sobota, 27 stycznia 2018

Pora koncertowa

      Zajrzałam przez przypadek, szukając motywacji, żeby wyjechać. I patrzę, a tu NAZWISKO! REPERTUAR! TEN KONCERT! No to JADĘ! Na podglądzie sali jedno wolne miejsce, no może kilka, ale na parterze w dogodnym miejscu zostało jedno. Robię trzy rzeczy jednocześnie: dzwonię do kasy Filharmonii, próbuję zarezerwować bilet elektronicznie i dzwonię do koleżanki z pytaniem, czy jest w domu i może mnie przenocować. Internet się zerwał i nie zdołałam zarezerwować, telefonu w kasie nikt nie odbierał, tylko koleżanka się odezwała, że mam zielone światło. Po kilku jeszcze próbach pisania jednoczesnego e-maila i dzwonienia udało mi się w końcu dorwać kogoś w tej kasie. Bilet jest, ale zapłacić przelewem nie zdążę, więc umawiamy się, że koniecznie, ale to koniecznie na 100% przyjadę i zapłące na miejscu przy odbiorze, tylko żeby trochę wcześniej. Oczywiście, to się da zrobić. I tak oto wczoraj o wpół do szóstej siedziałam w 2 Pi Er prawie naprzeciwko Filharmonii Lubelskiej pijąc spóźnioną kawę i nabierajac odechu po natychmiastowej ewakuacji z pracy do domu, z  domu na bus i z busa do celu. Uff! Chwila na zebranie myśli: dotarłam, wysyłam tryumfalne smsy do znajomych, bezwstydnie się chwalę, że zaraz, za chwilę, za moment będę słuchać tego:




      I nie z nagrania, nie z YouTuba, ale na żywo - III koncert fortepianowy Rachmaninowa w wykonaniu Szymona Nehringa. No jak miałam nie jechać? Choćby nie wiem co, musiałam ten bilet zdobyć. Sala była pełniusieńka, nawet twarde drewniane rozkładane krzesełka zajęte. Na widowni lubelska plejada gwiazd: od dam wyfiokowanych w stylu przedwojennym, przez starszą (na oko pięćdziesięcioletnią) luzacką młodzież w stylu sportowym po oryginał z półmetrowym warkoczykiem zaplecionym na brodzie (sic!). A kiedy wyszedł oczekiwany Szymon Nehring do drugiej części koncertowego wieczoru, taki chudzieńki, poważny, w czarnym garniturze z bordową poszetką w kieszonce, gdzieś z tyłu za mną usłyszłam pełen zachwytu szept: "Jaki on ładny!".
A nasz zwycięzca Międzynarodowego Mistrzowskiego Konkursu Pianistycznego zagrał w tempie ekspresowym tego Rachmaninowa jak burza. Miałam patrzeć na zegarek, ale zapomniałam, jednak wydawało mi się, że popędził szybciej niż w Tel Aviviwe, bo przerwy między Adagio a Finale nie było wcale, tyle co rękę wznieść nad kalwiaturą. Ze swojego miejsca widziałam obie ręce pianisty i wszystkie przeplatanki lewą dłonią nad prawą wykonane jakby ktoś tkał na krosnach kolorową muzyczną przędzę. Czy to zasługa nagrania z ubiegłorocznego konkursu, że wtedy nie było problemu z odsłuchem, czy wada Massimilliano Caldiego nieumiejącego uciszyć orkiestry, że chwilami przykrywała pianistę i się wtedy złościłam, że go za słabo słychać. Ale z drugiej strony wyczuwało sie, że Nehring daje radę i wybija się dosyć zdecydowanie. Może to tylko niedostatki mojego słuchu sprawiały mi psikusy. Publiczność była zachwycona. Wstała, tupała i wymusiła dwa bisy :-) Nieco na uspokojenie euforii dwa kawałki Szymanowskiego (?). Eee tam, a mnie się ten Rachmaninow coraz bardziej podoba. I coraz więcej smaczków w nim odnajduję. Dla przypomnienia TUTAJ wpis po zwycięstwie Nehringa w Tel Avivie i całość.
       To była druga część wieczoru, bo - jak wspomniałam - to ta część mnie zmobilizowała do wyjazdu. W pierwszej orkiestra Filharmoni Lubelskiej pod Massimilliano Caldim zagrała na rozgrzewkę Uwerturę do Włoszki w Algierze Rossiniego, a nastepnie V Symfonię Reformacyjną Mendelssohna-Bartholdy`ego. Dyrygent też swojego chowu ;-) Jakby go opisać? Czupryną machał jak Beethoven, ale nogi, jego nogi chodziły jak TUTAJ (filmik). Może batuta nie wygladała aż tak morderczo i połyskliwie, ale dziw, że mu podestu nie zabrakło ;-) A muzyka zabrzmiała, no właśnie, bardzo bojowo, bardziej jak z Wilhelma Tella niż anonsowanej w programie Włoszki. Może maestro Caldi po prostu nie może sie zdecydować, co mu się bardziej podoba.
      V Symfonia tzw. Reformacyjna to z kolei dzieło o tak skrajnie róznych nastrojach, że tu znowuż sam kompozytor nie może się zdecydować, czy ma być patetycznie i wzniośle, intelektualnie i naukowo, czy delikatnie i z prostotą. Zdecydowanie patosu jest więcej, ale równie zdecydowanie to te inne fragmenty podobają mi się bardziej. Takie, w których jest i prościej, i delikatniej, i intymniej, i nawet taneczniej. Początek jest prawie nieznośny, jak wstępowanie Mojżesza na Synaj. A ptem coraz gorzej, to znaczy jeszcze poważniej. Odzywają sie "tromby", czy jerychońskie, nie wiem, jakie na myśli miał kompozytor ;-) Ciekawe doświadczenie, ale przy trzeciej nagle mnie olśniło: przecież ja to znam! I pewnie większość, jeśli nie wszyscy, znają, bo to bardzo popularny kawałek. Nie wiem, gdzie się spopularyzował, ale przecież znacie to:


