poniedziałek, 29 września 2014

La Folle Journee 2014 - Szalone Dni Muzyki. Ameryka

     Zwiedziłam całe muzyczne Stany. Zaczęłam od Harlemu, gdzie najpierw grało bardzo młode Trio Karenine: fortepian, skrzypce i wiolonczela. Trzy utworki: Ernesta Blocha urodzonego w Szwajcarii (1880), mieszkającego w USA od 1916 roku do śmierci (1959), następnie  Bohuslava Martinu (1890 -1959), kompozytora czeskiego z kilkunastoletnim epizodem amerykańskim. I to było w stylu bardzo klasycznym. W Duo smyczkowym Martinu muzyka zwiewnego smutku, skrzypcowej zadumy nad  ulotnością i przygodnością ludzkiego zycia. W Trio tegoż samego przełamanie nostalgii w dynamicznej, ognistej części ostatniej, z wirującą energią wiolonczeli. Słowem, muzyka czeska górą!
     W Manhattanie  śpiewali tym razem Anna Patalong i Rafał Bartmiński. Ale najpierw Orkiestra Teatru Wielkiego dyrygowana przez  Jean-Jacquesa Kantorowa zagrała Porgy and Bess (w wersji symfonicznej) Georga Gershwina (1898 - 1937) - Amerykanina z rodziny żydowsko-rosyjsko-litewskich emigrantów. Nasi śpiewacy zas przypomnieli kilka hitów z West Side Story Leonarda Bernsteina (1918 - 1990) - kolejnego potomka emigrantów (ukraińsko-żydowskich).
      Nie byłoby pełnego obrazu Ameryki bez podróży na Zachodnie Wybrzeże, więc Hollywood. Hob-beats Percussion Group w czterosobowym składzie zademonstrowało muzykę  na najdziwniejszych instrumentach: blaszanych doniczkach, filiżankach do kawy wraz z termosem,  szczotkach do zamiatania, plastikowej misce i blasznej pokrywce. A poza tym był akordeon, dwie ogromne pięknie brzmiące marimby i różnej wielkości bębny, bębenki, wielki bęben i tradycyjne perkusyjne talerze. Jeden utwór natomiast skomponowany został na głosy ludzkie czytające na głos bajkę dla dzieci, gazetę i wielką księgę (Biblia?). O, przepraszam, jeden muzyk szczekał, chyba to była książeczka o zwierzętach domowych ;-).
      Wyglądało to mniej wiecej tak, tylko w dłuższej wersji i bardziej urozmaicone, aż się dzieci będące na koncercie zaśmiewały :-)




     Autorem tej "muzyki" jest John Cage (1912 - 1992), prekursor wykorzystywania instrumentów niestandardowych. Przynajmniej jego rodowód amerykański , w porównaniu z innymi wyżej wspomnianymi, jest dłuższy, sięga  Georga Washingtona. Drugim kompozytorem zaprezentowanym na instrumentach perkusyjnych tego dnia był Steve Reich (ur. w 1936). Jeden jego utwór na marimby i drugi na bębenki.

Marimby brzmiały  tak (choć to nie ci muzycy grali):




      Z Hollywood wróciłam do Harlemu na Crossroads Quartet w składzie: Fred Farrell (tenor), Tim Waurick (tenor),  Brandon Guyton (baryton) i Jim Henry (bas). Jest to kwartet  śpiewający a capella. Publiczność  była zachwycona, zgotowano im owację na stojąco.  Tupaniem i aplauzem wywołano do dwóch bisów. Nie podejmuję się opisać tego rodzaju śpiewania. Najlepiej posłuchać.




Śmiesznie też było :



Jedna tylko uwaga - w miejscu drugiego tenora z lewej jest teraz młoda świeża krew, nie wiem, kiedy zmienił się skład, ale niedawno, bo nie ma nagrań  z tym nowym, a ma piękny, cudowny głos. 

