sobota, 31 maja 2014

Opera na pięć sopranów

       Na tanecznym szaleństwie też byłam. Opis TUTAJ

      Suuuper!!! Cały post poszedł w Kosmos! Na bloggerze jeszcze mi się coś takiego nie zdarzyło :-((( Hej, wy tam, Kastorze i Polluksie, proszę oddać mój wpis!  Przypominam o prawach autorskich!

      Historia opery skutecznie uodparnia na tradycyjny podział męskie-żeńskie, wypada-nie wypada. Wykonawca na scenie ma śpiewać po prostu dobrze. Orfeuszem może być Magdalena Kožena lub Bernarda Fink, a Ewa Podleś jest najlepszym znanym mi z nagrania Polinessem. Kiedy Leonardo Vinci komponował swojego Artasese, kobiety nie mogły śpiewać publicznie na scenie, toteż dzisiaj zaproponowano realizację całości obsadzie tylko męskiej: sześciu facetów, w tym w dwóch partiach kobiecych. Z kolei Christoph Willibald Gluck (1714-1787) umieścił w Paride ed Elena (1770) pięć sopranów.
       Obchodzona w tym roku 300 rocznica urodzin kompozytora jeszcze nieraz sprawi, że jego muzyka zabrzmi  w wielu miejscach. We czwartek 29 maja w ramach  cyklu Opera Rara Dwójka transmitowała Parysa i Helenę ze sceny Teatru Słowackiego. Po niespodziewanych perypetiach z obsadą, w skróconej  wersji, ostatecznie wystąpili:
Maria Grazia Schiavo, sopran -  w zastępstwie za Davida Hansena - w partii Parysa;
Yun Jung Choi, sopran - w zastępstwie za Rafaellę Milanesi - w partii Heleny;
Paolo Lopez jako Amor (również  sopran, chociaż facet);
Yetzabel Arias Fernandez - Pallada, czyli Atena;
Jolanta Kowalska-Pawlikowska - Trojanin
       Właściwie należałoby powiedzieć, że była to polska realizacja z zaproszonymi zagranicznymi solistami. Całość bowiem prowadził Jan Tomasz Adamus ze swoim zespołem i chórem Capelli Cracoviensis.

        Wszyscy soliści z głosami sopranowymi, także partie męskie. Tak to sobie Imć Gluck zaplanował. W ostatniej chwili zachorował Hansen i szukanie wykonawcy partii Parysa stawiało pod znakiem zapytania całą realizację. Ostatecznie wystąpiła  Maria Grazia Schiavo, przy czym opera została okrojona i trwała dość krótko jak na pięcioaktowe dzieło. Trzeba mieć jednak na uwadze, że śpiewaczka miała na opanowanie partii  całkowicie od zera zaledwie trzy dni (!). Toteż wielkie brawa się należą i było je słychać w transmisji z teatru. Parys zgodnie z założeniami był uwodzicielsko-tęskny. Bo jakże mógłby być inny, skoro kompozytor wyobraził go sobie w wysokim sopranowym rejestrze? Helena przez cztery akty skutecznie się broni przed zalotami, ale w akcie piątym, w wyniku podstępu Amora, wyjawia swoje prawdziwe uczucia. Jak widać, akcja jest uboga: przybywa radośnie witany gość, który - ujrzawszy Helenę (tutaj jest dopiero narzeczoną Menelausa) - zakochuje się, ze wzajemnością zresztą, lecz Helena broni się przed uczuciem; Parys zabiega o jej względy, Helena odrzuca zaloty; Parys udaje, że odpływa - Helena  w rozpaczy wyznaje prawdziwe uczucia i odpływa razem z nim przy wtórze radosnego chóru. Wszystko zaś się dzieje za wiedzą i przy udziale wszędobylskiego Amora. Jedno tylko wejście gniewnej Pallady zapowiada tragiczny los Troi, ale nikt się nie przejmuje złą wróżbą. Szczęśliwi kochankowie płyną w przyszłość.
     
        Ponieważ nie dane mi było poznać całości, pozachwycam się tylko jedną z arii: O del mio dolce ardor (w dwóch wykonaniach). I dla jasności, jest to aria Parysa; tak kocha, tak tęskni, wszędzie widzi obiekt swoich westchnień i szuka tylko jej :-)

Teresa Berganza 




Sumi Jo





     
(dopisek z niedzieli)

       Wiedziałam, że czegoś zapomniałam przez tych kosmicznych złodziei.  Jako się rzekło, Gluck obchodzi  okrągłą rocznicę urodzin. Toteż będzie go więcej w tym roku. I było nawet wczoraj: w dwójkowym Trybunale inna jego opera: Orfeusz i Eurydyka, wersja wcześniejsza, wiedeńska, to znaczy włoska (libretto po włosku). Wygrało nagranie z Bernardą Fink w partii Orfeusza pod Rene Jacobsem. Na drugim miejscu Haenchen z Jochenem Kowalskim jako Orfeuszem. To jedna z oper, którą znam i to w kilku wersjach, toteż z napięciem słuchałam przebiegu dyskusji sędziów Trybunału i kolejnych eliminacji. Moje wrażenia pokryły się całkowicie z werdyktem. Niestety, nagrania zwycięskiego nie znalazłam. To znaczy nie znalazłam akurat tej arii, bo słynniejsza  Che faro senza Euridice, owszem jest (i kilka razy zamieszczałam w różnych wykonanaich tutaj i na poprzednim blogu), tylko że tym razem chciałam Orfeusza z chórem piekielnych cieni, czyli Deh, placatevi con me, bo ciarki przechodzą po plecach. O ile się dobrze zaśpiewa. Jest to przepiękna aria z towarzyszeniem harfy. Piekielny chór krzyczy No, nie zgadzając się na wejście żywego Orfeusza do Hadesu i oddanie mu ukochanej.
     Na początek więc Maureen Forrester



No a teraz realizacja sceniczna z Jochenem Kowalskim, który jest tutaj Orfeuszem współczesnym, rockmanem zamkniętym w wariatkowie. Poprzednia scena rozgrywa się w szpitalu, a z kaftana bezpieczeństwa uwalnia bohatera mały Amorek. Trochę mi nie pasuje ta gitara, gdy w tle słychać harfę, ale cóż, wystarczy zamknąć oczy i po prostu słuchać. 

Jochen Kowalski


wtorek, 27 maja 2014

"Twój czar nade mną trwa."

