niedziela, 31 grudnia 2017

Opera bez tenora

       Strzelanie, petardy, ogniska na drodze, toasty huczne, czyszczenie spiżarni przez gości... Skąd to znamy? Stare polsko-szlacheckie tradycje. Nieodzowne zastaw się a postaw się, zasada gościnności zobowiązuje, a od verbum nobile nie ma odwrotu. Stanisław Moniuszko i tradycja szlachecka w "Verbum nobile" właśnie zaistniała na scenie 1 stycznia 1861 roku. Zabawne qui pro quo bardzo przypominające przebieranki z "Pana Jowialskiego" Fredry prowadzi do identycznego zakończenia. Młodzieniec podający się za kogoś innego zdobywa serce i rękę wybranki przeznaczonej teoretycznie innemu. Teoretycznie, ponieważ Stanisław troskliwie leczony przez Zuzannę Łagodziankę jak Tristan przez Izoldę okazuje się Michałem, któremu jej ojciec przyrzekł rękę córki. Dramaturgia stara jak świat, a przynajmniej jak literatura i opera. Historia polskiej opery zaczyna się co prawda kilka lat wcześniej, bo w 1858 roku, ale również 1 stycznia premierą "Halki". W porównaniu z nią "Verbum nobile" nie do końca jest operą, ponieważ składa się tylko z jednego aktu i brakuje w niej partii tenorowej. Dwaj panowie ojcowie: bas i baryton, Stanisław/Michał baryton, stary sługa bas i Zuzia sopran. Chyba można by Stanisława/Michała przerobić na tenora? Ale po co nam drugi nieszczęśliwy Jontek? Niech już zostanie jak jest.

Uwertura



I to śliczne, dumka Zuzi "Stacho odjeżdża..."



       A skoro przy rocznicach jesteśmy, to wspominamy, że 31 grudnia 1888 roku urodził się Andrzej Pronaszko, uczeń między innymi Leona Wyczółkowskiego, studiował, a jakże, w Monachium (w tamtym czasie przez Monachium przechodzili niemal wszyscy wybitni malarze). W 1937 roku zdobył srebrny medal za obraz "W sklepie instrumentów muzycznych" na Międzynarodowej Wystawie "Sztuka i Technika" w Paryżu. A tu inny obraz z motywem muzycznym.



niedziela, 24 grudnia 2017

Pasterka muzyczna

      Msza pasterska o Bożym Narodzeniu Marc-Antoine`a Charpentieraz 1694 roku. Jest to jedna z ośmiu mszy, które skomponował. Jeśli ktoś sądzi, że nazwisko tego kompozytora nic mu nie mówi, to jako ciekawostkę warto wiedzieć, że fragment Te Deum Charpentiera właśnie jest hymnem Europejskiej Unii Nadawców i stanowi zapowiedź Konkursu  Piosenki Eurowizji oraz transmisji noworocznego koncertu Filharmoników wiedeńskich. 

A tymczasem Radosna Nowina Bożego Narodzenia:

środa, 20 grudnia 2017

Händel wiecznie żywy

       Niedawno, bo 24 listopada, był w  Polsce ze swoim  zespołem Artaserse. Na koncert w Katowicach złożyły się utwory instrumentalne i arie z najnowszego Händlowskiego albumu wydanego jesienią tego roku. I chociaż Jaroussky kompozycje Händla (1685 - 1759) już śpiewał nieraz, to chyba więcej dotąd było Vivaldiego (cała płyta zresztą tylko jemu poświęcona), kilku Bachów, Faure, Pergolesi i innych. Osobnej płyty z samym  tylko Händlem dotąd nie było. Nie licząc oczywiście wydanych w  całości pojedynczych oper w obsadzie z innymi wykonawcami, jak "Faramondo", "Partenope"  czy "Alcina". Najwięcej jednak było Vivaldiego. Tak na oko patrząc, bo nie liczyłam co do jednej arii. Czy zebranie teraz samego Händla to przejaw muzycznego dojrzewania, okrzepnięcia głosu, postawienia na głębię zamiast na czystą tylko fejerwerkową wirtuozerię? Dosłownie kilka dni temu, 17 grudnia na zakończenie festiwalu Actus Humanus w Gdańsku arie pisane dla kastrata Farinellego (1705 -1782) śpiewała niezrównana Ann Hallenberg. Ulubionym śpiewakiem Händla z kolei był kastrat Senesino (1686 - 1758), który zaśpiewał główne partie w siedemnastu jego operach. Współpraca między kompozytorem a śpiewakiem układała się owocnie aczkolwiek z przerwami. Ostatecznie jednak ich drogi się rozeszły na skutek wzajemnych animozji. Pozostały opery z ariami o zróżnicowanej strukturze i wysokim stopniu trudności, z którymi próbują mierzyć się kolejne pokolenia śpiewaków. Na płycie znalazły się arie z kilku oper Händla, w tym także te pisane specjalnie dla Senesina wykonującego partie takie, jak tytułowego Radamisto, Tolomeo ("Ptolemeusz, król Egiptu"), Siroe ("Syriusz, król Persji"). Są też z innych oper i pisane już z myślą o innych wykonawcach, ale także kastratów. W sumie jest czego posłuchać.


To akurat aria nie nie dla Senesina napisana , lecz dla Nicolo Grimaldiego z opery "Amadigi di Gaula" (1715), aria bardzo piękna.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Skarbiec prowincjonalny