I na koniec znowu Manhattan, a tutaj przed wielką widownią wielki Gordon Goodwin i jego trio instrumentalistów z towarzyszeniem  Big Bandu UMFC. To był jazz. Głośny, rytmiczny, improwizatorski, saksofony, puzony, trąbki, klarnet (!),  cudowny kontrabas,  dwie gitary (bardzo) basowe, perkusja... Kompozycje Sammiego Nestico (ur. w 1924) - weterana bigbandowej muzyki, Duke`a Ellingtona - wiadomo, klasyka, oraz Steve Reicha i oczywiście Gordona Goodwina, który występował w kilku rolach: pianisty, saksofonisty, dyrygenta i konferansjera. 
        Ja naprawdę doceniam jazz,  podziwiam te wszystkie sztuczki, improwizacyjne dialogi i przekomarzania,  wsłuchuję się w fortepian i świetne kontrabasowe dudnienie, ale... nie lubię saksofonu, to raz, po drugie,  to nie jest muzyka na dzień, a koncert był o jedenastej przed południem (!), więc przy trzecim utworze zaczęłam zasypiać i perkusja była za głośna.  No, trudno, nie zostanę fanką jazzu nigdy. 
       Nie żałuję jednak. Każdy koncert miał swój urok.  Co prawda, można się zastanawiać, co to za amerykańska muzyka, skoro  połowa kompozytorów, a może i więcej, to emigranci z Europy, a grano jeszcze Dvoraka, Czajkowskiego czy Rachmaninowa.  Po drugie zaś, prawdziwą muzyką Ameryki byłyby chyba tylko indiańskie bębny, czemu najbliższy był występ  Hob-beats Percussion Group, w którym na początku można było się dosłuchać reminiscencji mitu Wielkich Prerii oraz odgłosów polowania na bizony

      I jeszcze fotografii kilka na dowód, że naprawdę tam byłam ;-)




"Mapa"                                Wystawa saksofonów



  Ten saksofon był najmniejszy

Poniżej: rząd bębenków grających w Drumming Reicha oraz instrumenty "domowe" :-)



  

La Folle Journee de Varsovie -Szalone Dni Muzyki. Ameryka. 26 - 28 września 2014

Międzynarodowy festiwal muzyki klasycznej pod hasłem La Folle Journee został zapoczątkowany w 1995 roku we Francji (Nantes) przez Rene Martina. Obecnie organizowany jest  co roku w kilku francuskich miastach z centrum w Nantes a jego edycje odbywają się także w Hiszpanii (Madryt, Bilbao), Japonii (Tokio) i Polsce (Warszawa). W Polsce festiwal odbywa się w ostatni weekend września i w tym roku była to piąta edycja. Głównym organizatorem warszawskiego festiwalu  jest Orkiestra Sinfonia Varsovia. W ciągu trzech dni 26-28 września odbyło się ponad 50 koncertów w w pięciu wyodrębnionych przestrzeniach Teatru Wielkiego - Opery Narodowej: Manhattan,  Hollywood, Harlem, Dziki Zachód i Matrix. W sali Dziki Zachód zorganizowano szereg koncertów dla najmłodszych (kilkuletnich) uczestników pod nazwą Smykofonia. W Matriksie  natomiast prezentowali się uczniowie ze szkół muzycznych z całego kraju i obowiązywał wstęp wolny. Koncerty biletowane w cenach 7, 10 i 12 zł.

czwartek, 25 września 2014

Pozbierane z różnych miast

     Co należy odpowiedzieć, gdy przewodnikowi wyrwie się niechcący pytanie, co byśmy chcieli zobaczyć? Być może są jakieś pisane lub niepisane zasady, które  regulują jaka powinna być odpowiedź, ale ponieważ ich nie znam, powiedziałam, co uważałam za ważne: Chcę zobaczyć oczywiście Praską Operę! Nie będę opisywać reakcji pozostałych uczestników  wycieczki ani przewodnika. Wszystkim się spieszyło gdzie indziej.  Ale Operę widziałam. Z zewnątrz. 


       Neoklasycystyczna fasada wywiera przyjemne wrażenie. Opera powstała w 1888 roku w miejscu drewnianego Teatru Niemieckiego. Śpiewali tutaj Enrico Caruso i Jan Kiepura. Kolumnadową fasadę po bokach dachu wieńczą postacie Dionizosa i muzy komedii Talei. W odróżnieniu od Opery Narodowej, która siedzibę ma w Teatrze Narodowym tuż nad Wełtawą, tutaj w pobliżu dworca kolejowego spektakle wystawia Praska Opera Państwowa (Statni Opera Praha). W dniu otwarcia Opery, 5 stycznia 1888 roku, wystawiono Śpiewaków norymberskich Richarda Wagnera. Kiedy podeszłam bliżej zobaczyć, na cóż to wybrała się czeska publiczność tego wieczoru, gdy  tam zawędrowałam, na afiszu był Nabucco Verdiego. Jakże im zazdrościłam! 
       Ze względu na ograniczający wycieczkowy grafik wygodniej jest wędrować samodzielnie. Można się zatrzymac tam, gdzie oczy poniosą albo dusza satrzymuje się w pędzie. Przed gotyckim mistycznym krucyfiksem w toruńskim Kościele św. Jakuba  stałam dobrych parę minut., podziwiając misterną robotę XIV-wiecznych rzemieślników. 


