie zdając sobie sprawy, czy śnisz. Trzeba się do tej narracji przyzwyczaić. Nie przypominam sobie, abym gdzieś jeszcze spotkała taką formę. Dzięki temu powstaje dystans między osobą narratora, a bohatera, choć ewidentnie to ta sama osoba. Może jednak dręczące bohatera emocje, jego pogrążanie się w rozpaczliwej beznadziejności prowadzącej niemal do próby skoczenia z tarasu widokowego World Trade Center nie wydaje się tak nieznośnie egoistyczne? 
        Końcowe sceny powieści nasycone oniryzmem (nieprzypadkowo przecież bohater zostaje obudzony w środku nocy) w zwielokrotnionym marszu wszystkich mieszkańców Nowego Jorku, wśród których pojawiają się wszystkie postacie, nawet epizodyczne, poznane i spotkane przez głównego bohatera na kartach książki, zmierzają ku lepszej przyszłości, ku prawdzie o sobie samych. W tej chwili piszę równie wieloznacznie jak sam autor ;-) Więc może inaczej: zakończenie ma budowę przypowieści. Ludzie idą - idą dokąd? Jest to ucieczka tego miasta bez charakteru, bez duszy, bez prawdy, bez miłości. Idą za dźwiękiem tajemniczej melodii, której motyw pojawia się już wcześniej, bohater bowiem poznał tajemniczego grającego na kornecie. Ilekroć odzywa się dźwięk kornetu, bohatera ogarnia spokój i poczucie bezpieczeństwa. Tym razem zaś na jego dźwięk wstali wszyscy mieszkańcy, porzucili swoje beznadziejne codzienne zajęcia, papiery, banki, biurka, warsztaty, kręcenie się w kółko, hazard i wszelkie zajęcia. Porwani magią muzyki opuszczają miasto, idą ku brzegowi rzeki, w której obmywają twarze. 
        Nieprzypadkowe są nawiązania do baśni o fleciście z Hameln. Tak samo jak nieprzypadkowe tytułowe szczury. Nieprzypadkowy strój "Chaima" kornecisty, również przypomina cudaczny ubiór grajka z Hameln. A jednak wszystko jest na opak: grajek wyprowadza wszystkich mieszkańców miasta, aby obmywszy twarze, znaleźli ratunek: Albowiem odkryjesz miłość o wiele większą niż ta, która cię zniszczyła. I wiesz, że nie będzie to sen
        Czym więc jest powieść Lecha Majewskiego? Opowieścią o baśniowym szczurołapie w stylu braci Grimm? Drastyczną wizją przyszłości zatomizowanego społeczeństwa? Rozrachunkiem z niespełnionymi tęsknotami, marzeniami i rozczarowaniami? Świadectwem ukrytych lęków współczesnego człowieka? Prognozą upadku czy ratunku? Przypowieścią o dążeniu do harmonii? 

Lech Majewski: Szczury Manhattanu. Dom Wydawniczy REBIS. Wydanie II poprawione. Poznań.

Lech Majewski po raz pierwszy

Lech Majewski po raz drugi

niedziela, 8 stycznia 2017

Jestem szybsza niż radio!

Ano, bo od jutra Dwójka będzie codziennie prezentować fragmenty książki Lecha Majewskiego "Oficjalne centrum świata", a ja już ją opisałam i polecałam :-)

TUTAJ

A TUTAJ Dwójkowa zapowiedź

Czytam teraz kolejną książkę Majewskiego, na razie nie zdradzę jaką, bo mi podkradną pomysł ;-)