 To chyba najpiękniejszy fragment z całej Symfonii.
 
        W trzeciej części dokonałam odkrycia. Jest tam taki kilkusekundowy motyw przewijający sie w kilku wariacjach i powracajacy jeszcze, a który przypomina mi "Exodus" Kilara. Słychać wyraźne podobieństwo. Takie nawiązanie w utworze, jakby nie było również mającym za temat wielką epopeję relacji człowieka z Bogiem, wcale nie byłoby czymś nienaturalnym i niezwykłym. Niezwykłe jest dla mnie, że to zauważyłam. Chodzi o kilka sekund na poczatku tutaj:




I tutaj Kilar kiedy wchodzą skrzypce, aczkolwiek w kompozycji polskiego kompozytora całość oparta jest na powtarzajacej się sekwencji taktów jak w "Bolero" Ravela. Może więc chodzi o to, że w ogóle jeden motyw z V symfonii stał się inspiracją dla Kilara do zbudowania na nim większego utworu.



     Takie to mnie naszły skojarzenia i refleksje w trakcie koncertu. A dyrygent wywijał batutą, machał czupryną i niebezpiecznie prawie zbiegał z podestu.
     A poza tym odkryłam przy okazji dwie nowe kawiarnie, nasłuchałam się kuluarowych rozmów, spotkałam znajomą melomankę i poznałam kolejną, nagadałam się o sztukach wszelkich, dostałam książkę i zastnawiam się czy jechać na jakąś niesamowitą akcję pod nazwą "10 tenorów" ;-)



środa, 24 stycznia 2018

Nastał wiek, w którym się już człowiek przestał zapowiadać źle ;-)