     
Stylizowane konary krzyża-drzewa z wpisanymi w liściastopodobne zakończenia postaciami proroków budzą setki skojarzeń z biblijnymi wzorcami. I z poezją:

Drzewo wspaniałe, drzewo zielone,
pełne hałasu i klejnotów.
Błogosławione drzewo błyszczące,
drzewo ludzkiego rodzaju.

Na gałęziach
siedzi dwunastu krzyczących proroków.

     (A. Świrszczyńska,  Fresk)

Siedzi  dwunastu? Siedzi. Obrazy i symbole się powtarzają bez względu na dziedzinę sztuki. Każda epoka dopisuje do nich nowe znaczenia. Kiedy Edward Dwurnik malował Manewry w Radomiu z czołgiem na pierwszym planie, była to reakcja artysty na rzeczywistość. Aktualność dzieła wystawionego na sprzedaż w witrynie warszawskiej galerii jakby dzisiaj zmalała. A może po prostu dla pokolenia urodzonego później stała się niezrozumiała. 



Wierząc we własne odczuwanie czasu, zapominamy, że doświadczenia naszych dni nie są oczywiste dla innych. Bo cóż, ja też nie potrafię się domyślić, do czego służyć mógł  kamienny słupek, tak ciekawie w dodatku ozdobiony, stojący na ganku nad krużgankami Collegium Maius w Krakowie.


Może stał na nim ktoś w postawie szlachetnej i dumnej, a może żacy opierali na nim swoje ciężkie kałamarze z inkaustem. Obok była jeszcze całkiem współczesna  popielniczka, ale mam nadzieję, że kamienny świadek minionego czasu służył do bardziej wzniosłych celów ;-) Jak widać rzecz została zapisana w ewidencji i ma swój numer. Aż się prosi, żeby coś na wierzchu postawić. 
       No cóż, ciekawostki ciekawostkami, a człowiek jest tylko człowiekiem, a właściwie istotą białkową, potrzebującą stałego dostarczania energii życiowej.  Słowem, czasem bywa się głodnym. Szukając ratunku idziemy za... węchem, wzrokiem, sugestią przewodnika, podpowiedzią zaufanych osób. Różnie to bywa. Ciekawość też nas poprowadzić może. Sałatka z oliwek i marynowanego czosnku oraz ciepła zupa dyniowa z termosu smakowały wyśmienicie w deszczowy i pochmurny dzień.






niedziela, 21 września 2014

Dwie smutne arie

Sente del mio martir... Nicola Porpora (Orfeo,  1736)



Piangero la sorte mia... Georg Friedrich Haendel (Giulio Cesare in Egitto, 1724)




