poniedziałek, 30 listopada 2015

Van Gogh Alive

       Patrzę na wielkie twarze van Gogha. Autoportrety w różnych odsłonach, z uchem i bez ucha. W powiększonych oczach czai się szaleństwo. A może to oczy geniusza widzącego szaleństwo świata? Obserwują, wchłaniają kolory i światło, w głowie kłębią się gwiazdy jak stoo wirujących słońc, ręka z pędzlem maluje, maluje, maluje. Te gwiazdy, te słońca, wiejskie pejzaże francuskiej prowincji, holenderskie wiatraki, paryskie ulice... Cyprysy, cyprysy... i pola zbóż, znad których zrywają się czarne wrony. Kwiaty: irysy, maki, słoneczniki i kwitnąca gałąź migdałowca. Kolory: błękity, czerwienie, brązy i żółcie, fantastyczne, intensywne, w setkach odcieni żółcie. Dookoła pulsują barwy, zielone, żółte, brązowe pociągnięcia pędzla. Gdzieś z góry spływa kaskada błękitnego nieba, wirujący blask zamienia się w gwiazdy. A potem obłęd: z każdej tablicy, z każdego ekranu patrzą na na mnie jego oczy. Patrzą w skupieniu. Zanim wybuchną szaleństwem. Zanim odezwą się ozdobnym pismem listów ilustrowanych rysunkami.
       Van Gogh Alive - nowa multimedialna wystawa malarstwa van Gogha dostępna od niedawna w namiocie wystawowym na błoniach Stadionu Narodowego. Obrazy zostały powiększone do wielkich ekranów wiszących dookoła, z przodu i z tyłu, na całych ścianach i wysoko ponad głowami. Obrazy są w ruchu, zmieniają się, ewoluują jedne w drugie. Gdy mamy morski pejzaż, ożywione poprzez animację łódki płyną od lewej do prawej krawędzi obrazu. Chmara kruków z krakaniem nadlatuje nad pole zboża. Kręcą się ramiona wiatraka. Zmieniającym się obrazom towarzyszy muzyka dobrana w zależności od tematyki i poszczególnych etapów twórczości malarza. Wchodzimy niemal wewnątrz osobowości artysty. Kiedy szaleje z kolorami i dynamiką pędzla, towarzyszy nam mocna i przejmująca V Symfonia Beethovena. Razem z van Goghiem chcemy uchwycić pęd świata i w ostrych kolorach namalować ból istnienia. Wszechobecny pęd ku śmierci.
       Krytycy sztuki twierdzą, że taka wystawa jest profanacją. Obrazy mają swoje wymiary i harmonię kolorów, tutaj w monstrualnych rozmiarach zaburzoną i zdeformowaną.  Detale obrazów zostają powiększone do granic czytelności. Z wielkiego ekranu patrzy na nas ogromne jak półmisek oko van Gogha. Nie stoimy przed obrazami, lecz wewnątrz nich. Jesteśmy w samym środku szaleństwa, w głowie van Gogha.












piątek, 27 listopada 2015

Zawiła historia pewnej kantaty, a nawet dwóch


       W 1714 roku powstała kantata na pierwszą niedzielę Adwentu, oznaczona dzisiaj sygnaturą BWV 61 - Nun komm, der Heiden Heiland. Bach przebywał wtedy w Weimarze. W 1714 roku objął stanowisko organisty na dworze Johanna Ernsta von Sachsen-Weimar. Kantata BWV 61 składała się z następujących części:
  1. Coro: Nun komm, der Heiden Heiland
  2. Recitativo (tenor): Der Heiland ist gekommen
  3. Aria (tenor): Komm, Jesu, komm zu deiner Kirche
  4. Recitativo (bass): Siehe, ich stehe vor der Tür
  5. Aria (soprano): Öffne dich, mein ganzes Herze
  6. Chorale: Amen, Amen, komm du schöne Freudenkrone
         Otwierający Chorał do hymnu Marcina Lutra został przez Bacha skomponowany w stylu francuskiej uwertury jako chorał fantazja. Zawiera trzy części: wolna – szybka (fuga) – wolna. Jest najbardziej znaną częścią tej kantaty. Pozostałe części tekstu napisał Erdmann Neumeister Utwór został wykonany zgodnie z przeznaczeniem w pierwszą niedzielę Adwentu 2 grudnia 1714 roku.
       W 1723 roku Bach został kantorem w Kościele i Szkole Św. Tomasza w Lipsku. Było to bardzo prestiżowe stanowisko muzyczne na całe Niemcy. Bach po przyjeździe do miasta wykorzystał kilka kompozycji napisanych wcześniej. 28 listopada kantata BWV61 została wykonana po dziewięciu latach po raz drugi, tym razem w Lipsku. Bach był już dojrzalszym kompozytorem. Komponował inaczej. Na następny rok Bach postanowił napisać nową wersję kantaty Nun komm, der Heiden Heiland. Otrzymała numer BWV 62 i po raz pierwszy została wykonana 3 grudnia 1724 roku i składała się z następujących części:

