poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Tradycja i nowoczesność; Hasior i późniejsi (Kraków, cz. III)

        Opuszczając przytulne uliczki Śródmieścia z rozpoznawalną architekturą minionych wieków, przekroczyłam Rubikon, to znaczy Wisłę. Na drugim jej brzegu rozpoczyna się dzielnica Podgórze z przemysłową historią osiedla Zabłocie. Jak nazwa wskazuje: za błotem, może więc i nie należy się spodziewać architektonicznych cudów? ;-) W każdym razie tam właśnie, na Lipowej znajduje się

MOCAK - Muzeum Sztuki Współczesnej, jedna z nowszych instytucji kultury,  uroczyście otworzona 19 maja 2011 roku. Na potrzeby Muzeum zaadaptowano część budynków dawnej Fabryki Schindlera oraz wybudowano nowy gmach według projektu włoskich architektów Claudia Nardiego i Leonarda Marii Proliego. Taki właśnie bunkrowo-poindustrialny charakter siedziby Muzeum z jednej strony ma się wpasować w istniejące zabudowania fabryczne (w jednym z nich tuż przy ulicy znajduje się Fabryka Emalia Oskara Schindlera), a z drugiej niejako zapowiada ideę prezentowania najnowszej sztuki z ostatnich dwudziestu lat.

       Za widoczną na zdjęciu frontalną betonową ścianą znajduje się okolona trawnikiem żwirowa alejka prowadząca, wzdłuż widocznej na drugim zdjęciu szklanej ściany, do wejścia głównego. Muzeum  zajmuje, jak się rzekło, kilka budynków, a gówny gmach ma dwa poziomy wystawowe. Jest tam ponadto biblioteka,  księgarnia, kafejka i dużo, naprawdę dużo przestrzeni w środku i na zewnątrz. Żeby się nie zgubić, dostaje się mapkę :-) Można ją sobie także wydrukować ze strony Muzeum.
        W świątecznym okresie nie wszystko było czynne,  a z drugiej strony nie dałabym nawet rady obejść całej powierzchni. Obejrzałam dwie wystawy: 100 prac Władysława Hasiora i stałą kolekcję najnowszych dzieł współczesnych artystów.
        Po raz pierwszy mogłam obejrzeć prace Hasiora w tak bogatym zbiorze jednocześnie. I naprawdę  nigdy, nigdy nie będzie dość.  Za każdym razem co innego zwróci uwagę, innego doznamy olśnienia. Bo oglądanie tych prac jest jak kontemplacja i nagłe oświecenia zarazem. Wielu z nich nie znałam,  wiele odkryłam na nowo, i nadal nie ogarniam wszystkiego. Hasior żongluje tyloma "językami"  kultury, że samo odczytywanie może stanowić niezłą frajdę dla kogoś lubiącego rozwiązywanie zagadek.  Można też skupić się na stronie wizualnej i odbierać tylko okiem, poprzez kolory, kształt i fakturę. Świat Hasiora to realne, twarde przedmioty,  tkaniny, śrubki, zabawki, druty, sztućce, lalki, kawałki drewna... cokolwiek znajdziemy pod ręką, ale to też baśniowość, umowność, symbolika i mity.
        Najpierw u samego wejścia cykl wpisujący się w czas świąteczny: różne wersje Golgoty. Na wielu z nich rolę istotnego rekwizytu odgrywa chleb: chleb jako szczyt wzgórza Golgoty z wyrastającymi na nim krzyżami, a na innych instalacjach - bo trudno je nazwać obrazami, gdyż są trójwymiarowe - widzimy jak z noża wbitego w chleb wycieka krew. Tak więc mamy różne wersje Ukrzyżowania, w których artysta odwołuje się do bogatej symboliki tego wydarzenia, uniwersalizując je, przenosząc w sferę powszechnych codziennych doznań.
         Ten fruwający koń jak Pegaz spodobał mi się właśnie ze względu na atmosferę baśniowości. W tytule było coś o mocy czy sile? Nie pamiętam.
 Chyba chodziłoby o niezwykłą moc wyobraźni. Przynajmniej ja tak to odbieram. Ciemne kształty na dole jak jakieś mroczne zamczysko, skały, rozpadliny, w których leżą malutkie laleczki. Ich biel kontrastuje z ciemnością wokół, ale współgra z białym Pegazem, który ma nawet piórko przyczepione i długi przezroczysty welon. Siła marzeń? Nadziei? kto wie, co z tego się ziści.
        I ptaki, dużo ptaków.  Wiemy, że Hasior często eksperymentował z ptakami. Tytuł tego obrazu dosłowny: Pejzaż z ptakiem. I wiecie co, on mi się nawet podoba. Tradycyjna, stonowana kolorystyka, harmonijna kompozycja, brak ostrych narzędzi, które  gdzie indziej odgrywają ważną rolę. Całkiem przyjemny. Pytanie tylko, o którego ptaka chodzi: tego, który leci, czy tego, który stoi na dole jak jakiś nielot struś?
       A to uważam za majstersztyk satyry. Tytuł: Sekretarz powiatowy. No nic dodać, nic ująć. Kapelusz, parę akcesoriów z torby charakteryzatora i mamy portret doskonały. Uniwersalny model pewnego typu postaci, bez nazwiska, ale z przypisaną funkcją, stanowiskiem będącym zarazem skondensowaną charakterystyką osobowości. Takiej typowo powiatowej właśnie. Coś niesamowitego. W czymś takim przejawia się genialność.  Właściwie żadnych słów nie potrzeba, żadnych wyjaśnień, ot, sekretarz powiatowy i wiemy wszystko: ta czupryna, te oczka, ten wąs, ta kolorowa mucha... ten ryj, chciałoby się powiedzieć ;-)
        Nie mogłam sobie odmówić podążania śladem konotacji muzycznych.  Oto jest: Sonata księżycowa ze skrzypcami w centralnym miejscu na tle jasnej księżycowej tarczy. Niesety, obraz ucięło mi w kadrze, bo z lewej strony poza jego ramy wypływa/spływa w dół co? Muzyka? Noc? Żal? Tęskonota? Smutek? Samotność?