poniedziałek, 15 września 2014

Uchwycić przestrzeń

     Wydaje nam się, że widzimy ostro, szukamy konturów, które porządkują nam przestrzeń na ściśle wykreślone kwadraty, koła, trójkąty i trójwymiarowe klocki. Brak wyraźnych granic w przyrodzie rekompensujemy sobie ich wytyczaniem na mapach. Zawsze to jakiś porządek, chociaż bardzo złudny, bo naganne rozpościeranie się mgły oraz lasy mieszane, krecia robota i wiatr za nic mają granice ludzkich państw. (Szymborska, Psalm)
      Są takie letnie dni, kiedy nawet niewprawne oko dostrzega drżenie pejzażu w rozgrzanym powietrzu. Nic nie stoi w miejscu i gdyby nie twardy grunt pod nogami można by pomyśleć, że to zwiastun trzęsienia ziemi, jakby klaskały w ręce pagórki,/ szklane gaje pieniły się w wietrze. (Świrszczyńska, Południe)
       Albo w pochmurny, ulewny niby dzień, kiedy wydaje się, że zapada wieczór, gaśnie światło i mrok się rozprzestrzenia na futrzanym brzuchu ciemności. (Schulz, Sklepy cynamonowe) O, to już prawie apokalipsa dla pedanta lubiącego konturowy ideał. O zmierzchu nic nie jest wyraźne, wszystko zanurzone w nieokreśloność, w ciemniejące sfumato. 
      A jeszcze dal coraz bardziej zatarta, gubiąca szczegóły. Ta złudna bliskość śnieżnych szczytów poza dolinami, kiedy drogę mierzy się przebytym czasem. Morski horyzont nie wiadomo gdzie, chociaż widać cienką linię między błękitami. Gdziekolwiek spojrzeć, nie widać nic poza przestrzenią. Chcemy w nią wejść, a ona jak płochliwa wiewiórka ucieka machnąwszy rudą kitką. Znów zostajemy ze swoją niemożnością. 
      Ale od czego są artyści? Od tworzenia rzeczy niemożliwych ;-) Sama malować nie umiem, choć mam takie ciągotki i nawet zaczęłam, tylko brakuje mi cierpliwości. Za to z chęcią oglądam. Ostatnio dwa razy przeżyłam spotkanie z malarstwem akwarelowym. Plenerowa wystawa Zgiełk Macieja Zaborowskiego dostępna na Krakowskim Przedmieściu w lipcu przyciągała uwagę idealnym dopasowaniem rozmytego akwarelowego pejzażu miasta z deszczową aurą pochmurnego dnia, kiedy na nią trafiłam. Na obrazach Zaborowskiego miasto  jest rozdergane, bryły architektoniczne bezkonturowe, złożone z poszarpanych plam. Jeśli ktoś kocha porządek, ład, ułożoną pod linijkę rzeczywistość,  może  naprawdę mieć  trudność w zaakceptowaniu takiego widzenia świata. I mnie też wydawało się, że malarz przesadził. Trudno pogodzić się z nietrwałością materii, która sprawia wrażenie, jakby istniała tylko na słowo honoru. Z drugiej strony, ze względu na okoliczność deszczu, gdy rozejrzałam się wokół, rzeczywiście nic nie było dookoła zdecydowanie wyraźne. 
       Założeniem artysty było uchwycenie w zgiełku współczesnego miasta atmosfery przedwojennej architektury. Myślę, że próba to udana, obrazy tchnęły patyną  minionej epoki, jakąś tęsknotą za przeszłością, życiem wydobytym z drżenia powietrza na granicy jawy i wspomnienia.        Drugim artystą zdecydowanie preferującym malarstwo akwarelowe jest nieżyjący już Kazimierz Szemioth (1933 - 1985). Malarz bardzo warszawski, tu się urodził i tutaj zmarł, a tak zakochany w polskich Tatrach, że Stanisław Hadyna nazwał go Bacą z najwyższego piętra. Zresztą nie tylko malarz, bo także poeta - wszyscy znamy przecież słynną Jaskółkę uwięzioną. Tak, tak, to Kazimierz Szemioth napisał słowa piosenki, która go unieśmiertelniła. Podczas pobytu w Gdańsku Szemiothowie zwiedzali tamtejszy kościół Mariacki i zaobserwowali jaskółkę próbującą znaleźć wyjście spod sklepienia świątyni. Zdarzenie to stało się inspiracją do napisania tekstu zaraz na poczekaniu, na kawiarnianej serwetce. Tak powstał jeden z najbardziej znanych utworów w historii polskiej piosenki.         Kazimierz Szemioth napisał też cykl kolęd współczesnych, które z muzyką Stanisława Hadyny śpiewał i nagrał płytę Narodziła się nam Dobroć Wiesław Ochman.       Wiele ciekawostek o Szemiotcie zebranych ze wspomnień przyjaciół i listów, reprodukcje obrazów oraz wiersze zawiera album Kazimierz Szemioth. Malarz i poeta, jeden z moich ostatnich nabytków. Rzecz warta przeczytania, oglądania, rozkoszowania się zwłaszcza owymi akwarelami, których najczęstszymi bohaterami są konie.  Kto przyzwyczaił się być może do  końskich portretów Juliusza i Wojciecha Kossaków, będzie zawiedziony. Szemioth bowiem malował spracowane konie chłopskie, konie pociągowe, z furmankami, bryczkami, konie dalekie od ideału czempiona czystej krwi arabskiej. Malarzowi wystarczą dwie, trzy plamki rozmytej akwareli,  dwie kreski zaznaczające  schylony łeb i półokrągły zad, aby wydobyć istotę zwierzęcia. Końskość na wzór Miłoszowej sroczości.        Jedną z ciekawszych form malarskiej twórczości Szemiotha było malowanie znaczków na kopertach. Autentycznie! Wysyłając  listy do przyjaciół, sam malował misterne znaczki, nawet obrysowując je charakterystycznymi ząbkami. I co dobrze świadczy o ówczesnych polskich urzędach pocztowych - honorowano je i listy zawsze dochodziły. Same koperty oraz listy także często ilustrował miniaturowymi obrazkami.  Każdy list sam w sobie stanowi odrębne dzieło sztuki. Oglądając je odzywa się we mnie tęsknota za zanikającą sztuką uprawiania korespondencji.  A właściwie  umiejętność ta zanikła dzisiaj zupełnie, wyparta przez bezosobowe e-maile i jeszcze bardziej enigmatyczne smsy. Wielu poda tutaj argumenty o ciągle towarzyszącym nam pośpiechu,  konieczności szybszego załatwiania spraw, łatwiejszego dostępu do szybkiego przesyłania informacji itp. Niestety, nie przekonują mnie żadne, bo nic nie usprawiedliwia powszechnej niechęci do namysłu nad słowem. Myślę, że głównym powodem, że dzisiaj nikomu nie chce się pisać listów, jest niechęć do namysłu. Bo list trzeba przemyśleć, zastanowić się nad doborem słów, aby nie musieć przepisywac go 30 razy, gdy zdanie się zapętli. O wiele łatwiej machnąć cokolwiek w e-mailu i na szybko, ewentualnie poprawić najbardziej rażące błędy, a i to nie wszyscy zadają  sobie ten trud. W przypadku smsów w ogóle już niewiele osób stara się pisać poprawnie po polsku.         Dlatego oglądam sobie album, podziwiam malarstwo Kazimierza Szemotha i tak naprawdę żal mi, że zaginęła pewna forma sztuki. A za kilka lat może się okazać, że młodzi ludzie w ogóle na oczy nigdy żadnego listu nie będą widzieli. 