      No to piszę. Bez ładu i składu będzie. W konfrontacji z prozą Parnickiego nic nie wychodzi składnie, no bo jak to tak? Za Beatrycze wędrował całe życie, o Beatrycze marzył, o Beatrycze śnił, a jej nie było. Spalił czy nie spalił cystersów wieleńskich we wsi Mochy, a i tak ojca tożsamości nie poznał. Po raz kolejny zresztą. Jan Onufry Z. również nie.  Tak to się toczy, że niby wiemy, kto jest kim, a potem okazuje się, że jednak nie. Normalka! Nic nie wiadomo i koniec nieznany (teraz i z początkiem mam problemy, bo się opcja informacji o audycjach w Dwójce zepsuła ).
      W porównaniu z Zabij Kleopatrę (1968) czy Sam wyjdę bezbronny (1975) Tylko Beatrycze (1962) jest może nie tyle prostsza (choć jest), co łatwiej przyswajalna. Linearny przebieg zdarzeń, mimo że z tak częstą u Parnickeigo retrospekcją, czy  nawet retrospekcjami, biografia bohatera - przynajmnej w ramach akcji - dająca się ogarnąć, a nawet jako tako streścić, co nie  znaczy wyjaśnić, bo tego nawet on sam nie potrafi. Ale przynajmniej nie przychodzi bohaterom do głowy pertraktować z Autorem w kwestii swojego fikcyjnego statusu, jak to było w Zabij Kleopatrę chociażby. Niemal klasyczna prostota: historia, bohater i fikcja. Tylko ten koniec fantasmagoryczny...
      Coś mi się wydaje, że Dantejski Czyściec powinnam przeczytać. Ale właściwie po co? Więcysławowego ojca, Ottokara szukać nie zamierzam przecież. A Beatrycze powinna być w Raju. Tylko czy ja poświęciłabym całe życie goniąc za Beatrycze?! 
       Opór. Mentalny, emocjonalny opór. Zabij Kleopatrę była powieścią  żeńską, nawet  Słowo i ciało (1958) w istocie  krążyło wobec, wokół,  na obrzeżach, jak to ująć, kobiecości.  Tylko Beatrycze jest powieścią męską i dla mężczyzn. Nie, nie będę gonić za Beatrycze od Wielenia po Pragę, od Rzymu do Awinionu i dalej jeszcze. Na dodatek Erling poeta wielki, a przy tym mnich, Szwedem okazał się fałszywym, no nie! Beatrycze nie było, Szwed, to znaczy Norweg uciekał przez całą Europę, Dante, wiadomo, nazmyślał, co inni chcieli naocznie sprawdzić. Prawda, Orsiniego Jan XXII wyrzucił za drzwi (razem z jego purpurowym kapeluszem), Jan, czyli Stanisław (lub odwrotnie), zamknięty w komnacie papieskiego pałacu pisze wspomnienia (i kłamie), cóż pozostaje? No rzeczywiście, tylko czekać na Duszycę Świętą ;-) 
       A jednak czytać można tak, że pytanie pozostaje aktualne: o dawnych czasach pisał on czy o naszych współczesnych? O ludziach wszystkich wieków? 
       O mrokach ludzkiej duszy: 
Ale umysł wasz wraz z duszą są częścią nierozerwalną was, Stanisława, potomka Adamowego. Co się poza nim kryje - kryje się poza waszą całą istotą, tą właśnie adamową, czyli ziemską, a to ziemską w znaczeniu podwójnym: z ziemiście i na ziemi. I gdzież tu potrzeba, czy sposobność choćby nawet tylko, do posłużenia się przenośnią?
       o równaniach z niewiadomymi: 
win przypisywanych wam, więcej jest niźli was.... trzech zbrodniarzy, a zbrodni pięć...   
      o potędze gniewu: 
jak straszliwy bywa gniew władców na ulubieńców (stokroć straszliwszy niż na ludzi innych, bądź sobie obojętnych, bądź nawet przez siebie nie lubianych) - gdy ich posądzać zaczną o wiarołomstwo.
      o rozkoszy zemsty: 
Przemknęło mu nagle przez myśl: lepiej jest palić niż ścinać, bo się nie przelewa krwi ludzkiej. 
Któż by rozgrzeszył ciebie -  albo kogokolwiek bądź - ze zbrodni tak straszliwej?!
       o bezsenności: 
My - namiestnik Chrystusowy - nie rozmawialibyśmy z tobą dłużej niż ćwierć godziny. Ale starcowi cierpiącemu na bezsenność, mistrzowi Jakubowi kadurcyjskiemu, ujdzie - spodziewam się - słabość dobierania sobie na noc trefnisiów nawet spomiędzy tchórzów,  których nieodwracalność popełnionego raz głupstwa - a to głupstwa zaiste nie do uwierzenia - w śmiałków przeistacza, w zuchwalców nawet...
      o tęsknocie bez końca i utracie złudzeń: 
Stałem nad przepaścią, to prawda, ale na drugi brzeg przepaści przerzucona była kładka. Stałem zresztą też z zawiązanymi oczyma, więcej jeszcze: z rękoma związanymi, i tylko nogą mogłem stwierdzić, że stoję przed kładką. Domyślałem się więc rowu przed sobą, ale owszem, nie przepaści. I oto przystąpili do mnie dwaj. Jeden zdjął mi z oczu przepaskę, i stwierdziłem, że właśnie nad przepaścią stoję. Chwilę wahałem się, czy mam jednak spróbować przedostania się na drugi brzeg: przecież wahanie w sobie przemogłem: postanowiłem, że pójdę. Lecz ledwiem wysunął znów nogę, by ją postawić też znów na kładce - drugi z tych, co przystapili do mnie, swoją nogą trącił kładkę - spadła w przepaść. Zacząłem płakać, rozpaczając, że  nigdy już nie będę mógł się dostać poprzez przepaść czyśćca do raju, gdzie przebywa moja Beatrycze.  A tamci dwaj jęli mnie pocieszać: "Nie płacz, nie masz powodu do płaczu - niczegoś nie stracił przez to, iż się nie dostaniesz już nigdy na drugi brzeg przepaści. Bo przecież nie ma tam ni raju, ni Beatryczy twojej."

       I o tym, że utrata tego, czego się nie posiada bywa boleśniejsza od straty materialnej: 
Miałem sobie przyrzeczony grobowiec wspanialszy od piramid - cichy, cichy spokój jutra nieświadomych, ni o wczorajszym też nic nie wiedzących dniu, tysięcy stóp morza nade mną i mil tysięcy wokół mnie. Ale jak nieba i piekła, nie ma także - okazuje się - i otchłani wód dla mnie. 
Nieraz złudzenie to skarb tysiąckroć droższy niż bogactwo.




 Teodor Parnicki: Tylko Beatrycze

sobota, 24 maja 2014

Osobowość

      Człowiek wielu pasji i talentów: gra na skrzypcach i gitarze, śpiewa przyjemnym ciepłym barytonowym głosem, wymyślił i organizuje w niewielkiej wiosce festiwal, który w tym roku odbędzie się po raz dziewiętnasty, a przyjeżdżają na niego jako goście znani i lubiani, popularni artyści, od Króla Polskich Romów i Rady Starszych otrzymał  Złoty Tabor, a z rąk Prezydenta Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, poznał osobiście księcia Karola i zamierza go odwiedzić w Anglii, lubi Konopnicką i Dostojewskiego, a z piosenkarzy Sławę Przybylską, Edith Piaf i The Animals, podziwia Giotta i El Greco oraz zbiera obrazy - kopie cudownego obrazu Matki Bożej Krasnobrodzkiej. To tylko niewielka lista ciekawostek o człowieku, na spotkanie z którym zaciągnęła mnie znajoma i to zupełnie przypadkowo.
Ale przecież ja nie wierzę w przypadki ;-)
       Ksiądz kanonik Tadeusz Sochan, proboszcz parafii Świętego Stanisława w Górecku Kościelnym, jest w swojej okolicy, na skraju Roztocza, bardzo znany, a co roku w sierpniu na Festiwal Pieśni Maryjnej (przy czym trzeba dodać, że jest to festiwal dla zespołów i wykonawców ludowych, ponieważ ks. Sochan  propaguje muzykę korzeni, muzykę ludowego folkloru) przyjeżdżają rzesze słuchaczy czasem nawet z daleka. Jak dotąd na Festiwalu nie byłam, dlatego tematu nie rozwinę, a do samego Górecka, o którym opowiadało mi wielu znajomych, zawędrowałam tylko raz na bardzo krótko. Zajrzałam wtedy do zabytkowego modrzewiowego osiemnastowiecznego kościoła, w którego wnętrzu można podziwiać kilka niezwykłej urody elementów wyposażenia, jak barokowe ołtarze i krzyż, rokokową chrzcielnicę, dziewiętnastowieczne figury Chrystusa Frasobliwego. Zdążyłam jeszcze przespacerować się wzdłuż 500-letnich dębów do kapliczki na wodzie zwanej Bożą Łezką, postawionej w miejscu, gdzie według legendy miało miejsce objawienie św. Stanisława. Woda w źródełku  ponoć jest lecznicza i ma właściwości zbliżone do wody "Zuber" z Krynicy Górskiej, ale nie próbowałam ;-) 
      Podczas spotkania, które niespodziewanie wypełniło jedno z majowych popołudni, ubrany po cywilnemu ks. Sochan opowiadał trochę o sobie, o swojej kolekcji obrazów, grał nam na skrzypcach i śpiewał akompaniując sobie na gitarze. Właściwie dał minirecital swoich muzycznych umiejętności i ulubionych piosenek.  I wcale nie były to pieśni religijne ;-)  Kolorowe jarmarki zabrzmiały bardzo tęskno, jako komentarz do wspomnień z dzieciństwa, a ze swoich ulubionych między innymi Agnieszki Osieckiej Widzisz, mała, jak to jest (pierwotna wersja tekstu). Na zakończenie zaś piosenka w języku ukraińskim, niestety nie wiem, co to było, ale piękne. 
       Z wielu urywków biograficznych bohatera spotkania zapamiętałam opowieść o rodzicach, którzy nigdy się nie kłócili, ale w otoczeniu sąsiedzkim, w wiosce, skąd ks. Sochan pochodzi, normą były nie tylko kłótnie, ale i bicie żon przez mężów, o czym wszyscy wiedzieli, bo krzyki i płacze niosły się daleko na sąsiedzkie podwórka. Toteż kiedyś, żeby uczynić zadość "tradycji"  jego rodzice specjalnie wyszli na podwórze, urządzając mały teatr dla wścibskich sąsiadów, udając, że się kłócą i biją. Mały Tadeusz już chciał biec ratować mamę, gdy  rodzice wrócili do mieszkania śmiejąc się z udanego dowcipu. Od tamtej pory o Sochanach też mówiono, że u nich jest tak jak wszędzie, to znaczy "normalnie".  Bohater wieczoru rozbawił nas jeszcze, opowiadając jak to dzieci sąsiedzkie, gdy coś zbroiły, zrzucały winę na niego i on dostawał od matki lanie, która nie pytając wymierzała sprawiedliwość ścierką. Mimo to bardzo, bardzo pozytywnie, z czułością ks. Sochan opowiadał o domu rodzinnym, rodzicach, rodzeństwie, o nauczycielach... O, przypomniałam sobie :-)  Nauczyciel z wiejskiej szkoły namówił  jego rodziców, aby posłali go do szkoły średniej, ponieważ zauważył drzemiący w nim talent do nauki.  Został wysłany do Szczebrzeszyna, do szkoły z internatem. I z tego internatu uciekł po tygodniu i wrócił do domu, bo jak powiada: Tak strasznie tęskniłem do krów, do psa i do lasu... W domu odbyła się mniej więcej taka narada: Ja ci buty kupiłam, piżamę ci kupiłam, a ty uciekasz?! Musisz wracać. No i wrócił. 
        Ukończył Liceum Pedagogiczne w Szczebrzeszynie, następnie w Studium Nauczycielskim w Lublinie ukończył wychowanie muzyczne, stąd te muzyczne umiejętności i pasje. Przez  kilka lat pracował w zawodzie nauczyciela. Miał już koło trzydziestki, gdy, jak wspomina: coś mi się uwidziało i zostałem księdzem. Właściwie najpierw wstąpił do zakonu (zapomniałam, jakiego), a po pewnym czasie dopiero przekwalifikował się na księdza parafialnego. Dziś jest proboszczem w Górecku Kościelnym. Z tego co słyszałam, ludzie go lubią i cenią. Na przykład obiady i w ogóle posiłki przygotowują mu czy po prostu przynoszą gospodynie ze wsi, ponieważ na plebanii nie ma kucharki. 
        A  dlaczego akurat obrazy Matki Bożej Krasnobrodzkiej? Otóż w niemowlęctwie, gdy miał dwa tygodnie, ciężko zachorował i był umierający.  Jego matka pieszo poszła do Krasnobrodu (jakieś 8 km od miejsca zamieszkania) i przed cudownym obrazem modliła się o uzdrowienie jej dziecka. No i ozdrowiał, dlatego teraz ma szczególny kult do Matki Bożej Krasnobrodzkiej. Znam ten obraz i jest jednym z moich ulubionych.
 Jego pierwowzorem jest Madonna w Różanym Ogrodzie włoskiego malarza Francesco Raiboliniego z początku XVI wieku, obcnie w Pinakotece w Monachium. 
      