wtorek, 3 stycznia 2017

Stanęłam sama naprzeciw całego świata

       Mam mętlik. Brak pomysłu. Od czego zacząć? Co zamieścić, a co wyrzucić? Zbyt wiele wątków, powieściowych, narracyjnych psychologicznych aspektów. Rzecz w tym, że wyrzucić wypada więcej, bo inaczej powstałaby osobna historia. Osobna książka  o tym, jak czytałam Matkę Makrynę Jacka Dehnela. 
        Jak to możliwe, że prosta, niewykształcona kobieta, prawie analfabetka oszukała pół Europy? Powieść Dehnela nie daje odpowiedzi na to pytanie. Trzeba podejść do niej, to znaczy do powieści podejść, jak do utworu literackiego, nie jest przecież ani analizą stricte historyczną, choć budowaną na podstawie źródeł pisanych, ani psychologiczną diagnozą skomplikowanej osobowości bohaterki. Bo że była skomplikowana, nie ulega wątpliwości.
        Matka Makryna Mieczysławska, fałszywa zakonnica z mińskiego unickiego klasztoru bazylianek, pojawia się w 1845 roku w Paryżu, gdzie opowiada o siedmioletniej katordze sióstr zakonnych, gnębionych w straszliwy sposób z rozkazu prawosławnego biskupa Siemaszki, chcącego zmusić je do przejścia na prawosławie. Opowieści matki Makryny są spisywane, ubarwiane, drukowane w prasie. Rozpowszechniane we Francji i Włoszech. Do Rzymu Makryna dociera jesienią 1845 roku i tam na audiencji u papieża Grzegorza XVI ponownie, po raz nie wiadomo który, opowiada o swoim i sióstr męczeństwie. Jej opowieść, spisana w czterech językach (polskim, francuskim, włoskim i angielskim) zostaje oficjalnie opublikowana. Dociera do Rosji, co było nieuniknione. Strona rosyjska wysyła noty z dementi, prostuje, ujawnia przeinaczenia, kłamstwa, niezgodności geograficzne, ale Europa nie wierzy. Europa czci, szanuje, prosi o modlitwę i wstawiennictwo, bo Makryna potrafi czynić cuda! Uzdrawia francuskiego księdza Blanpina, który stracił głos na misjach w Afryce. Matka Makryna jest świętą męczennicą, zwłaszcza dla rozsianych na emigracji Polaków,  jest narzędziem w polityczno-religijnych zmaganiach przed tronem papieskim, jest przeciwwagą dla mistycyzmu Towiańskiego. Pielgrzymują do niej poeci: Słowacki, Krasiński. Po Mickiewicza musiała posłać, wysłała mu listowne zaproszenie, gdy przebywał w Rzymie. Jej sława i nieustanne zabiegi opiekuna, promotora, księdza Jełowickiego zaowocowały utworzeniem dla niej osobnego klasztoru przy kościele św. Euzebiusza w Rzymie. Tam dożyła końca swoich dni (zmarła w 1869 r.), stopniowo zapominana, gdy coraz więcej osób przekonywało się do fikcyjności jej biografii.
       Matka Makryna - mit stworzony z autentycznego wieloletniego cierpienia poniewieranej kobiety, potrzeby chwili i okoliczności politycznych. Niech historycy zajmą się wyjaśnianiem nieścisłości i sprzeczności, może psychologia wzbogaci się kiedyś o nową jednostkę chorobową, "syndrom Makryny", literaturoznawcy mają też swoją działkę w postaci poematu Makryna Mieczysławska Juliusza Słowackiego. Czytając powieść Dehnela śledzimy natomiast krok po kroku wielkie przeobrażenie jednostkowego cierpienia kobiety, najpierw dręczonej w sposób niewyobrażalny przez męża, potem zaznającej poniżenia bezdomnej nędzarki, w świętą męczennicę skupiającą w sobie ducha uciemiężonego Narodu. Z ciemnej, zarzyganej przez męża rosyjskiego oficera Wińcza, nory, gdzie uderzeniem drewnianym polanem wyłamał jej kawałek czaszki, do rzymskiej celi świętej mniszki, którą odwiedza sam papież Pius