        
       Wystawę dopełniała osobna sala z fotografiami w pracowni artysty. Hasior z narzędziami pracy, Hasior  przy swoich dziełach, Hasior z papierosem i kawą w ręce i Hasior z... płytami. Te płyty tutaj strasznie mi się spodobały, jak suszące się talerze w suszarce :-)   Wystawa prac Władysława Hasiora już się zakończyła, trafiłam na ostatni moment i nie żałuję, choć nie obejrzałam z bliska wszystkiego, ponieważ... mam lęk wysokości.  Otóż nowoczesność MOCAKU polega między innymi też na tym, że część posadzki na górnej sali wystawowej jest ze szkła, pod którym widać z sześciometrowej wysokości  salę niższą. No dla mnie nie do przejścia :-( Tym bardziej, że jak jeszcze się dowiedziałam, światło słoneczne wpadające przez oszkloną ścianę stwarza złudzenie, że nawet tego szkła pod stopami nie widać i ma się wrażenie, jakby się szło w powietrzu! Nie sprawdzałam. Obawiałam się, że trzeba będzie mnie na czworakach  czymś ściągać ze środka. Tak więc, jeśli ktoś lubi takie doznania i nie ma lęku wysokości, tym bardziej  warto do Muzeum się wybrać nawet bez względu na wystawę ;-)
        Na dole zaś, pod tą szklaną posadzką, znajduje się stała wystawa  współczesnych dzieł artystów, z których część nawet znam i kojarzę, jak: Paweł Althamer i jego "plastikowy" z bebechami na wierzchu Daniel. Jak dla mnie,  rzecz wyprana z emocji, ale może to się i komuś podoba. Byli Mirosław Bałka, Edward Dwurnik, Wilhelm Sasnal, Krzysztof Wodiczko, Artur Żmijewski... te nazwiska kojarzę. Bałka na przykład ustawił w rządku wielkie bele kamiennej soli z Kłodawy. Bele umieszczone są w skrzyniach, a ostatnia się powoli obraca. Ma to być nawiązanie do funkcji soli jako środka płatniczego

       Instalacja Stanisława Drożdża ma kształt pokoju, którego białe ściany wytapetowane zostały literami układajacymi się w słowo "między". Wchodzi się przez drzwi i zewsząd, mimo że wcale nie całkiem zgodnie z zapisem linearnym, owo "między" rzuca nam się w oczy. Jest jakieś ideowe wytłumaczenie pomysłu autora, ale mało mnie ono przekonuje. 