 Cudowny obrazek znaleziony przez okoliczną ludność w pobliżu pierwszej postawionej na pamiątkę tutejszych objawień figury zdewastowanej przez wojska Bohdana Chmielnickiego w 1648 roku wygląda tak jak obok. Źle wyszło, ponieważ z okien odbijało się w światło. W oryginale jest niewielki, gdy się stoi przed ołatrzem w sanktuarium w Krasnobrodzie, prawie go nie widać, dlatego został umieszczony w rogu powiększonej kopii, znajdującej się w centralnym miejscu ołtarza. 

 Ale ta kopia... No sami zobaczcie, jest piękna :-) W prawym rogu  u góry widać ten malutki obrazek z XVII wieku. Otóż ks. Sochan ma w swojej kolekcji kopie różnych wizerunków Matki Bożej Krasnobrodzkiej, malowanych w poprzednich wiekach, jak i najnowszych. Oryginały znajdują się czy to w kościołach, jak np. w samym Górecku Kościelnym, czy w Muzeum Zamojskim, czy to w Archiwum Państwowym w Zamościu, czy też w różnych kapliczkach. 

  Jedną z ciekawszych wersji jest drzeworyt barwny z 1951 roku. Kiedy natomiast w Krasnobrodzie erygowano drugą parafię, jej proboszcz zamówił kolejną wersję, namalowaną w 2009 roku przez Jana Szarlipa. Na zdjęciu oba obrazy obok siebie.  Jeden z nurtów upowszechnienia się wizerunku cudownego obrazu dotyczy objawień w samym Górecku Kościelnym. Legenda głosi, że Matka Boża przybyła na zaproszenie św. Stanisława (który jest patronem parafii w Górecku), ale zastała ją burza, toteż szukając schronienia dla Dzieciątka,  ukryła go w dziupli starego dębu.  I dlatego te dęby w Górecku są takie ważne ;-) W każdym razie legenda zapoczątkowała cykl obrazów znanych pod nazwą Matka  Boska podczas burzy lub Matka Boska w dębie.
      Wszystkie te historie opowiadał kolekcjoner i admirator Matki Bożej Krasnobrodzkiej,  czczonej w krasnobrodzkim sanktuarium między innymi jako Matka Boska Jagodna, której odpust przypada 2 lipca. To już niedługo, trzeba będzie najpierw pójść do lasu nazbierać jagód :-) 