       Pisałam kiedyś już o tym, że w powszechnej świadomości dzieła sztuki funkcjonują nie ze względu na swoją faktyczną wartość, lecz mit budowany dzięki popularności. Tłumy się kłębią przed niewielkim portretem Mony Lisy, choć większość nie bardzo wie, dlaczego niby to arcydzieło. Ale mówią, głoszą, popularyzują, więc mus obejrzeć i podziwiać. Jeśli natomiast mitu nie ma, w przewodnikach turystycznych nie opisano, na Instagramie nikt nie zamieścił zdjęcia a biletów przed wejściem nie sprzedają w tasiemcowej kolejce, to nie zorientuje się taki wędrowny łapacz atrakcji, że oto stoi przed arcydziełem. I nie zachwyci się, bo nikt mu nie powiedział, że powinien. Może to i lepiej, bo dzieła sztuki nie są niepokojone i spełniają swoje zadanie. Na przykład wiszą w parafialnym ołtarzu. Jak dwa Tintoretta w kościele Przemienienia Pańskiego w Tarnogrodzie. Te akurat niepokojone były, bo w 1994 roku je skradziono. Złodzieje wiedzieli, że cenne, ale nie na tyle byli obeznani w wartości, aby przewidzieć, że sprzedać ani wywieźć się ich nie da, bo zbyt cenne. Porzucone obrazy znaleziono w opuszczonej stodole w 2000 r. Po tej przygodzie obrazy musiano poddać gruntownej konserwacji. Tintoretto odzyskał swoje miejsce w ołtarzu, wierni odzyskali obrazy, a w międzyczasie dwaj Janowie wyruszyli w podróż do stolicy na Królewski Zamek, gdzie można ich oglądać w Galerii Jednego Obrazu. Czekają tam do 18 lutego 2018 roku.
        Św. Jan Chrzciciel i św. Jan Ewangelista, bo o nich  mowa, są dziełem Domenica Tintoretta, syna Jacoba Tintoretta (1518 - 1594). Tintoretto senior, wenecki malarz renesansowy, miał siedmioro dzieci, z których troje poszło w artystyczne ślady ojca. Naprawdę nazywał się Robusti, lecz do historii sztuki wszedł jako Tintoretto, a po nim przydomek wraz z pracownią malarską odziedziczył jego syn Domenico (1560 - 1635). W pierwszym okresie twórczości, kiedy Domenico kształcił się pod okiem ojca, widać wiele cech wspólnych w malarstwie obu. Zresztą, wiele prac wykonywali wspólnie, jak Koronację NMP oraz Męczeństwo świętego Stefana w kościele San Giorgio Maggiore i Raj w Pałacu Dożów. Niemniej Domenico szybko się usamodzielnił i zyskał swoją własną klientelę, do której należeli między innymi Małgorzata Austriacka, przyszła królowa Hiszpanii,  książę Vincenzo I Gonzaga, książę Arundell, weneccy dożowie, włoscy arystokraci i magnaci z Europy. Znalazł się w tym towarzystwie kanclerz Jan Zamoyski (1542 - 1605), który za pośrednictwem działającego w Krakowie bankiera Sebastiana Montelupiego złożył zamówienie na obrazy do ufundowanej przez siebie kolegiaty w Zamościu. Kolegiatę wzniesiono według planu architekta miasta idealnego, czyli Bernarda Moranda, który wykonał też projekt głównego ołtarza. Zamoyski zadbał też o jej wyposażenie, czego dowodem dokładne zapisy znajdujące się w testamencie sporządzonym w 1601 roku. Zależało mu, aby wyposażenie ufundowanej kolegiaty prezentowało najwyższy poziom artystyczny, toteż zamierzał nawet sprowadzić malarza z Włoch. Kiedy się to nie udało ze względu na ogrom zamówień, jakie otrzymywali malarze włoscy z całej Europy, za pośrednictwem Montelupiego, który z kolei zatrudnił do zadania kupiecko-bankierską rodzinę Capponich w Wenecji, kanclerz zamówił obrazy dwóch swoich patronów, św. św. Janów  u Domenica Tintoretta.
       Na uwagę zasługuje fakt, że wykształcony humanista Zamoyjski miał bardzo określoną wizję dzieł i podał wręcz szczegółowe dyspozycje co do sposobu przedstawienia postaci a nawet kolorystyki. Obie postaci zostały przedstawione w całości na tle pejzażu. Św. Jan Chrzciciel jest młodszym mężczyzną o ciemnym zaroście, a św. Jan Ewangelista jako starszy z już posiwiałą długą brodą i łysiną z przodu, podpierający o ciało rozłożoną wielką księgę. Atrybutami Jana Chrzciciela są kostur zwieńczony krzyżem z napisem na wstędze ECCE AGNUS DEI oraz baranek u jego stóp. Zgodnie z ewangelicznym przekazem ubrany jest w skórę nałożoną na tunikę. Z kolei postać Jana Ewangelisty, poza księgą, czyli Apokalipsą, dopełniają orzeł i złoty kielich, z którego czary wysuwa się wąż. Obaj Janowie mają twarze zwrócone ku górze, Ewangelista nieco bardziej w lewo (nasze prawo). Nad głowami widnieje świetlisty obłok, a w dalszym tle niebo, niżej skalisty pejzaż, przy czym za Janem Chrzcicielem jest więcej szczegółów, gdyż można tam odnaleźć rzekę, pagórki i dwie budowle: jedną w ruinie i drugą piękną świątynię z błyszczącą kopułą. Pejzaż za Janem Ewangelistą utrzymany jest w nieco ciemniejszej tonacji, a daleko, daleko są podobno wyobrażone górskie szczyty przykryte śniegiem, co jednak trudno zobaczyć. W każdym razie wszystkie szczegóły dość łatwo zinterpretować w kontekście roli jaką odegrali obaj święci w historii Zbawienia.
        Co jest charakterystyczne dla twórczości Domenica Tintoretta w ogóle? Na przykład postawa świętych w kontrapoście - z wysuniętą jedną nogą do przodu, gdy tułów skręcony jest w stronę przeciwną. U Jana Chrzciciela wyraźnie widoczną, ponieważ nogi ma odkryte. Wyrazista gestykulacja i ułożenie głowy są czytelne i plastycznie wydobyte. Domenico zyskał sławę jako wytrawny portrecista i tutaj także widać, ile emocji wyrażają twarze świętych. Poza tym szczegółowość pejzaży tworzących tło. Gdy patrzymy z prawej strony obu postaci, za fałdami szat Ewangelisty można dostrzec jeziorko, nad którym rośnie drzewo, a za plecami Chrzciciela między łagodnymi pagórkami wije się coraz wyżej rzeka, prawdopodobnie w nawiązaniu do sceny chrztu Jezusa w Jordanie. Zwróćcie uwagę na misterny węzeł zawiązany na szacie Jana Ewangelisty. Wyznacza jakby środek ciężkości całej postaci.
        Docelowo Jan Zamoyski zamówił cztery obrazy, gdyż w centrum ołtarza miał się znaleźć wizerunek św. Tomasza Apostoła z Jezusem Zmartwychwstałym (kolegiata zamojska jest pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła), a w zwieńczeniu wizerunek Boga Ojca. Po przenosinach (w 1782 r.)  ołtarza z kolegiaty zamojskiej (do której zamówiono całkiem nowe wnętrze w stylu  rokokowym, co zresztą nie zostało zrealizowane i ostatecznie powstał ołtarz rokokowo-klasycystyczny) do parafialnego kościoła Przemienienia Pańskiego w Tarnogrodzie obrazy te zaginęły, a zachowały się tylko tylko dwaj Janowie. I dlatego tylko te dwa obrazy wyeksponowano w Galerii Jednego Obrazu na Zamku Królewskim i dlatego o nich napisałam  ;-)