Znaczek Kazimierza Szemiotha

poniedziałek, 8 września 2014

Było i było się, czyli jak połączyć przeszłość z teraźniejszością

       Z ostatniego pobytu w Warszawie (23 - 28 sierpnia) zostało mi jeszcze do opisania:
- wystawa Sztuka i Naród w Muzeum Literatury;
- instalacja uliczna Barykada pamięci. Dziś idę walczyć, mamo;
- dreszcze na moim pierwszym na żywo spotkaniu z muzyką Andrzeja Panufnika w Koncercie fortepianowym w wykonaniu młodej pianistki Katarzyny Gołofit;
- przy okazji inne też utwory - już niekoniecznie tak ciekawe ;-)
- pogrzeb prof. Jana Ekiera;
- poezja i malarstwo Kazimierza Szemiotha;
- malarstwo Ireny i Wojciecha Weissów w poezji Krystyny Koneckiej;
- kawa z kozim serkiem i pomidorami w Cafe Vincent (ale zaszalałam!);
- Różyc Bazaristan w Zielonym Jazdowie: oliwki z Grecji kontra oliwki z Maroka;
- Dwurnik na sprzedaż w galerii;

      Coś mi się wydaje, że niewiele z tego będzie. Czas upływa, emocje gasną, muzyka cichnie, pamięć zawodzi. Panufnika - tego akurat Panufnika na tubie nie mogę znaleźć. Chyba nie ma w ogóle. 
      To ja powoli będę zmierzać w inne, nowe rejony ;-)

      Ustawienie Barykady pamięci na Krakowskim Przedmieściu to dobry pomysł. Przewija się tam mnóstwo turystów, a wielu przystwawało, oglądało, czytało, komentowało. Drewniany stelaż Barykady obwieszony kartkami, rysunkami, emblematami, fotografiami intrygował dość mocno turystów zagranicznych, czego byłam świadkiem. Przystawali i pytali, o co w tym chodzi. Jak jest po niemiecku "powstanie"? Wojna to wiem, ale nie umiałam wytłumaczyć, że chodzi o powstanie. 
      Pomysł, żeby mieszkańcy przynosili zdjęcia, dokumenty uczestników powstania z własnych rodzin uważam za świetny. Stąd na Barykadzie kserokopie, odbitki autentycznych zdjęć z domowych archiwów uzupełniają jednolite w powielaczowej grafice powielaczowej rysunki i fragmenty pieśni, wierszy zaprojektowane przez pomysłodawcę instalacji.
       Zdjęcia niewyraźne, ponieważ padał deszcz. Ale przystanąć warto bez względu na ocenę idei powstania. W gruncie rzeczy wzruszająca była i jest ta ich gotowość do bezkompromisowego poświęcenia życia. 