      Natomiast obraz, który mnie zatrzymał, to Litości! Poli Dwurnik (skojarzenie słuszne, córka Edwarda Dwurnika, w malarstwie widoczne podobieństwa). Obraz przedstawia 24 twarze kobiet w różnych grymasach. Każda emanuje inną emocją, innym stanem ducha kobiety, prezentuje inną jej osobowość. Poniżej sfotografowałam opisy twarzy i podane emocje (zdjęcie powiększyłam, mam nadzieję, że da się przeczytać). Można się zabawić w odnajdowanie właściwych twarzy, ale o wiele ciekawsze jest poszukiwanie w tym zestawie grymasu własnego, jakby stałej dominanty naszego prezentowania się przed ludźmi, albo i przed sobą, przed lustrem. Czy mamy  w ogóle swoją twarz, czy tylko grymasy? Myślę, że to akurat dzieło jest i tragiczne w swojej wymowie, i pouczające. 


Na koniec pytanko: jak rozumieć tytuł instalacji zamieszczonej w osobnym pomieszczeniu: Kunst macht frei, wpisany, a jakże w charakterystyczną dobrze znaną formę napisu nad bramą obozową w Auschwitz? Weszłam, obejrzałam, ale ... mam mieszane odczucia, czy można do jakiejkolwiek artystycznej idei wykorzystywać podobną parafrazę. Warto mimo wszystko wybrać się do MOCAKU, żeby sprawdzić osobiście jak wiele jest w stanie odebrać nasza wrażliwość ze współczesnej sztuki. 

piątek, 25 kwietnia 2014

Widziane po drodze (Kraków, cz. II)

      Wybrałam się w podróż. Piechotą po krakowskich ulicach. Buty na grubej podeszwie, plecak i kilka km przede mną.  Poszłam. Trochę według mapy, trochę na czuja, a  trochę na ślepo. W efekcie wyszło kółko ;-) 
      
 Skręciłam nie w tę uliczkę, co trzeba, potem spodobała mi się inna i jakoś tak wykręciłam się tyłem do celu wędrówki. Ładny park kusił cieniem, a naprzeciwko tablica, że tu mieszkał autor niezapomnianej ekranizacji "Lalki".










Parę kroków i ciekawa kapliczka, która zachowała Chrystusa tylko w jednej wnęce od strony ulicy. Z trzech pozostałych pusto. Na prawo znowu malutka uliczka ze szpalerem zieleniejących małymi listkami drzew - wiosenne cudo. W parku, tak, oczom nie wierzę, kwitną już bzy.







      Nie pod drodze zupełnie zauważyłam odnowioną kamienicę z lat osiemdziesiątych XIX wieku o żółtej fasadzie, niestety zdjęcie jakieś szare wyszło. W oryginale była naprawdę żółta.

        No dobrze, trzeba jakoś wrócić na głowny trakt. Z daleka jeszcze widać wieżę mariacką, ale to złudny kierunkowskaz. No, wreszcie, jest jakiś szlak prowadzący do tego mojego upatrzonego celu. Po drodze 
hotel w dawnym pałacu, ozdobne portale, dalej na medalionie orzeł na cudacznie rozstawionych nogach. Gdzie on ma skrzydła? Ach, ma, całe tło reliefu to właśnie stylizowane skrzydła, coś takiego!

      Idę całkiem już nie w tę stronę, w którą zamierzałam. Zmienność epok widoczna na fasadach kamienic. Surowy w swoim dostojnym pięknie gotyk. Gotycki portal zwieńczony trójliściem, żłobione międzyokienne kolumny. Naprzeciwko  kamienica z neogotycką fasadą.

       A potem znowu gdzie indziej, w innej stronie miasta. Na odnowionych i nieodnowionych kamienicach widać upływ czasu i zmienność estetyk. Wzrok przykuwają ozdobne bramy, tam, gdzie jeszcze nie zostały zastąpione przez nowoczesne szklane witryny. 


Secesyjne liście w kilku odsłonach: 

 Na koniec doszłam i stanęłam przed takim widokiem:

Można się załamać. Czy to jest piękne? Z przodu wygląda jak bunkier, w głębi jak szklany klosz, a w środku...

Co zobaczyłam w środku, o tym w następnym odcinku. 