poniedziałek, 19 maja 2014

Ich czworo, muzyka, deszcz i ja

     Nie, to wcale nie był koncert, jakiego przyszło mi słuchać w najbardziej ekstremalnych warunkach niesprzyjających skupieniu. Owszem, siedzieliśmy na dworze pod plastikowym zadaszeniem, w dodatku kończyło się ono dwa rzędy za moimi plecami. Owszem, padało i wiało - po tym dachu oczywiście, który wzmacniał odgłos  wiatru i deszczu tworząc dodatkową wartość akustyczną. I to też prawda, że właściwie  momentami lało, co prawda nie wprost na moją głowę, ale wzdłuż ścian, w nieszczelnych miejscach zadaszenia, poza tym  zacinało mnie od pleców, bo dach nie obejmował całego placu nad widownią. W pewnym momencie  odwróciwszy się zobaczyłam, że ludzie dalej z tyłu po prostu otworzyli parasolki. I to też prawda, że nie mając rękawiczek próbowałam bez większego powodzenia naciągnąć rękawy na dłonie. Ludzie siedzieli w kurtkach,  paltach, płaszczach, okutani szalikami, w czapkach. Owszem, był taki jeden w krótkich spodenkach i pantoflach założonych na gołe nogi, ale to obcokrajowiec z Kraju Kwitnącej Wiśni ;-) Co prawda zanim dotarłam zdążyłam przemoczyć płaszcz i sweter pod nim, ale poza tym wszystkim było fantastycznie i wcale nie chciałam uciekać, bo przecież nie trzęsłam się, jak mi się to zdarzyło parę lat temu, gdy w temeperaturze 3 stopni zaledwie dzwoniłam zębami tak, że nie słyszałam, co się śpiewa na scenie ;-) Więc spoko, jeśli miała to być dodatkowa atrakcja, wartość dodana, jestem w stanie to wytrzymać. Mimo że po drodze sto trzydzieści razy pytałam samą siebie, po co mi to było, tłuc się kilometrami w jeden z najbardzej ulewnych dni w roku,  moknąć i łamać parasolkę na wietrze, przemykać od ulewy do ulewy dla paru minut jakiejś muzyki i w dodatku ani to Bach, ani Pergolesi, byłabym skłonna powtórzyć eskapadę raz jeszcze. Wiem, wariactwo ;-)
      Kronos Quartet, czyli ich czworo:  David Harrington - skrzypce,  John Sherba - skrzypce,  Hank Dutt - altówka, Sunny Yang - wiolonczela.  Sunny Yang jest w tym składzie nowa, dołączyła w czerwcu ubiegłego roku zastępując poprzedniego wiolonczelistę, Jeffreya Zeiglera. Kronos Quartet to jeden z najlepszych kwartetów na świecie, najlepszych i, co tu dużo mówić, także najbardziej znanych. Po czwartkowym (15 maja) występie na lubelskim Festiwalu Kody z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że potrafią zagrać wszystko, nawet w czasie ulewy, bębniącego deszczu, dudniącego wiatru,  przed trzęsącą się z zimna publicznością ;-) 
       Lubelska impreza muzyczna nosi nazwę Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej. Nie bywałam na nim dotąd, gdyż - co tu kryć - obawiałam się, czy ta awangarda  będzie dla mnie przyswajalna. Ale Kronosów to ja już trochę znam z nagrań, aczkolwiek ich 40-letnia działaność jest tak bogata, tak różnorodna, że długo by zeszło wysłuchać wszystkiego. Nie wiem, jakie są festiwalowe założenia, to znaczy, od kiedy oni liczą awangardę. Może dlatego w nazwie jest też tradycja, żeby tak ściśle granicy nie wyznaczać. Kronos Quartet zaprezentował utwory mieszczące się w przedziale czasowym 1865 - 2014. Ten 1865 rok to Preludium do Tristana i Izoldy Wagnera, więc chyba ta tradycja wynikająca z charakteru Festiwalu. Oczywiście we współczesnej aranżacji. Podobnie jak inne kompozycje pierwotnie przeznaczone na inne instrumenty, inne zespoły czy orkiestry. 
        Mam chaos w głowie, wszystko się miesza i trudno mi ułożyć po kolei, co napisać, od jakich wrażeń zacząć. Czy od skrzypiec Harringtona i Sherby, którzy podejmowali na przemian lub razem w idealnym zgraniu melodyczną frazę, doskonale się uzupełniając bądź dialogując? Czy o wirtuozerii Hanka Dutta, który jak nikt inny potrafi wydobyć z altówki dźwięki nie z tego świata, a przynajmniej nie tak oczywiste dla tego instrumentu? Rzadko kiedy altówka tak wyraźnie zaznacza swoją obecność, a Dutt potrafi jej nadać status kwartetowej gwiazdy. Skupia uwagę, to pewna. No i o wszechstronnej wiolonczeli w objęciach raz delikatnej i melancholijnej, a raz drapieżnej Sunny Yang
       Czy o utworach, tych awangardowych, które okazały się  świetną muzyką i wcale nie przypominały zgrzytania widelcem po patelni ;-) Wyjaśnić trzeba jedno: nagrywanie naturalnych szumów ulicy, samplowanie (tak to się chyba nazywa) dźwięków zbieranych przypadkowo i nagranych z premedytacją, rozciąganie i wykrzywianie ludzkiego glosu, rozbieranie go na głoski, na pojedyncze dźwięki i zestawianie na nowo, miksowanie wszystkiego ze wszystkim i cokolwiek jeszcze się dzisiaj robi przy pomocy komputerowych machinacji - tego wszystkiego za muzykę nie uznaję (i nic mnie nie obchodzi, że jakiś współczesny i nowatorski kompozytor by się za to obraził). Kronos Quartet zagrał prawdziwą muzykę i wiekszość tego, co posłuchać można na nagraniach jako dwie, trzy zdubbingowane ścieżki dźwiękowe, oni zagrali na żywo. Naprawdę zagrali te wszystkie dziwne dźwięki tak niepodobne czasami do brzmienia klasycznych instrumentów kwartetu. Oczywiście,  elektronika w tym była,  leciało nagranie dwóch ścieżek dźwiękowych, zresztą oni sami te ścieżki wcześniej nagrywali, a na żywo włączali się do utworu, wchodzili niejako w muzyczne tło z trzecią ścieżką. Wrażenie, jakby słuchało się trzech kwartetów jednocześnie. 
        Najbardziej skomplikowana pod tym względem była kompozycja Steve Reicha Different Trains z 1988 roku napisana specjalnie dla  Kronos Quartet. I prawdę mówiąc, dopóki nie zobaczyłam, jak to wygląda na żywo, nie mogłam, nie potrafiłam wykoncypować, co jest  przepuszczone przez komputer (poza głosami ludzkimi, bo te wiadomo, że musiały zostać wcześniej nagrane i przekomponowane), a co grane na tradycyjnych instrumentach. Teraz zobaczyłam i mniej więcej wiem :-) Different Trains jest trzyczęściową kompozycją  z odnośnikami do wspomnień Reicha z dzieciństwa spędzonego w Ameryce, czasów wojny i bydlęcych wagonów w Europie po brzegi zapakowanych ludźmi. 
      Inny utwór, skoro zaledwie z ubiegłego roku, chyba trzeba uznać, że bardzo anagardowy (;-)), Tar o Pood (Osnowa i wątek, 2013) irańskiego kompozytora o  bardzo ładnym nazwisku Sahba Aminikia. Tutaj trochę się pogubiłam i nie bardzo załapałam, co jest osnową, a co wątkiem tkanego dywanu. Musiałabym posłuchać jeszcze raz. Śmieszne było Powerhouse Raymonda Scotta z 1937 roku. Najkrócej można powiedzieć, że jest to utwór zaaranżowany na kwartet smyczkowy i tszszszsz! Ostatni ten dźwięk w odpowiednich momentach emitowany był przez pierwszego skrzypka, Harringtona. Rytmiczna i energetyczna kompozycja Last Kind Words (ok. 1930) Geeshie Wiley, kompozytorki, o której nic nie wiadomo, poza tym, że żyła w I połowie XX wieku, rozbujała publiczność, która tu i tam zaczęła sobie przytupywać. A gdzieś pomiędzy łagodnie wyciszające Flow Laurie Anderson z 2010 roku. Jako polski akcent Orawa Wojciecha Kilara w świetnej aranżacji znanego tu już i opisywanego przez mnie Krzysztofa Urbańskiego. Tylko poubliczność sobie zapomniała jak ten utwór się kończy i klaskać zaczęli niektórzy za wcześnie ;-) To z emocji, z zachwytu zapewne. No i kontemplacyjny Rachmaninow, Nunc Dimittis  (1915), oczywiście w specjalnej aranżacji na kwartet smyczkowy. Niestety, była to jedyna kompozycja, w której dość głośno awanturująca się przez cały czas deszczowa aura ewidentnie przeszkadzała w odbiorze. 
      Kronos Quartet nie tylko grał muzykę. Pomijając fakt, że Harrington cały czas bawił się też w konferansjerkę zapowiadając utwory, zespół odegrał mały teatr do Spectre (1990) Johna Oswalda. A to było bardzo, bardzo ciekawe i niespodziewane. Niby grają sobie normalnie (utwór  zasadniczo skomponowany został od bardzo cichego początku, poprzez stopniowe narastanie dźwięku aż do apogeum, a potem znowu wyciszenie) i jakoś niezauważalnie po kolei muzycy wyłączają, markują tylko granie odrywając smyczki od strun, ale wzamcniając za to przesadnie teatralnie typowe gesty pociągania smyczkami, wymachiwania, tymczaem jednak narastająca kompozycja leci z nagrania, światła to gasną, to oświetlają muzyków, którzy gwałtownie zmieniają pozycje i gesty, a potem znowu włączają się w ścieżkę muzyczną, jakby wracając z koszmarnego snu do rzeczywistości. Taki teatr światła i dźwięku. Przyznaję, że się zgapiłam i nie zauważyłam, kto pierwszy przestał grać, ale potem już uważnie patrzyłam i słuchałam, śledząc w jakiej kolejności, wchodząc z powrotem w nagranie, znowu podjęli grę na żywo. 
      Jak grali? Różnie. Tradycyjnie, smyczkiem po strunach, ale i szarpaniem palcami, krótkmi pociągnięciami, uderzeniami, ciekawe były długie pociągnięcia w górę i zastyganie w ciszy,  albo bardzo, bardzo ponure tony wiolonczeli wpadającej w ciemne basowe tony, albo chropawo jeżdżąc po podstawku. Nic dziwnego, że w końcu ze smyczka Harringtona zwisało porwane włosie ;-)
      Ale napisałam! Czas zakończyć. Jeszcze długo będę pod wrażeniem. Oni są naprawdę świetni, warto było zmoknąć. 
      