1. Coro: Nun komm, der Heiden Heiland
2. Aria (tenor): Bewundert, o Menschen, dies grosse Geheimnis
3. Recitativo (bass): So geht aus Gottes Herrlichkeit und Thron
4. Aria : Streite, siege, starker Held!
5. Recitativo (soprano, alto): Wir ehren diese Herrlichkeit
6. Chorale: Leb sei Gott dem Vater ton
           Jak widać, lipskiemu kantorowi spodobał się hymn Lutra i wykorzystał go ponownie. Nie tylko zresztą w tutaj. W 1725 roku Bach komponuje świecką kantatę Schwingt freudig euch empor na urodziny nieznanego pracownika uniwersytetu, którego badacze identyfikują jako Johanna Heinricha Ernestiego, rektora Szkoły św. Tomasza w Lipsku. 12 marca 1725 roku obchodził on 75. urodziny. Tekst do muzyki Bacha napisał poeta Christian Friedrich Henrici znany powszechnie jako Picander. Wersję tę oznaczono jako BWV 36c. Jest to o tyle istotne, że tę sama kantatę kompozytor przerobił wkrótce dla uczczenia urodzin księżniczki Charlotty Fryderyki Amalii, żony księcia Leopolda z Anhalt-Cothen. Ta wersja, znana pod tytułem Steig freudig in die Luft, dziś zagubiona, otrzymała sygnaturę BWV 36a. Kompozytor osobiście dyrygował jej wykonaniem 30 listopada 1726 roku na zamku w Cothen.
         Po raz kolejny Bach sięgnął po swoją kompozycję w roku 1730 przerabiając libretto na religijne, dostosowując do pierwszej niedzieli Adwentu i dodając końcowy chorał do słów pieśni Philippa Nicolaia Wie schon leuchtet der Morgenstern. W roku następnym, 1731 kompozytor ponownie przerabia utwór, wzbogacając go o trzy nowe części, będące muzycznym opracowaniem trzech zwrotek z chorału Nun komm, der Heiden Heiland, nad którym pracował już w roku 1714. Wersja ta w efekcie liczy 8 części i jest jedną z największych kantat lipskiego kantora.

Składa się on z następujących części:
1. Coro: Schwingt freudig euch empor
2. Duetto: Nun komm, der Heiden Heiland na sopran i alt
3. Aria (tenor): Die Liebe zieht mit sanften Schritten
4. Chorale (Coro): Zwingt die Saiten in Cythara 
5. Aria (bass): Willkommen, werter schatz
6. Chorale (tenory): Der du bist dem Vater gleich
7. Aria (sopran): Auch mit gedampften
8. Chorale (Coro): Lob sei Gott, dem Vater, g`ton

Kantata została wykonana 2 grudnia 1731 roku. To jednak nie koniec historii. Oto w 1735 roku Bach zabrał sie do niej ponownie. I znowu Picander przywrócił jej świecki charakter. Okazją było objęcie stanowiska rektora w Szkole św. Tomasza przez profesora Andreasa Florensa Riviniusa. Tak przynajmniej zapisał uczeń Bacha - Christoph Wolff. Ta wersja o tytule Die Freude reget sich dzisiaj nosi oznaczenie BWV 36b.
        Tak to z datowaniem i sygnowaniem utworów Bacha bywa. Otwierasz BWV 36, a słyszysz chorał Nun komm, der Heiden Heiland z BWV 61 :-) Ostatecznie jednak obie kantaty wykonywano w pierwszą niedzielę Adwentu.