      Autorem drugiej części tytułu ulicznej Barykady - Dziś idę walczyć, Mamo -  był jeden z dwudziestoletnich poetów Warszawy, Józef Szczepański, uczestnik Powstania Warszawskiego. Wiersz, z którego zacytowano wers, powstał 24 sierpnia, 9 września 1944 r. jego autor zmarł w wyniku ran odniesionych dziewięć dni wcześniej. Wystawę poświęconą poetom skupionym wokół czasopisma Sztuka i Naród prezentuje Muzeum Literatury. W latach 1942-44 ukazało się szesnaście numerów czasopisma, które poza echem burzliwych dyskusji pozostawiło po sobie legendę tragicznej śmierci wszystkich kolejnych jego redaktorów naczelnych. Pierwszym był Bronisław Onufry Kopczyński, najstarszy z tego grona, ur. w 1916 r., zmarł w Majdanku 5 kwietnia 1943 r. Jego ciało spalono w krematorium. Wacław Bojarski, drugi redaktor ranny podczas akcji pod pomnikiem Kopernika zmarł 5 czerwca 1943 r. Trzeci, Andrzej Trzebiński, jeden ze zdolniejszych, człowiek wielu talentów, zwłaszcza literackich, rozstrzelany w zbiorowej egzekucji 12 listopada 1943 na Nowym Świecie 49. Kolejnym był Tadeusz Gajcy, obok Baczyńskiego najwybitniejszy poeta swojego pokolenia, zginął wraz z innym poetą i przyjacielem, Zdzisławem Stroińskiem 16 sierpnia 1944. I ostatni, najmłodszy, Wojciech Mencel, ur. w 1923 w Pabianicach, wyznaczony na następcę Gajcego, nie zdążył już doprowadzić do ukazania się kolejnego numeru.  Zginął 13 września 1944 raniony przez snajpera na Marszałkowskiej. 
       Byli artystami, poetami, dramaturgami, redaktorami, ale przede wszystkim żołnierzami. Wszyscy zginęli. Do nich także odnoszą się słowa Stanisława Pigonia: Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga z brylantów. Bronisław Kopczyński, pierwszy redaktor SiNu był kompozytorem, komponował między innymi muzykę do wierszy kolegów z redakcji. (...) Nosił dość długie włosy, wtedy nieczęste u młodych, i wzbudzał nasz szacunek swą inteligencją i dowcipem oraz tym, że czytywał partytury oper i symfonii jadąc tramwajem, tak jak inni czytają zwykłą książkę - wspominał Zbigniew Łoskot. 

Partytura wojennej kantaty Kopczyńskiego Dies irae:



I on sam, fragment muzealnej wystawy:




      W kilku wystawowych salach fotografie, portrety, diagramy, biografie, cytaty. Rękopisy listów, wierszy, poematów, podziemne wydania tomików poetyckich. Pamiętnik Andrzeja Trzebińskiego, tomik Widma Karola Topornickiego (Tadeusz Gajcy), szkolne świadectwo Gajcego, zeszyt do ćwiczeń polonistycznych Zdzisława Stroińskiego, maszynopisy i rękopisy wierszy Wojciecha Mencla. Fotografie ruin miasta. Okładki szesnastu numerów Sztuki i NaroduW katalogu między innymi wywiad z siostrą Andrzeja Trzebińskiego, Zofią. Do katalogu zaś dołączone są płyta z powstańczymi piosenkami oraz odbitka jedynego ocalałego egzemplarza ostatniego numeru czasopisma z bardzo niewyraźnym drukiem. 






Sztuka i Naród, wystawa w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, 30 lipca - 30 grudnia 2014