 Trudno znaleźć nagrania akurat tych utworów, ale  mam - to właśnie grali: Last Kind Words




       
     No cóż,  tego nie grali, ale z tego są najbardziej znani, przynajmniej tej części słuchaczy, która nie interesuje się muzyką klasyczną, ale za to ogląda filmy (tu jeszcze w poprzednim składzie).



sobota, 17 maja 2014

Bilcze Złote (Kraków, epilog, a właściwie prolog, bo tam zaczynała się cywilizacja)

      Kto zna Bilcze Złote i wie, gdzie to jest? Przyznaję, ja nie widziałam absolutnie nic i nazwa, poza tym, że ładnie brzmi, nic mi nie mówiła. A może o jaskini Werteba  ktoś wie, czytał, był tam?? Nie? Ja też nie słyszałam nigdy wcześniej.  W takim razie może kultura trypolska rozjaśni mroki niewiedzy? Niestety,  też nie. Albo byłam tak kiepska z historii, albo... miałam kiepską historię w szkole ;-)
      Zdjęcie w poprzednim wpisie przedstawia dwa ceramiczne naczynia - raczej misę i talerz niż nocnik czy kapelusz ;-) - z bogatej i przepięknej kolekcji wytworów kultury trypolskiej ze stanowiska archeologicznego odkrytego w jaskini Werteba i Bilcze Złote w obwodzie tarnopolskim na dzisiejszej Ukrainie.
       Bilcze Złote znajdowało się w majątku książąt Sapiehów na Podolu. W 1822 odkryto jaskinię, której drogocenne zbiory i znaczenie miało dopiero zostać ujawnione przez kolejnych badaczy. W samej jaskini znaleziono około tysiąca ceramicznych naczyń,   70 zoomorficznych i antropomorficznych figurek oraz krzemienne narzędzia. W ogrodzie książęcego pałacu odkryto ponadto stanowiska grobowe. Ostatecznie okazało się, że tak naprawdę była to całkiem spora osada. Ciekawostką jest fakt, że jaskinia znajduje się w podłożu lessowym i schodzi się do niej w dół pod ziemię. Samo wejście nie wygląda zachęcająco, a wręcz budzi niepokój i  trudno byłoby przypuszczać, że kryje  takie skarby. W wielu korytarzach i trudno dostępnych miejscach znajdowano przedmioty, których wiek datuje się między 3870 a 2710 r.p.n.e. A więc naczynia na zdjęciu mają, lekko licząc, prawie pięć tysięcy lat.
       Na całą kolekcję z Bilcza Złotego, którą naukowo opracowano dopiero kilka lat temu, składają się wspomniane naczynia ceramiczne - od małych pucharów,  mis, talerzy, amfor po bardzo duże,  do metra wysokości i pękate, w które nawet człowiek dałby radę się schować - narzędzia, amulety, figurki, ludzkie i zwierzęce, biżuteria. Największą uwagę przyciągają właśnie naczynia.  Są one przepięknie zdobione, malowane we wzory geometryczne,  linie  faliste i łamane,  pionowe i poziome. Linie dzielą powierzchnię na pola, w których pojawiają się kółka, kropki,  inne geometryczne wzorki, coś na kształt np. liścia albo szachownicy.  Uważa się, że w tych wzorkach ukryty jest cały kosmos wierzeń  ludzi kręgu kultury trypolskiej, do której zalicza się stanowisko odkryte w Bilczu Złotym.
        Kultura trypolska, albo inaczej też kultura Cucuteni-Trypole (od nazw miejscowości, gdzie zidentyfikowano ją po raz pierwszy: Cucuteni w Rumunii i Trypole-Tripolje na Ukrainie koło Kijowa), rozwijała się w latach 4200 - 2750 p.n.e. Ale znalazłam też opracowania datujące jej początek na 5400 lat p.n.e.  Ze względu na  wysoko rozwiniętą wytwórczość ceramiczną i bogate malowane wzornictwo nazywa się ją także kulturą ceramiki malowanej. Ludność tej kultury tworzyła  całkiem spore osiedla, wyczytałam, że do 15 tys. mieszkańców. Toż to wręcz miasto. Ba, znam  dzisiejsze miasteczka prowincjonalne o znacznie mniejszej liczbie mieszkańców. Wszystko to świadczy o naprawdę wysokim rozwoju cywilizacyjnym ludzi epoki neolitu przecież, czyli tak potocznie i lekceważąco nazywanego społeczeństwem kamiennym.
      Wróćmy do Werteby i Bilcza Złotego. Cała wiedza na ten temat jest dla mnie całkowicie nowa. Szokiem było odkrycie istnienia tak bogatej i wysoko rozwiniętej kultury w Europie i to na wschodnich jej rubieżach. Szokujące są wymyślne malowane wzory na ceramicznych naczyniach, które na dodatek całe są w jaskrawym odcieniu żółtoczerwonym, w sumie więc sprawiają wrażenie niezwykle wyrazistych deseni na barwnym tle. Miałam ochotę dotknąć, włożyć rękę do środka, sięgnąć  do samego dna, ale nie wolno, a poza tym trochę strach, bo gdyby się  rozbiło... Widziałam takie śmieszne naczynia binoklowate, jakby podwójne kielichy, coś jak znane w ludowej wytwórczości dwojaki. Ale te miały kształt  kielichów czy pucharów, tyle tylko, że złączone we dwa. Z tego wszystkiego zapomniałam robić zdjęcia, więc tylko te dwa niby-kapelusze uwieczniłam. Odwrócone są dlatego, żeby pokazać zdobienia na zewnętrznej powierzchni.
      I kolejny szok: te wszystkie  puchary,  wazy, amfory i jednym słowem "garnki" były lepione bez koła garncarskiego, czyli chyba ręcznie (?). Jaką trzeba mieć sprawność i jaką znajomość materiału, żeby  ulepić nie tylko jakiś tam płaski talerzyk, ale wielki pękaty bukłak wysokości metra! Bo i takie stały na środku sali wystawowej. Może właśnie dlatego do ceramicznej gliny dodawano skorupki małży. W każdym razie przeważa przekonanie, że zbiory naczyń w jaskini Werteba nie są przypadkową graciarnią, ale stanowią jakościowo i estetycznie wyselekcjonowany zestaw służący przez tysiąc lat do celów kultu. Sama jaskinia bowiem nie nadaje się do zamieszkania. Natomiast wokół niej na powierzchni rozwijało się życie.
       

Z tych naczyń korzystał ktoś 4700 lub więcej lat temu. Tego kogoś dawno już nie ma i nic o nim nie wiadomo, a rzecz przetrwała. Chyba nie w całości, bo na tym po prawej widać odtworzony fragment po ubytku. Kształt tego po lewej wydaje się jeszcze bardziej archaiczny. Widoczne nierówności wywołują w wyobraźni widok postaci neolitycznego garncarza urabiającego w palcach glinę kawałek po kawałeczku. Człowiekowi się marzy jakaś nieśmiertelność lub choćby podtrzymywana chirurgicznie i medycznie długowieczność, tymczasem, jak widać, wytwory ludzkich rąk ukryte przed wzrokiem ciekawskich przetrwały znacznie dłużej niż wiek matuzalemowy.

Tutaj można zobaczyć naczynie binoklowate

Poniżej wejście do jaskini Werteba

Печера Вертеба Вхід.JPG
"Печера Вертеба Вхід" autorstwa Богдан Репетило - Praca własna. Licencja CC BY-SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons.

Wystawę oglądałam w Muzeum Archeologicznym w Krakowie,  18 kwietnia. 



PS Jaskinia Werteba znajduje się w programie niektórych wycieczek turystycznych na Ukrainę, jeżeli obejmuje tamte tereny. To znaczy, znajdowała się, bo teraz chyba nie...

sobota, 10 maja 2014

Kraków, część VII, ostatnia - dwa wielkanocne koncerty

     (A jeśli ktoś ma dość Krakowa i poważnych tematów, zapraszam na coś lżejszej natury: Słoń a sprawa polska )