IX. Narracja powieściowa prowadzi czytelnika dwutorowo: na przemian czytamy rozdziały będące osobistą spowiedzią Makryny, w rzeczywistości Ireny Wińczowej, opowiadające jej prawdziwe życie oraz oficjalną, opowiadaną przez nią całkowicie zmyśloną historię siedmioletniego męczeństwa, a właściwie tortur, doznawanych przez siostry zakonne, których była przełożoną w bazyliańskim klasztorze. Osobne te narracje dla ułatwienia rozróżnione zostały w druku odmiennym krojem czcionki. Wersja oficjalna kończy się wcześniej i w zakończeniu powieści autor oddaje głos prawdziwej Irenie Wińcz, która w roli ksieni Makryny zostaje przełożoną nowego klasztoru w Rzymie, próbuje wyplenić z duszy Mickiewicza towiańszczyznę, "działa cuda", przy okazji daje celną diagnozę ludzkich charakterów, postrzega wzajemne niesnaski między różnymi frakcjami polskich emigrantów, a większość ludzi widzi jak marionetki pociągane za sznurki jej piramidalnego kłamstwa.
         Wiele aspektów, wątków jest wartych uwagi. Nie sposób wymienić wszystkich. Powieść liczy 400 stron, stron bardzo gęstych treściowo, więc ja tutaj naprawdę się streszczam ;-) Na przykład kwestia niesamowitej wyobraźni bohaterki, która musiała wymyślić kilkadziesiąt imion z nazwiskami prześladowanych zakonnic, ich pochodzenie i rodzaje tortur, którym były poddawane oraz okoliczności śmierci większości z nich. Makryna uczy się tych nazwisk na pamięć, wielokrotnie je sobie przed snem powtarza, utrwala, żeby nie pomylić, bo wie, zdaje sobie sprawę, że jak się pomyli, to jej to wyłapią i wytkną. Czasami szczegóły swojego stopniowo rozbudowywanego kłamstwa zapisuje na kartce, tak robi właśnie z rodzajami śmierci, które przypisała swoim fikcyjnym współsiostrom-męczennicom, bo obawia się pomyłki. Ale karteczki te potem pieczołowicie pali, żeby nikt nie zobaczył. Zaciera ślady.  Zdarzyło się też, że kiedy jej historia została opisana w polskiej gazecie w Paryżu, poprosiła księdza Jełowickiego o zdobycie tego egzemplarza i sprowadzenie do Rzymu, ponieważ chciała sobie przypomnieć, co wówczas opowiadała i nie popełnić jakichś błędów, nieścisłości, które ktoś mógłby wykorzystać do podważenia jej wiarygodności. Niesamowite wrażenie wywiera wielokrotne powtarzanie jak mantry serii śmierci zakonnic: Narbutówna Natalia, co od rózek skonała, Tyzenhauzówna Elżbieta żywcem w glinie zagrzebana, Domejkówna Apolonia, której oczy wydarto, Giedyminówna Eufrozyna umarła w drodze do Syberyi, Zuzanna Rypińska i Koletta Sielawianka skonały po biczowaniu, Baptysta Downarówna do pieca gorącego wepchnięta jak święci młodziankowie itd., itd.
        Drugi ciekawy aspekt to proces narastania opowieści, jej pęcznienie, pączkowanie, czyli zjawisko kuli śnieżnej: im częściej Makryna opowiadała swoją historię, tym więcej dodawała szczegółów, mnożyła nazwiska, rodzaje tortur, rozbudowywała kolejne wątki. Czasem zapominała, co powiedziała wcześniej, a dodawała nowe szczegóły. Dużą rolę odgrywali słuchacze, którzy dopytywali o nie. I tak np. ksiądz Jełowicki kilkakrotnie dopytywał o dzieciństwo, więc żeby uczynić tym oczekiwaniom zadość, zmyśliła też swoje dzieciństwo w szlacheckiej rodzinie Mieczysławskich. Im kto łapczywiej chłonął opowieść, tym więcej Makryna zmyślała, na co wybornym przykładem jest opis spotkania ze Słowackim: Język mlaszcze, słowa same płyną, ale widzę, że ten Słowacki głębiej od innych słucha. I poniosło mnie to jego słuchanie, i ślepia duże, podkute, błyszczące jak u panienki - (...) i gadałam mu, ach, gadałam bez żadnego umiaru!