środa, 3 września 2014

Magiczny świat

    Bojkowie to jedna zgrup etnicznych zamieszkujących Karpaty, podobnie jak Łemkowie czy Hucułowie. Z tych trzech zaś akurat o Bojkach nie słyszłam prawie nic. Łemków się kojarzy chociażby za sprawą Nikifora, z kolei o Hucułach i życiu między nimi czytałam u Stanisława Vincenza. Bojkowie nie kojarzą mi się z nikim i niczym. 
     Sama nazwa "Bojko" jest podobno przezwiskiem, które z czasem stało się określeniem etnicznym, ale sami Bojkowie jej nie lubią i nie używają. Ich pochodzenie było tematem wielu rozpraw etnograficzno-historycznych. Rzecz rozbija się o to, czy jest to lud autochtoniczny, słowiański, czy napływowy. Nie rozstrzygając tej skomplikowanej kwestii można spokojnie zachwycić się zdjęciami Jana Brykczyńskiego, który przez trzy lata jeździł do miejscowości ukraińskiej tuż za polską granicą zamieszkiwanej przez Bojków właśnie. 
       Zdjęcia pokazują świat bardzo daleki od współczesnej cywilizacji, zatrzymany w przeszłości jak z wieku XIX czy przełomu XIX i XX. Takim anachronizmem, ale o wielkich walorach życia w harmonii z naturą, otoczeniem i pogodzenia z własnym losem widzi go autor kilkudziesięciu barwnych fotografii na wystawie Boiko w Leica Gallery oraz zebranych w albumie pod takim samym tytułem.
      Na fotografiach widzimy wnętrza mieszkań,  jedne kolorowe, pełne tkanych i wyszywanych serwet, inne skromniejsze, z bielonym na niebiesko ścianami, krzywymi szafkami, kuchnie z  wysokim łóżkiem, pod którym usypana leży sterta kartofli, a nawet izba z nierównym klepiskiem. Ludzie w prostych roboczych ubraniach, w mieszkaniu i na dworze, przy pracy, bądź w chwili wytchnienia od niej, i fotografia rodziny zebranej wokół zmarłej, z potrójnymi lichtarzami trzymanymi w rękach. W izbach charakterystyczne detale znane mi ze wspomnień z dawnego domu dziadków. Na przykład  lustra i święte obrazy zawieszone w charakterystyczny odchylony od ściany sposób.
      Dużo zdjęć robionych zimą. Ale jedno szczególnie baśniowe, z lata, na tle intensywnej zieleni,. Z daleka sprawia wrażenie, jakby  po łące szły dwie postacie w długich sukniach z długim trenem. Dopiero przyglądając się bliżej zauważamy, że to mężczyzna z przodu, a za nim kobieta ciągną ze sobą olbrzymie płachty, prawdopodobnie na świeżo skoszoną trawę. Tak nosi się trawę dla krów do dzisiaj  w mojej wsi. Dlatego rozbawiło mnie stwierdzenie autora, że obraz życia uchwycony przez niego na fotografiach już w Polsce nie istnieje, ponieważ polska wieś jest bardziej zmechanizowana, nie używa się kosy i pługa, a rolnicy nie hodują już tylu zwierząt. Niestety, słabe rozeznanie w życiu na wsi ukazuje Jana Brykczyńskiego jako typowego człowieka wielkiego miasta, który zachwycił się ezgzotyką, o której dotąd nie miał pojęcia.
      Były na wystawie jeszcze zdjęcia niskich piwniczek zaspanych zimą śniegiem - taką piwnicę miał jeszcze mój dziadek, a  i obecnie zostało parę w wiosce. Dalej, na białym tle śniegu krwawe ślady po uboju zwierząt, widok wiejskich rzeźników, którzy uboju dokonali, stojąc nad dopiero co zaszlachtowanym wieprzkiem. Czy autor zdjęć uważa, że dzisiaj na wsiach się tego nie robi? Zaiste, nie wiem,  czy to naiwność, czy rzeczywista niewiedza człowieka wychowanego w mieście i  świeże mięso widzącego dotąd tylko zafoliowane w hipermarkecie. 
      No dobrze, nie znęcajmy się nad autorem. Ostatecznie udało mu się dotrzeć do ludu zepchniętego na margines współczesnej cywilizacji, to fakt. Parę zdjęć ma niewątpliwą wartość zatrzymanej w stop-klatce przeszłości. I na paru w słonecznych promieniach przebijającyh przez kurz w izbie wyczarowany został magiczny świat prostej, surowej, ale i pięknej kultury.

   








BOIKO, wystawa fotografii Jana Brykczyńskiego, Leica Gallery, Warszawa, 
ul. Mysia 3 (II piętro) - 9 sierpnia - 7 września 2014 r.


Uwaga! Kliknięcie na zdjęcie powiększa je i otwiera całą galerię, którą można przeglądać jak slajdy. Więcej o wystawie można przeczytać na stronie TUTAJ








poniedziałek, 1 września 2014

Kogo zamordować chciał Prokofiew?