piątek, 20 listopada 2015

Był sobie stolik

          Moja ukochana Dwójka zaserwowała mi stolik do kawy, a właściwie do podawania pełnego śniadania w łóżku. Stolik zbudowany jest z chromowanych rurek stalowych i szklanego okrągłego blatu. Jest asymetryczny a jego budowa pozwala podstawę w kształcie niepełnego okręgu wsunąć pod łóżko tak, aby blat ze śniadaniem swobodnie podpłynął przed oblicze rozleniwionej damy. Wysokość blatu jest regulowana, aby móc dostosować go do różnych typów sypialnianych pieleszy. Sprawdzałam w sklepach internetowych: oryginalny kosztuje około 1000 zł, podróbki, czyli elegancko określane jako "wzorowane" można nabyć już od 400 zł. Cóż, za stuletnią tradycję i ręczną robotę trzeba płacić ;-) Dlatego na razie ograniczyłam się do wysłuchania audycji i obejrzenia zdjęć.
         Zaszyfrowana nazwa E1027 kompletnie nic mi nie mówiła. Okazało się, że projekt ma prawie sto lat, a jego autorką była niezwykła jak na owe czasy kobieta, jedna z pierwszych projektantek współczesnego designu, Eileen Gray (1878 - 1976). Pochodząca z arystokratycznego a zarazem artystycznego domu Eileen wcześnie zainteresowała się rysunkiem i malarstwem. Po okresie poszukiwań zafascynowała się możliwościami wykorzystania laki, zainteresowała się projektowaniem mebli z drewna, skóry i chromowanej stali. Najsłynniejsze jej dwa dzieła opatrzone są tym samym kryptonimem: E1027. Oznaczają willę Eileen Gray i Jeana Badovici na Lazurowym Wybrzeżu, zaprojektowaną w 1926 roku i stolik jako jeden z elementów wyposażenia, zrealizowany na prośbę siostry Eileen. Oba projekty stały się z czasem ikonami modernistycznej sztuki architektonicznej i użytkowej.
        Jeśli chodzi o dom, niezbyt mi się podoba. Może w oryginalnym wykończeniu przed laty miał swój urok i atmosferę, ale dzisiaj w zasadzie zdewastowany, tylko częściowo wzbudzać może zainteresowanie, choć istnieją plany przywrócenia go dla turystów. Za to stolik, no cóż, chciałabym mieć. Nawet tylko "wzorowany". Mebel jest otoczony niemal kultowym uwielbieniem przez amatorów śniadań i kawy podawanej do łóżka. Sprawia wrażenie, i zapewne jest taki, niezwykle funkcjonalnego, a jego estetyka może zadowolić wyznawców domowego minimalizmu. Jego uniwersalność i nowoczesność nie zestarzała się ani trochę. Pod koniec życia Eileen, po latach zapomnienia, zyskała ponowną sławę. Obecnie jej projekty uznawane są za ikonę modernizmu i stylu Art Deco. Za fotel Dragon (1922), a właściwie Serpent z fantazyjnymi drewnianymi oparciami na aukcji w 2011 roku zapłacono niemal 22 mln euro. Inną rozpoznawalną marką Eileen Gray jest fotel Bibendum, którego współczesne wersje można kupić za kwotę w granicach od 5000 do 9000 tys zł. 
        Na koniec rozwiązanie zagadki nazewnictwa. E - jak Eileen, 10 - numer litery J w alfabecie - jak Jean, 2 - numer w alfabecie litery B - jak Badovici, 7 - numer litery G - jak Gray, czyli E1027. Jean Badovici był przez pewien czas partnerem życiowym i współprojektantem willi na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie razem mieszkali.
            