      O tym, że warto mieć marzenia i życzenia nawet nie do spełnienia, choćby po to, żeby wygrać płytowy box. I to jaki! "Piosenki Kabaretu Starszych Panów" - 6 płyt z piosenkami, kupletami, spisem treści, nazwiskami wykonawców, datami emisji, zdjęciami z planu i zabawnymi rysunkami. Śliczności! Czytam wstęp Grzegorza Wasowskiego do powtórnego uzupełnionego wydania, w którym znalazły się po raz pierwszy odzyskane niektóre nagrania. Słucham, jednocześnie upajam się cudowną polszczyzną, zabawną muzyką, humorem, minioną epoką elegancji Starszych Panów Dwóch. Ach, zapomniałam! Box dostałam w prezencie od Dwójki za życzenia noworoczne :-)
      Sprawa druga ostatnich dni: książki pisane dla pieniędzy, czyli Balzac. Natrzaskał tego co niemiara, stron tysiące, tytułów kilkadziesiąt. "Bal w Sceaux" z 1930 roku to jeszcze początki wielkiego cyklu "Komedii ludzkiej". Ale zaiste, jakie znane perypetie bohaterów. Bohaterka Emilia de Fontaine ma ambicję wyjść co najmniej za para Francji. Przebierajac w adoratorach zakochuje się w tajemniczym nieznajomym, który ujmuje ją samą i rodzinę prawdziwie szlachetnym charakterem i prezencją. Wkrótce doprowadza do bliższego poznania go, ale nadal nic nie wie o Maksymilianie Longuevillem, a zjamuje ją przede wszystkim pytanie, czy jest szlachciem. Wierzy, że tak. Sielanka zakochanych trwa do czasu, gdy Emilia znajduje Maksymiliana w sklepie, jak to się mówiło, bławatnym, gdzie jest subiektem. Koniec miłości! Subiekt?! No proszę! Czy Emilia nie jest tutaj pierwowzorem niejakiej panny Łęckiej? A Maksymilian Wokulskiego? Ach, bo Maksymilian to też prawdziwy szlachcic, nawet więcej, syn wicehrabiego, lecz zrzekł się tytułu na rzecz swego brata.
      Balzac miał tyle poczucia realizmu, że nie kazał Maksymilianowi umierać z miłości, wysadzać się w powietrze ani rzucać pod pociąg ;-) Pojechał do Brazylii, zbił majątek, a po śmierci brata przejął tytuł rodowy i został parem Francji. Ale cóż, Emilia jest już w tym czasie mężatką. Zdesperowana zawiedzionymi oczekiwaniami wychodzi za mąż za 70-letniego hrabiego de Kergarouet, swojego wuja zresztą.
       A Starsi Danowie Dwaj śpiewają mi, o, nie, teraz śpiewa Michnikowski :-) A zaraz będzie Barabara Krafftówna - Walc Embarras. Kurczę, nie wiedziałam, że to ich. "Sopran skrzypiec i alt" - piękne, ale Amor - helikopter miłości? - to już Przybora komentuje po swojemu ;-)
     
     