Jakby ktoś był ciekawy, zdjęcia robione na ulicach: św. Gertrudy, Szpitalnej, Starowiślnej, jednej nie pamiętam, jakiej oraz MOCAK na Lipowej. 

wtorek, 22 kwietnia 2014

Pobytu w Krakowie dzień pierwszy - Henry Purcell

      Żeby nie było, że jestem gołosłowna ;-)



      W wielkoczwartkową medytację nad wielkością Boga i marnością człowieka wprowadził Henry Purcell w wykonaniu Les Arts Florissants pod kierownictwem Paula Agnewa. Henry Purcell (1659-1695), żyjący zaledwie 36 lat brytyjski Orfeusz, do tej pory bardziej kojarzył mi się z muzyką świecką, Dydoną i Eneaszem, Fairy Queen i paroma oderwanymi od kontekstu hymnami czy odami. Teraz dowiedziałam się, że anglikanizm wykształcił specjalny gatunek muzyki chóralnej, wykorzystujący jako tekst najczęściej Psalmy - anthem (anthems, anthemy) i Purcell skomponował ich 68. Jest to jak gdyby anglikański odpowiednik rzymskokatolickich motetów i kantat. W każdym razie, ponieważ nie przepadam za językiem angielskim w śpiewie, nie słuchałam dotąd żadnych anthemów Purcella. Na trzecim koncercie tegorocznych Misteriów Paschaliów, w Wielki Czwartek 17 kwietnia, wreszcie i tę zaległość przynajmniej częściowo nadrobiłam. 
      Nie wchodząc w szczegóły rozróżnienia owych anthemów, które mogą być komponowane na chór, na chór z solistami - przy czym jeszcze albo to chór pełni rolę wiodącą, albo odwrotnie, soliści, a chór schodzi na plan dalszy, jako tło - na chór i zespół instrumentalny lub tylko basso continuo, przekrój pomysłów Purcella obejmował dwanaście utworów wokalnych i trzy sonaty. Paul Agnew, sam doskonały śpiewak, tutaj zaprezentował się jako dyrygent. Wyraźnie widać było, że w utworach wokalnych angażował się bardziej, śpiewał niemal razem z solistami i chórzystami, gdy podczas fragmentów instrumentalnych tylko się przysłuchiwał, jakby mówiąc: To wy sobie teraz zagrajcie, a ja postoję ;-) Zabawne to było :-) Tak całkiem instrumentalistom nie odpuszczał,  dawał znać, kiedy wchodzą, kiedy kończą i kiedy zgrać się mają ze śpiewakami. Zresztą, śpiewacy mieli tu znacznie więcej do powiedzenia choćby ze względu na liczebność: tworzyli dwudziestoosobowy chór, gdy tymczasem grajków było tylko sześcioro: dwoje skrzypiec, altówka, viola, organy i arcylutnia.
      Utwory bardzo różne, dla mnie ciekawe ze względu na tak wyraźne rozróżnienie głosów, które wchodziły w dramatyczne dialogi. Po raz pierwszy też słyszałam aż tyle partii na głosy basowe. Purcell sprawiedliwie rozkłada muzykę między wszystkie cztery głosy, ale szczególnie zapadają w pamięć partie sopranowe i basowe, skrajne,  dlatego tak kontrastowo widoczne, słyszalne. Tym, który najwięcej miał do śpiewania, był, o ile dobrze rozpoznałam, bas Marduk Serrano Lopez. Całość została jednak tak skomponowana i poprowadzona, że utwory płynnie przechodziły z jednego w drugi, nie zawsze mogłam się zorientować, kiedy kończył się jeden, a zaczynał kolejny. Tylko dłuższe fragmenty muzyczne, sonatowe, dawały jakieś rozgraniczenie.
      Z jednym przynajmniej tekstem nie miałam problemu: łacińskim Miserere. Całość brzmi tak: Miserere mei, o Jesu. To wszystko. Podobno jest to jednominutowy kanon na cztery głosy, ale coś mi się wydaje, chociaż na zegarek nie patrzyłam, że śpiewali jednak dłużej niż jedną minutę ;-) Kanon jak to kanon, jeden głos zaczyna, drugi wchodzi, potem trzeci i na koniec czwarty. Tutaj melodię sopranów podejmują tenory, a linię altów kontynuują basy. Bardzo ładnie i wzniośle zabrzmiało.