TU można zobaczyć obrazy i opis wystawy

poniedziałek, 4 grudnia 2017

"Jestem królem Saksonii" :-)

      Suuuper! Fantastyczny wywiad z Piotrem Beczałą wyemitowany w przerwie retransmisji "Adriany Lecouvreur" z Wiednia. W operze tej polski tenor w partii Maurizia partneruje Annie Netrebko. Dwa świetne, wielkie współczesne głosy, oboje śpiewali już razem i z przyjemnością się ich słucha. Zdanie z tytułu wpisu padło na pytanie o partię Maurizia, co ciekawego w tej postaci jest dla śpiewaka. Śpiew Beczały, jego bezbłędna dykcja nieraz już zdobywały podziw i aplauz. I tutaj po arii.... słychać było burze oklasków. Ale wywiad, wywiad dodatkowo to wspaniały przykład przepięknej polszczyzny, wyrazistej artykulacji, czystości dźwięków w mowie, jakie rzadko się słyszy. W nagraniu radiowym, gdy nie widzi się osoby, jest to szczególnie odbierane. Cudownie mówił. I dowcipnie :-) Na pytanie o najbliższe plany światowej sławy tenor wspomniał o kalendarzu, który się nie domyka. W przygotowywanym "Balu maskowym" Verdiego śpiewać będzie w kostiumie, w którym występował jeszcze Placido Domingo, a jest tak uszyty, że doskonale pasuje na śpiewaka każdej postury ;-) gdzie mieszka aktualnie? Dokładnie nie wie, ale takie najbardziej stałe domy ma w Wiedniu, Zurychu i Nowym Jorku. Na trzy dni wolnego przyjeżdża do Polski, żeby tu spędzić święta. Kiedy zaśpiewa w ojczystym kraju? W przyszłym roku w listopadzie :-)

Rozmowa z Piotrem Beczałą -TUTAJ (trzeba kliknąć po lewej stronie na strzałkę i otworzy się nagranie audycji)