      Pora zakończyć krakowskie wspominki. Z pięciu dni zrobiło się siedem odcinków, a dałoby radę i więcej. Pozostawmy jednak resztę na inne okazje. Kiedyś gdzieś pojawią się jeszcze, gdy nadejdzie właściwy moment. Tymczasem wracam pamięcią do ostatnich dwóch koncertów. Z założenia powinny być inne, bardziej radosne, jak przystało na okoliczność Niedzieli Zmartwychwstania i Wielkanocnego Poniedziałku. Muzyka nie rozbrzmiewała już w ciemnościach sceny a płomienie świec nie oświetlały nikłym blaskiem śpiewaków. I na scenie, i wśród widowni wyczuwało się inny nastrój. Dwoma koncertami podzielili się Johann Sebastian Bach w niedzielę i Georg Friedrich Händel w poniedziałek.
       Dwie kantaty i trzy koncerty Bacha zaprezentowali muzycy zespołu Cafe Zimmermann pod kierownictwem Pablo Valettiego i Celine Frisch, którym towarzyszył od strony wokalnej kontratenor Damien Guillon. Pisałam, że się wybieram na jego występ ;-) I chyba spora część widowni również bardziej oczekiwała jego niż samej tylko muzycznej części niedzielnego wieczoru. Koncert A-dur na obój d`amore, smyczki i basso continuo nie zachwycił mnie wcale i to właśnie za sprawą tego nieszczęsnego oboju. Samego dźwięku instrumentu jeszcze dałoby się posłuchać, śledząc ciekawą linę melodyczną, ale zupełnie mi to nie grało ze smyczkami. Chociaż w drugiej zdaje się części,  Larghetto, interesująco rozwijała się melodia oboju, tak jakby zaklinanie węża albo wywoływanie dżina z butelki ;-) Samo w sobie, bez całej reszty, było to ciekawe i  trochę magiczne. Z kolei Koncert d-moll na 2 skrzypiec, smyczki i b.c. rozbawił mnie za sprawą kontrabasu i wiolonczeli uparcie tworzących tło w postaci dum dum dumdumdum. Sam w sobie jest to utwór bardzo piękny, ale  chyba nie wszystko wyszło jak należy.
        Niekwestionowanym blaskiem za to lśnił głos Damiena Guillona wykonującego dwie kantaty: Vergnüte Ruh, beliebte Seelenlust i Gott soll allein mein Herze haben. W pierwszej wyrażona jest tęskonta za błogim spokojem, chęć ucieczki od grzesznego świata, prośba o zamieszkanie w Domu Bożym, czyli de facto o śmierć. Druga stanowi pewien rodzaj refleksji o Bożej miłości, która zapewnia duszy spokój. Tytuł kantaty: Gott soll allein mein Herze haben jak refren powtarza się kilkakrotnie, a aria Stirb in mir to jedna z tych, które należą do moich ulubionych i poprzez nią sprawdzam, czy wykonawca mi się podoba, czy też nie. Guillon w obu kantatach zaprezentował się pięknie, doskonale równoważąc emocjonalny liryzm, refleksyjność i wirtuozerię. Wszystko do końca elegancko wyśpiewane, nic na siłę i nic na wyrost. Porównując go z Schollem (którego był uczniem w Schola Cantorum Basiliensis), zdecydowanie bardziej podobał mi się w niskich rejestrach, ale całość była naprawdę zachwycająca. Prawdziwe mistrzostwo pokazał w wirtuozerskiej arii Mir ekelt mehr zu leben

Mir ekelt mehr zu leben - Damien Guillon
(pod linkiem jest tylko ten kawałek ostatni, czyli aria, całość trwa ponad 20 minut, ale nauczyłam się "wycinać" tylko określony fragment, więc sama jestem ciekawa, jak mi się to udało)

Na bis Guillon zaśpiewał jeszcze dramatyczne Erbarme dich, które już zamieszczałam, więc nie będę powtarzać. 

      Prawdziwie radosny nastrój Wielkanocy zabrzmiał w poniedziałek za sprawą La Resurrezione Händla w wykonaniu Le Cercle de l`Harmonie pod kierownictwem Rene Jacobsa i solistów. Anioł - Sunhae Im i Lucyfer - Johannes Weisser zmagają się w walce Dobra i Zła, gdy tymczasem Maria Magdalena - Sophie Karthauser i Maria Kleofasowa - Wiebke Lehmkuhl oraz Jan Ewangelista - Jeremy Ovenden po ostatnich dramatycznych wydarzeniach szukają pocieszenia, co ostatecznie Anioł z wysoka radośnie im obiecuje, ogłaszając Zmartwychwstanie. Partie Anioła i Lucyfera biorące udział w dialogu są muzycznie kontrastowe: na przemian wysoki radosny sopran z ciemnym, złowieszczym barytonem. Dużo zależy tutaj od śpiewaków, ich głosów i interpretacji. Przynaję bez bicia, Sunhae Im jako Anioł, jakkolwiek wychwalana i doceniana, nie zachwyciła mnie, zwłaszcza na początku. Może stała za daleko (Anioł i Lucyfer jako goście z zaświatów, zostali ustawieni za orkiestrą, co prawda na podwyższeniach, ale w głębi). Jej głos wydał mi się, chociaż dźwięczny, za ostry. Zamiast owej radosnej nowiny o Zmartwychwstaniu,  odbierałam tylko techniczny koloraturowy popis wysokości. Ale później jakoś lepiej już to brzmiało, zwłaszcza w drugiej części. Z kolei  Johannes Weisser (Lucyfer), którego słyszłam po raz pierwszy, od początku do końca wydał mi się najlepszy z całego zespołu. Fantastyczny głos poparty iście dramatyczną interpretacją, wspaniale wyśpiewywał na niskich tonach moment pogrążenia się bohatera w piekielnych czeluściach. Pomyślałam sobie, że jeśli jako postać ma on odstraszać od zła i przestrzegać przed grzechem i przerażać piekłem, to nie powinno się dla Lucyfera pisać tak wspaniałej muzyki ;-)
       Na początku nie mogłam się też przekonać do Ovendena, ale również stopniowo się to zmieniało. Właściwie trzeba powiedzieć, że całkiem ładnie się zaprezentował i już w Cosi la tortella, a potem w Caro Figlio mogłam zasłuchać się bez zakłóceń. Najbardziej dramatyczna była partia pogrążonej w rozpaczy Marii Magdaleny. I rzeczywiście na tle jej rozterek, dialogów z Marią Kleofasową, radosne uniesienie Anioła oraz końcowy brawurowo wykonany Chór: Diasi lode in Cielo, in terra wprowadzał entuzjastyczną radość ze Zmartwychwstania. Nic dziwnego, że został powtórzony na bis. Trzeba przyznać, że po tym ostatnim koncercie oklaski trwały chyba najdłużej. Może też dlatego, że żal było kończyć mistyczne i nastrojowe spotkanie z muzyką jedenastych z kolei Misteriów Paschaliów.

(zamieszczam ostatnią część La Resurrezione, od arii Caro Figlio, wykonawcy niestety, inni; zwracam uwagę na wirtuozerską końcówkę, sopran przebija wszystkich:-))



A, prawda, jeszcze reportaż z tej części festiwalu.

środa, 7 maja 2014

Spotkania podróżne (Kraków, część VI)

     Czy podróże literackie zaczęły się od La Manczy i Don Kichota? Oczywiście, literackie pejzaże istniały wcześniej (np. włoskie), ale to pejzaż mancyjski wzynacza cezurę nowożytnego sposobu podróżowania tropem literackiej postaci, w wyniku którego następuje obiektywizacja fikcji. Zapomina się przy tym, że pejzaż, który chcemy zobaczyć, przecinające go ścieżki, punkty postoju jak gospody, zajazdy, są literacką fikcją, a my chcemy znaleźć te same wiatraki, z którymi walczył Don Kichot. 
      Literackie nazwy ulic zadomowiły się na dobre w miejskiej przestrzeni od dawna. Podczas studiów mieszkałam na ul. Grażyny, która krzyżuje się z ul. Wajdeloty, a ta z kolei z ul. Konrada Wallenroda, a wszystkie są częścią os. Mickiewicza.  Na os. Konopnickiej jest ul. Skrzatów, Pana Balcera i Jana Sawy.
       Pewna miejscowość w La Manczy, z której pochodził Alonso Quijano, jak Reymontowskie Lipce wywołała spór o autentyczność powieściowej przestrzeni.
        Pejzaż literacki jako termin został wprowadzony przez  European Institute of Cultural Routers i zadomowił się jako wartość na tyle, że Rada Europy nadaje im - niektórym z nich - tytuł Europejskiego Szlaku Kulturowego. Szlak w La Manczy jest jednym z nich. Ale pod wpływem rozwoju cywilizacyjnego, industrialnego i po prostu przeobrażeń zachodzących z biegiem lat rodzi się pytanie: jeśli zaginie pejzaż, będący inspiracją i przedmiotem opisu literackiego, co stanie się z bohaterem?
        W delcie Wielkiego Rodanu na wybrzeżach Camargue płacono solą. To tutaj Mistral pisał o twierdzy na ruchomych piaskach, a bohater opowiadania Josepha d`Arbauda, Jaume Roubaud oswoił ostatniego grecko-rzymskiego bożka z koźlimi kopytami. Camargue - gdzieś w pobliżu Arles - jest nazwą utworzoną od nazwiska  (coś przeciwnego do procesu tworzenia nazwisk polskich od nazw miejscowości). Camars był rzymskim senatorem, mecenasem sztuki, właścicielem tamtejszych terenów, więc  cały obszar nazwano jego imieniem.
        Jak wyglądają powroty z literackich podróży? Tego nie wiem, gdyż wciąż wyruszam tylko w jedną stronę: TAM. I nie zawsze są to wędrówki zgodne z mapą literacką, a spotkania bywają nieoczekiwane i zaskakujące. Kiedy pierwszy raz zapalałam znicz na mogile Gabrieli Zapolskiej na Cmentarzu Łyczakowskim, nieoczekiwanie odkryłam, że tuż obok został pochowany Stefan Banach. A teraz ostatnio w Krakowie spotkałam go znowu - czy raczej jego ducha. Na Plantach między Collegium Novum a Wawelem siedział na ławeczce z tabliczką swojego imienia:

 

Na ławeczce jest napis: Ławka upamiętnia rozmowy Stefana Banacha o matematyce w roku 1916
       Podczas mojego poprzedniego pobytu w Krakowie ławeczki jeszcze nie było. Jest to rzecz nowa, będąca skutkiem "śledztwa" dwojga matematyków: Danuty i Krzysztofa Ciesielskich, którzy na podstawie opisu pierwszego słynnego spotkania Hugona Steinhausa ze Stefanem Banachem i Ottonem Nikodymem wykreślili prawdopodobne położenie słynnej ławki - niemego świadka narodzin sławy największego polskiego matematyka. Ławeczkę z napisem ustawiono w grudniu ubiegłego roku, a rzecz całą opisano w styczniowym numerze PAUzy Akademickiej. W tym wypadku, jeśli nawet samo miejsce ustawienia ławki nie jest do końca prawdziwe, to prawdziwe są osoby, które na tamtej ławce w roku 1916 dyskutowały o całce Lebesgue`a.
      Nie zawsze jest jednak tak prosto. W Ogrodzie Profesorów zadumane postacie nie chciały zdradzić swojej tożsamości. Na nic się zdały podchody, podpytywania i próby wyśledzenia ani wywiad. Nikt ich nie zna. Pozostali anonimowi. 


 


Pewnie ten Krętorogi strażnik na bramie wejściowej śmiał się z moich prób zagadywania milczących dostojnie postaci. 
      




 Za to kolejne spotkanie z całym ceremoniałem i z pełnym nazwiskiem. Odwiedziłam Meksykańskiego Emigranta w jego ostatnim domu. W Krakowie spotkałam go niegdyś po raz pierwszy, w Teatrze Starym grano jego sztukę, i tutaj znowu wędruję po śladach na literackim szlaku.   
      Wkraczając w pejzaż nie tylko poznajemy to, co może nam dać;  ze swej strony wnosimy do niego siebie i pozostawiamy ślady: pamięć, napisy na kamieniach, język. W delcie Wielkiej Rzeki handlowano solą. Byli to prawdopodobnie Grecy z Rhodos i to oni nazwali ją Rhodanus, dzisiejszy Rodan. Nie tylko miejsca są zamieszkane, także czas ma swoich mieszkańców, po których pozostają ślady. Mapy literackich, i nie tylko literackich, podróży mają swoje przestrzenne wymiary i głębię. Zmierzać możemy do dalekiego horyzontu i zaglądać wstecz do studni czasu. Jak Raphael Rogiński możemy siedzieć w archiwach w Jerozolimie i znajdować muzykę, siedzieć na pustyni i znajdować siebie. 
       Żyjemy w wielu światach równocześnie i każdy musi sobie z tym radzić - potwierdza Fred Frith.


Rozważania ze spacerów krakowskich i na kanwie książki Inne przestrzenie, inne miejsca. Mapy i terytoria. Wybór, redakcja i wstęp Dariusz Czaja. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013.

wtorek, 6 maja 2014

Słuchane przy blasku świec (Kraków, cz. V)

        Poprzedni post pisałam w odcinkach przez dwa dni, mimo że korzystałam z pisanych na gorąco notatek. Może w tym sęk, że, pisane na gorąco, straciły swoją temperaturę emocji i stały się częściowo nieczytelne. Pierwsze wrażenia, skojarzenia, poruszenia duszy i umysłu z czasem blakną i stają coraz bardziej niewyrażalne. Notatki to tylko namiastka tego, co nam się przydarza w zetknięciu ze sztuką. O ile jeszcze sztuki plastyczne mają swoją materialną trwałą formę istnienia, o tyle muzyka istnieje w czasie i przemija bezpowrotnie. Każde wykonanie będzie inne, nic dwa razy się nie zdarza. Partytura to tylko szkielet, projekt, którego kształt materialny tu i teraz powstaje w przestrzeni między wykonawcą, instrumentem, śpiewakiem a zasłuchanym i zapatrzonym odbiorcą. Zasłuchanym tak, że nawet ciszy nie ośmiela się nikt przerwać.
          W Wielki Piątek (18 kwietnia) zdarzyło mi się usłyszeć najdłuższą ciszę po zakończeniu koncertu. Vincent Dumestre z zespołem Le Poème Harmonique, któremu towarzyszyło trzech wyśmienitych solistów: Reinoud Van Mechelen (tenor), Jeffrey Thompson (tenor) i Geoffroy Buffière (bas) oraz częścią Capella Cracoviensis Vocal Ensemble skomponował z utworów Marca-Antoine`a Charpentiera przejmującą pasyjną medytację. Całość złożona z dziewięciu wybranych medytacji lamentacyjnych z Jeremiasza,  fragmentów Ewangelii i Psalmów, wzbogacona dwoma utworami instrumentalnymi, wykonana została bez przerwy jako dramaturgiczna narracja prowadząca od sceny modlitwy Jezusa w Ogrójcu, poprzez rozpaczające wyznanie Marii Magdaleny, zdradę Judasza, zaparcie się Piotra, scenę wyroku Piłata, śmierć Jezusa aż do pokutnego wezwania do nawrócenia (Psalm 50). Można powiedzieć, że Dumestre  ułożył Pasję, tylko że nie opierał się na jednej wybranej Ewangelii, jak Bach w Pasji Mateuszowej czy Janowej, lecz korzystając z różnych fragmentów muzyki Charpentiera. Między utworami zapadały chwile dramatycznej ciszy, napięcie rosło, treść wprowadzała w coraz mroczniejsze stany ludzkiej duszy. 
         Niewielka grupa muzyków wraz z ustawionymi z tyłu solistami i szeregiem dziewięciu śpiewaków Capella Cracoviensis niemal tonęła w ciemnościach sceny. Muzycy mieli tylko lampki przy pulpitach, z tyłu zaś sceny zostały zapalone duże ustawione w rzędzie tak na wysokości półtora metra świece. Świece bowiem towarzyszyły średniowiecznym i późniejszym obrzędom Ciemnych Jutrzni. Były one stopniowo gaszone po każdej odśpiewanej części, tylko ostatnią pozostawiano zapaloną. Podczas koncertu świece uroczyście zapalono na początku, było ich, o ile dobrze policzyłam 8 lub 9. Nikły ich płomień oraz niewielkie lampki przy pulpitach nie rozpraszały mroku koncertowej sali, toteż muzyka i śpiew prawdziwie przeniosły słuchaczy w wymiar iście metafizyczny. Dumestre dyrygował, powiedziałabym, powściągliwie, na siedząco, nie skupiając na sobie uwagi. Świetni soliści: Mechelen, Thompson i Buffière wznieśli się na wyżyny dramatycznej interpretacji; na początku głos Mechelena wydawał mi się nieco za ostry, ale to wrażenie minęło. Za to Buffière (bas) zachwycił mnie od razu. Wszystkie partie wykonywali panowie, nawet lament Marii Magdaleny. Cudownie spisali się polscy śpiewacy z Capelli Cracoviensis. W ostatnim utworze - Miserere (Psam 50) - mieli szczególną rolę do wykonania. Do tego utworu przemieścili się i ustawili za rzędem świec, po kolejnych częściach któryś ze śpiewaków gasił kolejną świecę. Napięcie narastało, gdy w pogłębiającej się ciemności rozlegało się wołanie: Averte faciem tuam a peccatis meis..., Cor mundum crea in me Deus..., Libera me de sanguinibus, Deus, Deus salutis... Aż do ostatniego. A wtedy zgaszono ostanią świecę i lampki przy pulpitach muzyków. Ciemność zapadła i cisza. 
          Ten jeden raz pomyślałam. że wykonanie koncertu w sali Filharmonii, a  nie w  kościele, czegoś istotnego jednak tę muzykę pozbawiło. Tego najwyższego stopnia sacrum, dla którego ta muzyka została przecież stworzona. Sala koncertowa nigdy nie zastąpi tchnienia świątynnych murów, wysokich sklepień i kolumn, żywych kamieni, bezgłośnie włączających się w Jeremiaszowe wołanie: Jerusalem, Jerusalem, convertere ad Dominum Deum tuum. Może więc i dobrze, że całość rozbrzmiewała w narastających ciemnościach, bo nie tylko odpowiadało to treści, ale i nie rozpraszało widokiem wypranej z emocji architektury. I także po tym koncercie właściwie nie powinno być bisów. Przecież wszystko zostało powiedziane. Ale były: dwa. Na szczęście i tu nie zbarakło Dumestre`owi wyczucia na drugi bis proponując cudowne, wyciszające, śliczne po prostu In pace in idipsum. Był to ten jeden jedyny utwór innego kompozytora. Nie Charpentiera, tylko Guillaume Bouzignaca.. 
          Guillaume Bouzignac (1587 - 1634) - jak często bywa z dawnymi kompozytorami - przez wiele lat był zapomniany i nieznany późniejszym pokoleniom. Dopiero od początku wieku XX stopniowo przywraca się jego utwory współczesnej recepcji. Żył i działał na prowincji, w Langwedocji, daleko od muzycznych centrów swojej epoki, toteż nawet za życia chyba nie był zbyt szeroko znany, a jego kompozycje przetrwały tylko w rękopisach. Do dziś daty jego życia są hipotetyczne i przybliżone. Odkrywana jednak bogata spuścizna sprawiła, że dziś docenia się go jako jednego z trzech, najstarszego z nich, najwybitniejszych twórców barokowej muzyki sakralnej we Francji, obok  Charpentiera właśnie i Lully`ego
           Chóralne In pace do krótkiego tekstu skompilowanego z fragmentów Ps 4 i Ps 132 jest tak wyciszające i kojące, że po dniu pełnym wrażeń w sam raz nadaje się na wieczorną medytację przed snem. Byłam zauroczona wykonaniem utworu, którego wcześniej nie znałam i ono właśnie pozostawiło w mojej pamięci wrażenie najtrwalsze.