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Nieznany autor, stary temat

      Przeszłość nadal się uzupełnia, przeniosłam jedną trzecią wpisów. Trochę sobie przy okazji odświeżam, przypominam, zaskakując siebie samą odkryciami rzeczy dawno zapisanych a zapomnianych. Więc gdyby ktoś chciał o książkach, to wyodrębniłam na nowym przenoszonym blogu osobny dział pod etykietka "o książkach". I inne też: o muzyce,  o operze, osobowości... Dla porządku. Dopóki jednak nie dojdę z przenoszonymi wpisami do bieżącej daty, o pewnej książce  napiszę tutaj. Zresztą i tak pisałam, w zależności od nastroju i... symetrii. 
      Pamięta ktoś japońskiego pieska Lulu, który miał prawo spać w cesarskim łożu i sikał na buty dygnitarzy? To oczywiście motyw z "Cesarza" Kapuścińskiego. I tutaj też jest pies: bezdomny kundel, który zaczął wyć podczas uroczystej parady w trakcie grania hymnu państwowego. Zasłużył tym na kopniaka. W samym tytule też jest pies, a może prędzej ludzie jak psy: ćwiczeni w  karności, usłużni do granic śmieszności i śmiechu zamierającego na ustach, groteskowi, potępieni, nieludzcy. Francisco Ayala właściwie nie napisał zbyt wielu utworów literackich. Bardziej był znany jako socjolog i publicysta. Jednak tych kilka utworów, jak zdołałam się przekonać, zasługuje na uwagę: "Zdechnąć jak pies", "Dno szklanki", "Uzurpatorzy"... Sięgnęłam po tę pierwszą z wymienionych nie znając w ogóle autora. No i pojawił się ten kundel szczekający prześmiewczo w rytm melodii hymnu państwowego podczas państwowej uroczystości w pewnym niewielkim kraju Ameryki Południowej, gdzie rządy sprawuje dyktator o znaczącym nazwisku Anton Bocanegra (czarne usta). Temat identyczny jak w "Cesarzu" - portret dyktatora. Mało tego, opisywany nie wprost przez narratora, lecz za pośrednictwem innej osoby. Kapuściński oddaje głos członkom cesarskiego dworu, jak temu, który przez 10 lat zajmował się wycieraniem dygnitarskich butów po obsikaniu ich przez Lulu. Francisco Ayala wykorzystuje konstrukcję narracji w narracji, powieść, a właściwie opowieść w powieści. Opowieścią wewnętrzną są obszerne fragmenty pamiętnika Tadea Requeny, najbardziej zaufanego sekretarza dyktatora Bocanegry. Tadeo w wieku 17 lat, niespodziewanie dla niego samego, aczkolwiek nie dla postronnych mieszkańców miasteczka San Cosme, zostaje zabrany bez słowa wyjaśnienia do stolicy, na dwór dyktatora i w trybie natychmiastowym dostaje potężną lekcję wiedzy i obycia, aby spełniać posłusznie każde polecenie faworyzującego go Bocanegry. W ekspresowym tempie otrzymuje tytuły naukowe, stopnie dygnitarskie i formalnego opiekuna wtłaczającego mu do głowy tzw. kulturę wyższą, aby umiał się odpowiednio wysławiać. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że Tadeo jest nieślubnym synem Bocanegry, więc jego nagła kariera w zasadzie nikogo nie dziwi. Jest tylko przykładem, jednym z wielu, procedur awansu dygnitarzy, ministrów, generałów, całego politycznego establishmentu. 
      Postać samego dyktatora, podobnie jak w "Cesarzu" poznajemy z opowieści innych. Główny narrator co rusz powołuje się także na gromadzone różne dokumenty, niespodziewane karteluszki, fragment pamiętnika córki ministra, który popełnił samobójstwo. Nie ujawni ich zbyt wiele, zapowiada, że kiedyś uczyni z nich użytek pisząc wielką monografię o państwie i dyktaturze, teraz jednak zapisuje tylko najważniejsze i najciekawsze fakty. Powołuje się jednak na swoje rozmowy z ludźmi, którzy mogli coś wiedzieć, być czegoś świadkami, streszcza ich relacje, jak np. swojej ciotki Lorety, która była najbliższą przyjaciółką i powiernicą żony dyktatora, doñii Conchy. Narrator usilnie stara się zachować obiektywizm i zrelacjonować źródła. Czy mu się udaje? Rzecz względna, jeśli weźmie się pod uwagę zakończenie. Narrator, Luis Pinedo, dziennikarz gromadzący "dokumentację" dyktatury, a przy tym człowiek ułomny, kaleka na inwalidzkim wózku, okazuje się beneficjentem profitów pokrewieństwa z osobą, która pociągała za sznurki doprowadzając do przejęcia władzy przez juntę wojskową po upadku Bocanegry. Powieść bowiem pisana jest z perspektywy czasu jako retrospektywna analiza mechanizmów powstawania dyktatury i jej upadku. Rzecz w tym, że nowe władze są równie groźne, równie nieprzewidywalne, a nawet jeszcze bardziej tajemnicze.
      O pisarstwie Ayali twierdzi się, żę jest ono skrajnie pesymistyczne, a wręcz nihilistyczne. W szeregu ludzkich portretów nie ma postaci pozytywnych. Można by mniemać, że skoro Bocanegra został obalony - o ironio! w wyniku prywatnej intrygi jego żony przy współudziale kochanka, czyli najwierniejszego sekretarza, wspomnianego Requeny - społeczeństwo powinno odzyskać oddech. Tymczasem pada w sidła kolejnego manipulatora, którym jest tajemniczy "obrzydliwy połamaniec, ten czcigodny starzec Oloriz". Ale i Oloriz zostaje usunięty. Jak? Tego nie zdradzę, ponieważ rzecz jest zaskakująca, może nawet absurdalna. Niemniej idea jest jasna: dyktatora nie można usunąć pokojowo. Ktokolwiek to zrobi, też jest zbrodniarzem. Albo dosłownym bezpośrednim zabójcą, albo intrygantem i manipulatorem posługującym się cudzymi rękami. Żądni sprawiedliwości idealiści nie są moralnie czyści. Nikt nie jest niewinny.
      "Cesarz" Kapuścińskiego powstał w 1978 roku, Francisco Ayala napisał swoja powieść 20 lat wcześniej (1958), tłumaczenie polskie ukazało się w 1977 roku. Czy ma to znaczenie? Dla oceny ludzkich postaw żadnego, dla śledzenia zbieżności czasów i regionów może być inspirujące.