TUTAJ można zobaczyć zdjęcia z realizacji opery -przewinąć na dół strony

Aria Maurizia - śpiewa Beczała




Chwila dla reporterów :-) Fantastyczna opera! - mówi nasz śpiewak

sobota, 2 grudnia 2017

Węgierska awangarda

        To nie było tak, że świadomie planowałam zagłębić się w muzyczne i plastyczne meandry awangardy początku XX wieku. Na wystawę poszłam z ciekawości, a bilet na koncert kupiłam przecież miesiąc wcześniej. Okazało się jednak, że malarstwo i muzyka przeniosły mnie w tę samą epokę.  Darmowy listopad zachęcał do zainteresowania się propozycjami, z których wybrałam wystawę w Zamku Królewskim - Modernizm na Węgrzech 1900 - 1930. A wieczorem w Filharmonii okazało się, że koncert ułożony został z dzieł powstałych w latach 1928 -1938. Co za zbieg okoliczności. Można snuć porównania na czym polegała awangardowość w malarstwie i muzyce tamtego czasu. Na wystawę poszłam, bo kompletnie malarstwa węgierskiego nie znam. Znam modernizm polski, coś niecoś z malarstwa Europy Zachodniej, ale węgierski? Biała plama. Byłam ciekawa i zostałam pozytywnie zaskoczona.
       Na Węgrzech, tak jak w Polsce, kreowano futurystyczne wizje przyszłości, kwitło życie kawiarniane, wydawano artystyczne czasopisma, artyści przenoszą na rodzimy grunt nowinki z Paryża, Wiednia czy Monachium skupiając się w stowarzyszeniach i grupach. Obrazoburczo eksperymentowali jak futuryści w całej ówczesnej Europie; w Polsce Aleksander Watt z Anatolem Sternem wozili się nago w taczce po Warszawie, w Rosji poezję drukowano na papierze tapetowym, a Węgrzy malowali na papierze pakowym. Podobnie jak w Warszawie czy Krakowie życie artystycznej bohemy płynęło w budapesztańskich kawiarniach: Nowy Jork, Japońskiej, powstawały nowe salony sztuki, takie jak Pałac Sztuki czy Dom Artystów. To wtedy właśnie w 1928 roku powstaje słynna kolonia artystów w Szentendre. O ile Szentendre jest znane także dzisiaj jako cel wyjazdów turystycznych, o tyle o Nagybánya (dzisiejsze Baia Mare w Rumunii) jako centrum twórczych poczynań grupy artystów określanych mianem "Dzikich" (Neós) wiedzą tylko znawcy sztuki. Pejzaże Nagybánya znajdujemy w malarstwie Iványiego-Grünwalda czy Lajosa Tihanyiego.  Jeszcze inna kolonia artystów, złożona częściowo z dawnych członków grupy Neós w Nagybányi, powstała w Kecskemét, gdzie narodziły się idee późniejszego aktywizmu. 
         Na wystawie prezentującej w dużej części dorobek członków grupy Ośmiu odnaleźć można typowe dla modernizmu owego czasu ekspresjonistyczne deformacje, surrealistyczne wizje, kubistyczne formy geometryczne czy ostre kolory fowizmu. Obrazy przyciągają uwagę, o wiele trudniej natomiast zapamiętać węgierskie nazwiska. Tutaj poległam całkowicie. Nie jestem w stanie ani ich zapamiętać, ani wymówić. Paradoksalnie najłatwiejsze do zapamiętania jest nazwisko Endrego Ady`ego (1877 - 1919), uważanego za największego węgierskiego poetę. Nieprzypadkowo jego nazwisko pojawia się w kontekście wystawy, ponieważ malarze węgierscy tamtego czasu podziwiali poetę i czerpali z jego nowatorskiej poezji artystyczne inspiracje. Nazywany bywa "węgierskim Baudelairem" i niewątpliwie z francuskim twórcą, podobnie jak z Rimbaudem, łączy go poetycka technika symbolizmu czy erotyzm. 