In pace in idipsum

Dormiam et requiescam (Ps 4, 9)
Si dedero somnum oculis meis
Et palpebris meis dormitationis (Ps 132, 4)
Dormiam et requiescam.

(Niestety, żadne dostępne nagranie, a znalazłam zaledwie kilka, nie umywa się do wykonania krakowskiego)




        

niedziela, 4 maja 2014

Autoportrety nie tylko kawiarniane (Kraków, cz. IV)

      Zdążyłam! Przedłużono czas trwania wystawy Zawsze Młoda! Polska w Kamienicy Szołayskich. Ja wiem, na pewno czekano tam na mnie ;-) A jeśli nawet nie na mnie, i tak skorzystałam :-)
      W salach wystawowych zgrupowano dzieła wokół wyraźnie wyeksponowanych tematów. Zaczyna się od Autoportretu, następnie Mit miasta, Widoki natury, Ich modele (chyba modelki, bo przeważały panie), Fantazmaty, lęki, nadzieje, W młodopolskim salonie, W stronę ludu, Pociecho moja, księgi moje, Sztuki piękne i użyteczne. To nie wszystko, ale najlepsze zostawiłam na końcu, chociaż było na początku ;-)
         Jeśli autoportrety, to wiadomo: Weiss z maskami, a Boznańska w kwiatach. To akurat się zna i zaskoczenia nie było. Podobnie jak w części Mit miasta - czego byście się spodziewali? Wiadomo: Planty Wyspiańskiego.  Ale nie tylko, rzucały się w oczy nadspodziewanie liczne szkice i obrazy kościoła św. Barbary, jakoś szczególnie sobie go artyści upodobali. I chyba nie należy się dziwić.
        Z miasta wkraczamy w naturę. Zawsze podziwiałam Topole Stanisławskiego. No to sobie poszukałam, z wielkim trudem, bo obrazek maleńki,  jak taka nieco większa pocztówka. A sprawia monumentalne wrażenie tymi wysokimi drzewami kutymi w brązie zachodu. Z kolei Słoneczniki Kazimierza Sichulskiego (malarza raczej mi nieznanego dotąd) jak moje krzywe, pochylone, na poły uschnięte, zwisające swoimi tarczami nad ziemią.  Jeszcze przed Wozem z sianem Pankiewicza postałam, jak jedzie z górki, ale śnieg najlepiej maluje Ruszczyc, taki Strumień w zimie choćby.
         Wśród portretów modeli dzieła poważne i niepoważne. Znowu Weiss - obraz zatytułowany Czerwona wstążka, a wstążki niemal nie widać. Na wprost bowiem mamy wielkości prawie naturalnej akt kobiety widzianej z tyłu, piękny łuk pleców prowadzi ku włosom, tam jest ta wstążka ;-)
         No i Fantazmaty... klimaty z pogranicza snu, marzenia, wyobraźni i majaczeń. I znowu Sichulski - muszę zapamiętać to nazwisko - proponuje wsłuchać się w bardzo krakowską melodię: Hejnał. Kto gra? Ktokolwiek to jest, przypomina Wojskiego i jego róg długi, cętkowany, kręty lub złoty róg z  Wesela Wyspiańskiego i zdaje się, że nie tylko mnie, skoro tak zapraszano na wieczór autorski  Wyspiańskiego właśnie:

Poniżej mamy zaproszenie i obok oryginał obrazu Hejnał


Tutaj, w tym dziale są moje ulubione Strachy  Weissa. Zakochałam się w tym obrazie od pierwszego wejrzenia.  I zawsze jak mam okazję, muszę popatrzeć. Tym razem też. 

(to zdjęcie nie jest moje, bo moje tak ładnie nie wychodzą)

        Interesująca i jakże kobieca część salonowa z dwiema sukniami: balową Olgi Boznańskiej i wizytową (nie podano, czyją). Jakie te kobiety młodopolskie miały figury!
        A dalej tańcują ludowe kołomyjki, Hucułowie, Górale i Bronowice oczywiście z rodziną Mikołajczyków. Hucułka Władysława Jarockiego w sukni w poziome wąskie paski, wyszywanym serdaku i koszuli z bufiastymi rękawami. Dzień cały można by stracić na wynajdywanie szczegółów między strojem huculskim a krakowskim. Albo zamiast liczyć paski poziome czy pionowe,  pstryknąć zdjęcie, jak pewna angielska para turystów  dzieciakom ubranym odświętnie na krakowskim Małym Rynku. Dzieci, chłopczyk i dziewczynka, w pełnych ludowych strojach, z rodzicami wracały z kościoła, gdy  zaintrygowani ich strojem obcokrajowcy poprosili o możliwość zrobienia im i z nimi zdjęć. I tak to mali krakowianie trafią do czyjegoś pamiątkowego albumu z egzotycznej wyprawy do Polski ;-)
        Tymczasem zaczytuje się w Chimery i Sztuki - młodopolskie czasopisma artystyczne z pięknymi winietami, projektowanymi przez najlepszych ówczesnych malarzy i grafików. Obok Sztuki Polskiej w gablocie Hrabia Wojtek. Pismo polityczno-satyryczne. Wkraczamy w świat sztuki użytecznej, słynnych secesyjnych lamp, abażurów, kilimów, lichtarzy i flakonów o poetyckich kształtach. To znam już z wielu innych wystaw i albumów, ale znajduję coś zgoła dla mnie nowego: ozdobne szybki.  To trzeba zobaczyć, więc  pstrykam raz po raz. Może kogoś zainspirują :-)

 

 

Na koniec coś w sam raz do łazienki


            
           A na koniec, choć to było na początku, młodopolscy artyści w Dionizyjskim orszaku (właściwie, dlaczego Dionizyjski, nie wiem, przecież i Apolliński równie dobrze pasuje), czyli Paon: całościenne panopticum portretów, karykatur, zapisków, krótkich a celnych wierszyków, notatek, olśnień, mądrości znad filiżanki i kieliszka,  słowem silva rerum spisany z kawiarnianych serwetek. Szkoda by słów na opisanie czegoś tak ulotnego, czego sens mieści się w aforystycznym skrócie. Wybrałam więc tylko jedno motto,  do którego zresztą nie omieszkałam podczas pięciodniowego pobytu w Krakowie stosować się najczęściej, jak tylko się dało ;-) (co mocno odczuła moje kieszeń, niestety)

Niech ciebie rymem wsławię,
Knajpo, gdzie przy czarnej kawie
Drogi czas na niczym trawię.

                          Lucjan Rydel

Uwaga! Kliknięcie na obrazek powoduje, że się powiększa i wszystkie można oglądać w trybie slajdowym.