Tu znalazłam jedno wykonanie:




PS To pierwszy odcinek zapisków z pięciodniowego pobytu na Misteriach Paschaliach w Krakowie. Nie mam jeszcze poukładanych wszystkich wrażeń. Tych muzycznych, jak i wizualnych. Słuchałam jeszcze Charpentiera, Bacha i Händla oraz Bouzignaca; widziałam jak dyrygują wspomniany już Paul Agnew, Vincent Dumestre i Rene Jacobs; byłam na koncercie odbywającym się niemal w całkowitych ciemnościach, kiedy po każdym fragmencie Miserere gasły kolejne świece aż do ostatniej; i słyszałam po zakończonym koncercie długą ciszę, a po innym kilkunastominutową owację; wędrowałam przez czasy i wieki razem z muzyką i wzdłuż architektonicznych, rzeźbiarskich, kamiennych i glinianych świadectw minionych epok; podziwiałam ceramiczne naczynia sprzed 4,5 tys lat i to takie, które i dzisiaj można by było postawić na stole lub używać w domowej spiżarni; w Ogrodzie Profesorów próbowałam podsłuchać, o czym rozmawiają dawni uczeni i sprawdziłam jak działają magdeburskie kule... Mam wspomnienia, wrażenia, zapiski, parę książek, kilka zdjęć... Nie wiem, jak to ogarnę. I kiedy ;-)
     

wtorek, 15 kwietnia 2014

Muzyka ciemności


          Ach, ten barok! Tylko w baroku mogła powstać muzyka ciemności przeznaczona na trzy dni Wielkiego Tygodnia: Wielką Środę, Wielki Czwartek i Wielki Piątek. Leçons de ténebres, Lekcje (Czytania) ciemności, tłumaczone jako Jutrznie ciemności (Ciemne Jutrznie), tekst swój wywodzą z Trenów Jeremiasza. Muzykę do Lamentacji komponowano już wcześniej, ale w baroku ukonstytuował się gatunek muzyczny na podstawie stałego porządku wykorzystywanych fragmentów tekstu biblijnego, ustalonych na Soborze Trydenckim jako tekst liturgiczny Triduum Paschalnego. Pełne Czytania składają się i z Jeremiaszowych Trenów, i z Psalmów, i z Listów św. Pawła, i innych fragmentów, ale to nas w tej chwili nie interesuje. 
        Jednym z barokowych autorów, którzy komponowali do Trenów, był Marc-Antoine Charpentier (1643 -1704). Tworzył  opery, pastorałki, intermezza, łacińskie oratoria, msze, motety, litanie i szereg kompozycji, które nie bardzo wiadomo, do jakiego zaliczyć gatunku. Przez pewien czas współpracował z dramaturgami komponując muzykę do sztuk teatralnych, np. Moliera. Jego najsłynniejszym dziełem jest Te Deum, a najsłynniejszym dlatego, że Preludium z tej kompozycji było sygnałem Eurowizji (nie wiem, czy jest nadal, bo od lat już nie oglądam). Charpentier wyjątkowo też napisał muzykę do wszystkich części Leçons de ténebres.

Wielka Środa

Czytanie pierwsze Tren 1, 1-5
Czytanie drugie Tren 1, 6-9
Czytanie trzecie Tren 1, 10-14

Wielki Czwartek

Czytanie pierwsze Tren 2, 8-11
Czytanie drugie Tren 2, 12-15
Czytanie trzecie Tren 3, 1-9

Wielki Piątek

Czytanie pierwsze Tren 3, 22-30
Czytanie drugie Tren 4, 1-6
Czytanie trzecie Tren 5, 1-11
         
(niewielki kawałek przepięknej całości, śpiewa Rene Jacobs, jeszcze go nie zamieszczałam, a powinnam, bo to już archiwalne nagranie )

czwartek, 10 kwietnia 2014

Jeśli święta tuż, tuż, to Bach

    Zbliżają się święta.  Nie mogą się odbyć bez Johanna Sebastiana Bacha. Więc jest Bach. W dwóch odsłonach jednej kantaty. Dwie jej arie: pierwsza, Ich habe genug... i druga, Schlummert ein ihr matten Augen... Śpiewają Niemcy,  może będzie prawdziwej, jeśli to oni zaśpiewają w ojczystym języku.

Ich habe genug,
Ich habe den Hailand,
das Hoffen der Frommen...

(chyba można to przetłumaczyć jako:
Jestem szczęsliwy, ujrzałem Zbawiciela,  Nadzieję sprawiedliwych..
- słowa Symeona z Ewangelii Łukasza)

Śpiewa Thomas Quasthoff




I druga aria:

Schlummert ein, ihr matten Augen...
(Zaśnijcie już zmęczone  (moje) oczy... 
- dalsze słowa Symeona) 

Ale...
inne wykonanie: Andreas Scholl




Kantata ma jeszcze trzecią arię: Ich freue mich auf meinen Tod... 
ale może innym razem. (muszę znaleźć trzeciego Niemca ;-))

wtorek, 8 kwietnia 2014

Umrę niepokonany...