Francisco Ayala: Zdechnąć jak pies. Tłum. Henryk Czesław Śliwiński. WL Kraków. Seria: Literatura iberyjska.

środa, 17 stycznia 2018

Przeszłość się uzupełnia ;-)

Stworzyłam, otworzyłam, napełniam nowy blog na blogspocie, uciekając przed anihilacją na bloog.pl
Takie czasy,  nic wiecznego na tym świecie ;-)
Przeczytałam w komentarzach, że my, blogerzy, to w ogóle już dinozaurami jesteśmy nienadążającymi za rozwojem technologii, bo teraz to tylko fejsbuki, tłitery i inne ćwierkania się liczą, a nie jakaś żmudna pisanina, której nikt nie czyta. Tak więc blogosfera zmierza ku nieuchronnemu popadnięciu w nicość.
Jeszcze udało mi się zmobilizować do przenoszenia wpis po wpisie pierwszych zapisków, ale następnym razem, gdyby zaistniała taka konieczność, chyba już nie będzie mi się chciało.
No więc archiwizuję, przenoszę a przy okazji wspominam. Ileż to człowiek się nasłuchał, naczytał, naopowiadał ;-)
Do końca marca powinnam się wyrobić ze wszystkim. Jeśli ktoś by chciał też powspominać, zapraszam. Pod tytułami wpisuje też pierwotne daty publikacji, tak dla porządku chronologicznego, a zaczęłam od najstarszych notek.
Przepraszam, ale komentarzy nie kopiuję, nie dam po prostu rady. Za to można zerknąć na coś, przeczytać, wysłuchać i napisać coś nowego. Kolejne archiwalne notki będę wklejać sukcesywnie, na ile czas pozwoli.


http://literackomuzyczny.blogspot.com/

wtorek, 16 stycznia 2018

Kolce i ciernie a przecież róża

       To nie są wiersze łatwe do zapamiętania. Nie wpadają w ucho. Potrafią ranić i tkwić jak zadra. Właściwie nie wiem, czy więcej w nich wykrzyczanego bólu, czy przemilczanej radości. Znam Autorkę i wiem, że ma na ten temat określone zdanie. Niemniej czytelnik  wcale nie musi o nim wiedzieć, a nawet jeśli wie, nie musi się z nim zgadzać. I ja się nie zgadzam, czytając  buntuję się przeciwko takiemu odczytaniu świata. Albo protestuję nieśmiało, wątpiąc jednocześnie w ocalającą moc poezji. Bo cóż ma ocalić? "Obrazy innego świata" pogubione na drogach życia? "Zieloną bramę Arkadii" osnutą "dymem nasyconym czernią liter nekrologów"?  "Świat cięższy o jedno odejście"? Wiele znaków zapytania i żadnych odpowiedzi. Idąc tropem podziału na części Hanna Fogel próbuje w poezji ocalić swoje Betlejem ("Moje Betlejem" - to tytuł pierwszej części tomiku), pamięć o bliskich, wspomnienia domu rodzinnego, prastary dąb z rodzinnego podwórka - drogowskazy pamięci. A zaraz dalej w części drugiej - "Między zdarzeniami" - ludzkie życie rozpięte na pajęczej sieci emocji, doświadczeń, wzrastania i upadania, miłości i bólu. Niepewność szczęścia ("O szczęściu") idzie w parze z odkrywaniem złudnej, wielowarstwowej tożsamości ("Czy to ja"). Część ostatnia - "Z oddalenia" - paradoksalnie przybliża do sedna sprawy: czym jest w istocie życie i nasz los? Odchodzeniem? Przechodzeniem stąd tam? Pamiętaniem? Trwaniem? Pogodzeniem z nieuchronnym?