       Wróćmy jednak do węgierskiego malarstwa. Tak bliskiego nam ze względu na historyczne i geopolityczne związki z Węgrami, a przecież w świadomości powszechnej raczej nieznanego i wręcz egzotycznego. Nie zagłębiając się w źródła teoretyczne i podstawy ideowe, zaprezentowane w towarzyszącym wystawie pięknie wydanym albumie, wydaje się, że początków zmiany postawy artystycznej w malarstwie węgierskim należy szukać w dziełach Józsefa Rippl-Rónaiego, którego obraz "Moja babcia" zaprezentowany na paryskiej wystawie w 1894 roku odniósł duży sukces i zyskał pozytywne recenzje. Rippl-Rónai należał do pierwszego pokolenia twórców nowoczesnych, współtworzył Koło Węgierskich Impresjonistów i Naturalistów (MIÉNK) założone w 1907 roku. Z Koła już dwa lata później wyłoniła się najsłynniejsza węgierska grupa awangardowych malarzy - grupa Ośmiu (Nyolcak), zgodnie z nazwą skupiająca ośmiu twórców, którzy zaprezentowali się na pierwszej  zbiorowej wystawie 17 grudnia (znalazłam też datę 31 grudnia - nie jestem w stanie ustalić, która jest właściwa) 1909 roku w Salonie Kolomana Uczonego. Byli to: Róbert Berény, Dezsö Czigány, Béla Czóbel, Károly Kernstok, Ödön Márffy, Dezsö Orbán, Bertalan Pór i Lajos Tihanyi (ufff! jeśli ktoś dostał oczopląsu i połamał język, nie do mnie pretensje ;-). Wszyscy oczywiście są na zamkowej wystawie prezentowani i muszę przyznać, że to malarstwo całkiem mi się podoba. Mało tego, wydaje się, że jest ono nawet ciekawsze niż polskie tego czasu, a może tylko przyjemniejsze dla oka? Fowistyczne epatowanie wyrazistymi kolorami, tak obrazoburcze dla tradycjonalistów początku XX wieku, dzisiaj po latach, w świecie jaskrawych neonowych kolorów i pulsujących reklam sprawia wrażenie całkiem przyjemnej arkadyjskiej pogody. Arkadia zresztą była jednym z motywów tego malarstwa, a wystawa została skomponowana wokół tematów takich jak: Arkadia, pejzaż, martwa natura czy aktywizm. 
       Burzliwe czasy i dzieje węgierskiej bohemy, podobnie jak polskiej, czerpało inspiracje z europejskich stolic kultury i znajdowało często swój punkt kulminacyjny w emigracyjnych losach artystów. Kernstok studiował w Monachium i Paryżu, część życia spędził w Berlinie, Rippl-Rónai również zaczynał w Monachium, a artystyczną dojrzałość zdobywał w Paryżu, gdzie osiedlił się na wiele lat, Czóbel większość życia spędził we Francji i Holandii, na pierwszą wystawę grupy Ośmiu przysłał obrazy z Paryża, w Paryżu i Berlinie działał Berény itd. Na osobną uwagę zasługuje Lajos Tihanyi (1885 - 1938), który będąc głuchoniemy (tu sprzeczne informacje: jedne źródła podają, że na skutek zapalenia opon mózgowych w wieku 11 lat, a inne, że był głuchoniemy od urodzenia) właściwie był samoukiem, a większość życia artystycznego spędził na emigracji, ostatecznie osiedlając się w Paryżu, gdzie zmarł. Uznanie zyskał dzięki kubistyczno-futurystycznym portretom. 
      Oglądając obrazy na wystawie można patrzeć na nie jak na historyczny przegląd zmieniającej się estetyki, świadectwo poszukiwania nowych środków wyrazu, skondensowaną negację tradycyjnego akademizmu i historyzmu, albo jak na indywidualną twórczą ekspresję wynikającą z ideowych postaw poszczególnych artystów. Zanim jednak nauczę się rozróżniać nazwiska i przypisywać im konkretne obrazy, podziwiam ich zbiorowo za odwagę kolorystyczną, naiwny i dziecięcy prymitywizm w poszukiwaniu Arkadii, dystans i autoironię widoczną w autoportretach, zamaszystość pędzla i baśniowość ogrodów szczęścia :-) Polecam!

Link - Strona wystawy

Wybrane obrazy - moim subiektywnym okiem ;-)

Rippl-Rónai - Moja babcia, od tego obrazu wszystko się zaczęło

Kernstok - Jeźdźcy na nabrzeżu

Berény - Martwa natura, czyżby węgierskie śniadanie?

Kádár - Kalun, trochę niepokojące, prawda?

Tihanyi - Autoportret, malarz karykaturalnie przerysowuje cechy swojego wyglądu

Orbán - Przy kościele, nie jest to mój ulubiony obraz tego malarza, ale czystego zdjęcia "Ogrodu" nie znalazłam w necie

Galimberti - Amsterdam, w stylu aktywistyczno-konstruktywistycznym ;-) prawda, że Wenecja wyglądałaby podobnie?

Czóbel - Paryska ulica

       
A "Aktu z Kaposváru" Márffyiego nie znalazłam.