      Trzeci koncert fortepianowy C-dur Sergiusza Prokofiewa (1891 -1953) trwa niespełna pół godziny. Ale trzeba pamiętać, w jakim tempie jest grany. Wszystkie trzy części są tak szybkie, że trudno wzrokiem nadążać za palcami pianisty. Gdyby było klasycznie, przynajmniej jedna część byłaby wolniejsza, a nie jest. No, może troszeczkę, chwilami. W całości jest to najszybszy koncert fortepianowy, jaki chyba da się w ogóle zagrać. Nie wyobrażam sobie, żeby można było, z czysto fizycznego względu, szybciej trafiać palcami w klawisze. 
      III Koncert C-dur powstawał kilka lat, zakończony ostatecznie w 1921 roku, miał premierę w Chicago 16 grudnia 1921 z kompozytorem jako solistą przy fortepianie. Sam początek brzmi niewinnie, solowy klarnet miękko i delikatnie wije się w przestrzeni, stopniowo wchodzą inne instrumenty i cała orkiestra. Nastrój niemalże baśniowy, trochę nierealny, zostaje nagle, po jakiejś minucie z kilkunastoma sekundami, zakłócony mocnym wejściem fortepianu. Od tego momentu fortepian nie schodzi ze swojej wiodącej roli i nie zwalnia tempa. Mogłoby się wydawać, że szybciej już nie można, ale w drugiej części jeszcze przyspiesza, a w trzeciej, zwłaszcza w zakończeniu... Jego kompozycja jest tak ułożona, jakby miała w zamyśle kompozytora stanowić wyrafinowane narzędzie tortur dla pianisty, który z pełną energią zasiada do początku, rozwija wirtuozowskie triki, chwilowo odpoczywa przy  nielicznych kawałkach dla wytchnienia, by ostatecznie paść z wycieńczenia wraz z ostatnim dźwiękiem. Ale skoro sam kompozytor grał podczas premiery, to może po prostu Prokofiew napisał utwór na swoje możliwości?
      Są w nim momenty bardzo piękne, liryczne, przepięknie brzmiąca orkiestra, w drugiej zwłaszcza części pojawiają się jakby reminiscencje z rosyjskiej muzyki ludowej. Na tym tle fortepian brzmi strasznie mocno, dynamicznie, głośno. Daje ogromne możliwości wirtuozowskiego popisu. A druga rzecz, jak w tym tempie wyrabia się orkiestra. Tam nie ma sekundy na zastanowienie się, wejścia i zgranie musi być idealne. Inaczej albo będzie nierówno, albo orkiestra zagłuszy pianistę.
        Słuchając 26 sierpnia występu Alexandra Gavrylyuka w FN zastanawiałam się, jaki byłby to długi koncert, gdyby pianista grał wolniej. Gavrylyuk jednak do wolnych nie należy. Pędził bardzo pewnie, bez chwili wahania. Dlatego nagłe jego zastępstwo za nieobecną Marthę Argerich, która miała zagrać, nie zaburzyło repertuaru. A miałam co do tego obawy, bo Gavrylyuka dotąd nie znałam, tak tylko gdzieś obiło mi się jego nazwisko o uszy.
       Trzydziestoletni pianista z Ukrainy, urodzony w Charkowie, laureat międzynarodowych konkursów pianistycznych, znany już i zapraszany do współpracy z prestiżowymi orkiestrami i występujący na znaczących scenach muzycznych, ma w swoim dorobku płytowym wszystkie koncerty Prokofiewa. Poradził sobie świetnie i mimo że siedziałam daleko, aż gdzieś pod balkonem, a może właśnie dlatego, w żadnym momencie nie miałam wrażenia, że nie daje rady przedrzeć się przez orkiestrę, był doskonale słyszalny. Że też fortepian może być taki głośny. Zapewne to także efekt odpowiedniego strojenia. Jak Gavrylyuk przysiadł się do klawiatury, tak stopił się z instrumentem i tylko szaleńcze tempo muzyki dawało pewność, że on tam gra, a nie tylko siedzi, bo widok całej jego postaci miałam utrudniony. 
       Nieobecność Marthy Argerich była jakimś rozczarowaniem, ale nie żałuję w sumie, że na koncert mimo wszystko poszłam, chociaż bilet można było zwrócić. Gavrylyuk wraz z ostatnim akordem zerwał się od fortepianu i wcale nie wydawał się aż tak bardzo zmęczony. Prokofiew mial jednak lepsze rozeznanie co do wytrzymałości pianistów niż wydawało mi się na początku ;-)

Sergiusz Prokofiew, III koncert fortepianowy - cz. III Allegro ma non troppo, gra Martha Argerich


A tak Prokofiewa gra Alexander Gavrylyuk, ale inny utwór:




PS Poza tym Sergiusz Prokofiew zasłynął tym, że zmarł tego samego dnia, co Stalin. Anegdotę z tym wydarzeniem i osobą dyrygenta Grzegorza Fitelberga związaną podaje nawet Wikipedia :-)