(....)gdyby tak móc przeskoczyć
granice wytrzymałości
spopielić mury
złą porę wyprzedzić
nim uniesie powieki
oczy życiem rozpalić
ciepło dłoniom przywrócić
ostatnią godzinę oszukać
dogonić pragnienia(...)

(Gdyby)

Byłyby te wiersze może zbyt cierpkie, gdyby nie niezwykła oprawa graficzna - ponad 50 oryginalnych kolaży, którymi Hanna Fogel jak dywanem wykłada ścieżki swojej artystycznej wyobraźni. Można je czytać/oglądać osobno, ale można równolegle z poetyckim słowem. Niektóre są zaskakująco emocjonalnie zbieżne, choć wiem, że nie powstawały jako dosłowna ilustracja. Kolaże te są czymś więcej; to wielka manifestacja koloru i kształtu. Jak wiele można powiedzieć, jak wiele najpierw dostrzec, żeby wyklejankami mówić o świecie i człowieku. Hanna Fogel to potrafi. A ja się tymi kolażami raz po raz zachwycam.

 Żeńskie osobliwości

Wplątani

Spięci

Obfitość

Chciałoby się jeszcze i jeszcze, nawet nie potrafię wybrać tego, który podoba mi się najbardziej. Tomik jest więc po części albumem przemawiającym nie tylko poetyckim słowem, ale i obrazem. 
Serdecznie polecam! Dostępny na stronie internetowej


Hanna Dorota Fogel: Wysoko niebo, głęboko ziemia. Wydawca EKO-DOM. Grajewo 2017. 

środa, 10 stycznia 2018

....

Andreas Scholl na swoim blogu napisał: "Sam "głos" nie istnieje bez osobowości śpiewaka". A co zrobić, gdy słyszymy sam głos nie zastanawiając się, kto śpiewa i nie znając nawet wykonawcy? Jak wytłumaczyć fascynację głosem, gdy nie mamy żadnej innej informacji? Powie koś: niemożliwe! Przeciwnie. Możliwie jak najbardziej. Było kilka głosów, które usłyszałam znikąd, to znaczy w radiu, z nagrania audio. Nawet wygląd wykonawcy nie pomagał w odczytaniu tego, co za głosem się kryło, czyli osobowości. Ale może  najlepsi potrafią w głosie zawrzeć wszystko i nie potrzebują się "pokazywać"? 







sobota, 6 stycznia 2018

Tak sobie śpiewali w drodze?...

       Nie wiadomo, czy w ogóle śpiewali, ale Jan Sebastian Bach i tak wiedział, na jaką melodię ;-)
Kantata na Objawienie Pańskie, czyli Liebster Immanuel, Herzog der Frommen, skomponowana na święto Objawienia Pańskiego 6 stycznia 1925 roku w Lipsku. Dosyć ascetyczna. Początek i koniec chóralny, a w środku dwie tylko arie przedzielone recytatywami. Aria tenora to taka podróżna, o wędrówce przez świat wzburzonych burz, aria basowa tylko z towarzyszeniem fletu i continuo bardziej intymna, osobista, pustelnicza. Zostaw mnie świecie  w samotności, zostanie ze mną Wcielony Jezus... Mimo że to kantata na Objawienie Pańskie, pojawia się motyw krzyża, krzyżowej podróży ziemskiego życia. Do Bożego Narodzenia metaforycznie odnoszą się frazy "zbawienie i światło", dzięki którym żadne "moce piekielne" nas nie pokonają.