       Kolejny wątek to problem funkcjonowania kłamstwa w przestrzeni publicznej. Dochodziło do sytuacji wręcz humorystycznych, gdy pojawiali się naoczni świadkowie (!) zdarzeń i osób przez Makrynę wymyślonych. Odwiedzające ją w Paryżu i Rzymie damy "przypominały"sobie z dzieciństwa, że ksieni Makryna przysyłała im z klasztoru pierniczki. Innym razem ktoś potwierdził, że osobiście znał osobę, o której ona opowiadała również całkowicie przecież zmyślonej. Historia siedmioletniego męczeństwa bazylianek kończy opis ucieczki czterech z nich, w tym Makryny. Po ucieczce rozdzieliły się w celu zmylenia ewentualnej pogoni, każda na własną rękę zmierzając do Rzymu, gdzie miały się spotkać. Sęk w tym, że trzy towarzyszki owej ucieczki nie istniały. A jednak znaleźli się świadkowie (!) twierdzący, że spotkali jedną czy drugą z nich a to w Poznaniu, a to już we Francji. Cóż biedna Makryna miała robić? Udawała, że na nie z utęsknieniem czeka, aby odnowić klasztor!
       Bohaterka ma świadomość, że żyje w kłamstwie i że może zostać zdemaskowana. Czasami jednak zapomina, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Są chwile, gdy całkowicie utożsamia się z odgrywaną postacią. W osobistych, tych prawdziwych zwierzeniach, przyznaje, że już uwierzyła we wszystkie cierpienia, jakie opowiada. Z drugiej strony rozgrzesza się, że tak naprawdę niczego nie zmyśliła, bo wszystkich tortur, przypisywanych zmyślonym postaciom zakonnic, doświadczyła na własnej skórze z ręki rodziców, którzy jak najszybciej chcieli ją wypchnąć z domu, męża despoty, jegra prowadzącego ją za rzekomą kradzież do szopy, gdzie ją zgwałcił i innych. Jeden przykład: w szeregu wymyślnych tortur, którym poddawane były zakonnice, jest mowa o drastycznym "pławieniu" na sznurach w listopadowej zimnej rzece. Otóż scena ta niejako narosła na osobistym doświadczeniu bohaterki, która była podtapiana przez męża w cebrzyku. Wielokrotnie zanurzał jej głowę w wodzie do utraty przytomności, potem na chwilę wyciągał i znowu zanurzał. W zasadzie więc cała fikcja Makryny osadzona jest na osobistym doświadczeniu kobiety, wyrasta z jej wieloletniego wstydu, kiedy nie miała komu ani jak poskarżyć się, oczekując pomocy.
        Ten aspekt historii matki Makryny, czyli Ireny Wińczowej, jest wręcz tragiczny. I dlatego nie znajdujemy słów oskarżenia ani potępienia za jej wyrafinowane kłamstwo. Stanęłam sama naprzeciw całego świata - mówi w pewnym momencie i mają te słowa głęboko symboliczne znaczenie. Sama ze swoim autentycznym cierpieniem i poniżeniem, ale też biorąc na tym świecie odwet za jedno i drugie. Nikt jej nie znał, nikt nie podał ręki, więc inni jedli jej z ręki wodzeni na pasku kłamstwa. Ona, niegdyś najnędzniejsza i pogardzana, teraz bywalczyni arystokratycznych salonów, gdzie księżne w krynolinach całują ją po rękach. Niegdyś kopniakiem wyrzucona na ulicę, teraz przyjmuje u siebie papieża. Bita, gwałcona, topiona w cebrzyku, z rozbitą czaszką, skazana na głód i poniewierkę, teraz patronka cudów, uzdrowień i mistycznych przepowiedni. Miała prawo wymyślić sobie własną wersję życiorysu, a że tylu dało się nabrać, ich problem. Sama przeciwko całemu światu... Wariatka? Nie sądzę.

Jacek Dehnel: Matka Makryna. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2014.