     O to mniej więcej chodzi. Nie pójdę na żadne układy, umrę niepokonany; kto gardzi łaską tyrana, nie może bać się śmierci. Turecki sułtan Bajazet w operze Händla Tamerlano (Londyn 1724) jest postacią pozytywną: niezłomny, choć w więzieniu; wierny raz danemu słowu, nie cofa obietnicy.
     Tamerlano z librettem Niccolo Francesco Hayma i partyturą Georga Friedricha Händla przewiduje sześć arii dla tenora. Zanim umrze śmiercią samobójczą po wypiciu trucizny. 
      
      Ciel e terra armi di sdegno,
      morro invitto, e saro forte.
     Chi disprezza pace e regno
      non porta temer la morte.
      Ciel e terra... (da capo)

Rolando Villazon - tenor pochodzący z Meksyku, aktualnie mieszka we Francji.  W tym roku w europejskiej trasie koncertowej śpiewa Mozarta. Ale tutaj, poniżej,  jest gotów na śmierć jako Bajazet. Z muzyką Händla na pewno umiera się przyjemniej ;-)



piątek, 4 kwietnia 2014

Fajny zespół znalazłam

     Domenico Mazzocchi, którego muzycy zespołu Scherzi Musicali uparli się grać i śpiewać, był o jedno pokolenie młodszy od Monteverdiego. Ur. się w Civita Castellana, niedaleko Viterbo, 1592, zm. w 1665 w Rzymie. Andrew Clements pisze, że pochodzenie Mazzocchiego było etruskie. Komponował przede wszystkim muzykę sakralną, co nie dziwi, bo - jak wyczytałam - był księdzem w służbie kardynała Ippolito Aldobrandiniego. Studia muzyczne, jakie musiał gdzieś odbyć, nie są udokumentowane, więc niewiele  na ten temat wiadomo. Prawdopodobnie edukował się w Rzymie, dokąd przeprowadził się w 1614 roku. Na dworze kardynała szybko zyskuje sławę jako muzyk, kompozytor i śpiewak, czego dowodem jest między innymi napisana na zamówienie papieża Urbana VIII Barberiniego opera La catena d`Adone (1626) na podstawie poematu zmarłego rok wcześniej Giambattisty Marino. Jest to jedyne operowe, w dodatku świeckie dzieło Mazzocchiego, które przetrwało do naszych czasów. Jeszcze za życia i wkrótce po śmierci Mazzocchi był wysoko ceniony, ale jego opera, dość nowatorska jak na ówczesne czasy, doczekała się i negatywnych opinii. Sigismondo d`India, dziesięć lat starszy od Mazzocchiego włoski kompozytor twierdził ponoć z dezaprobatą, że za dużo w niej piosenek ;-) (Przypomnijmy sobie słynną kwestię cesarza Józefa II "za dużo nut" pod adresem Uprowadzenia z Seraju Mozarta :-))
      Zespół Scherzi Musicali pod przewodnictwem Nicolasa Achtena, dyrygenta, śpiewaka i jednocześnie harfisty, a nawet multiinstrumentalisty, bo gra na wielu instrumentach, dokonał nagrania La catena d`Adone i sami możemy osobiście się przekonać: jest czy nie ma w niej za dużo piosenek ;-) A sam zespół bardzo fajny:-) Jest reportaż z koncertowej wersji La catena..., a nagranie płytowe też jest dostępne i nawet wersja wideo w bardzo współczesnej reżyserii i scenografii. 


Reportaż z występu Scherzi Musicali

Poniżej płyta z nagraniem La catena d`Adone
 


środa, 2 kwietnia 2014

News

     O teatrze jest niżej, a tymczasem news z ostatniej chwili na jutro.

    Jutro - 3 kwietnia - o 14:00 w BBC Radio 3 retransmisja ubiegłorocznego koncertu z krakowskich Misteriów Paschaliów:  L`Orfeo  Claudio Monteverdiego. Kto to widział, żeby o tak nieludzkiej porze, kiedy będę w pracy?! Ale kto ma wolne, niech słucha :-)

Transmisja internetowa tutaj: BBC Radio 3

Klikamy tam w czerwony napis BBC Radio 3, a następnie LISTEN LIVE z symbolem głośnika.

Powinno zadziałać. Sprawdzałam, teraz leci jakiś jazz.