          
stolik E1027
fotel Bibendum
fotel Serpent (Dragon Chair)

piątek, 13 listopada 2015

Banalna historia

       Żyjemy w kulturze powtórek, trudno dzisiaj w literaturze, teatrze czy operze znaleźć całkiem nowe opowieści. Na pozór tęsknimy i pożądamy nowości, ale czy historie, które przydarzają się ludziom nie są te same od tysięcy lat? Miłość i nienawiść, zaufanie i rozczarowanie, poszukiwanie wolności i udawanie jej, gdy w rzeczywistości ulegamy zniewoleniu, pożądanie i odrzucenie, marzenia sztuce i poszukiwanie prawdy - wszystko to już było. A kultura na co dzień wciąż korzysta z zasobów wielkich tematów ludzkości. Dlatego gdy cokolwiek się dzisiaj ogląda, pierwsza myśl to zarazem pytanie: Gdzie ja już to widziałam? Albo: Aha, to zupełnie tak jak było w... i tu dowolny tytuł, dowolna historia znanych nam od tysięcy lat bohaterów. Trudno współczesnym twórcom uciec od klisz, dlatego też często odwołują się do pastiszu, puszczając do odbiorców oko: Wiecie, to już było, ale popatrzcie, jaką śmieszną postać obsadziliśmy w tej roli. 
        Mamy więc antykwariusza Adama (w tej roli Wojciech Błach) tęskniącego za miłością, odkąd żona wyjechawszy do Londynu na kontrakt zostawiła go dla żonatego Hindusa z trójką dzieci. Zapija tęsknotę gorzką żołądkową i w stanie upojenia dzwoni na wybierane kolejno sekstelefony, ale za każdym razem po wysłuchaniu cennika lub warunków przerywa połączenie. W gruncie rzeczy nie szuka okazjonalnego seksu, tylko prawdziwego uczucia. Telefony, jak chat i e-maile w filmie Masz wiadomość (1998) Nory Ephron, są namiastką prawdziwych międzyludzkich kontaktów. Tak samo też jak w przypadku filmowych bohaterów, znajomość nawiązana przypadkowo, przenosi się do świata realnego i nabiera tempa. I chociaż film jest tylko komedią romantyczną, to w spektaklu Miłość z dostawą do domu w reżyserii Olafa Olszewskiego wątki absurdalne, jak 7 zł plus VAT za telefoniczną usługę erotyczną, nadają przygodzie bohatera wymiar groteskowy.
         Kiedy Adam jednak zamawia dziewczynę na telefon, gdyż jako jedyna umiała dokończyć cytowany przez niego wiersz Tetmajera Lubię, kiedy kobieta..., początkowo chce jej się jak najszybciej pozbyć. Splot okoliczności sprawia, że dziewczyna nazywana przez niego Anną Kareniną, przydaje mu się bardzo w dokuczaniu byłej żonie, która nagle wróciwszy z Londynu, zamierza odbudować zerwane małżeństwo. "Anna Karenina", w zasadzie Monika (Gizella Bortel), zostaje w jego mieszkaniu na dłużej, Adam płaci jej za wprowadzenie się do niego i codzienne udawanie związku rzekomo rozpoczętego pół roku wcześniej, gdy tak naprawdę niczego o sobie nawzajem nie wiedzą. Musimy wymyślić swoją własną historię - mówi Monika, gdy była żona Adama, Hanna (rewelacyjna Anna Korcz), wzięła ich na spytki, dociekając początków ich znajomości. Czy gdzieś już nie oglądaliśmy podobnej historii? Oczywiście - Pretty woman (1990) z Richardem Gere i Julią Roberts, analogia tym bardziej uprawniona, że zakończenie jest niemal identyczne: mimo rozstania bohaterowie odnajdują się wiedzeni prawdziwym uczuciem. Mało tego, strój Moniki, czarno-czerwony gorset pod narzuconym na wierzch płaszczem oraz bardzo długie czarne buty, które zdejmuje zostając u Adama na noc, jako żywo przypominają strój Vivian, kiedy Edward Lewis (Gere) widzi ją po raz pierwszy i zabiera do siebie. O ile jednak Julia Roberts jako Vivian prezentowała sympatyczną nieporadność w wielkim świecie finansjery, do którego wprowadzał ją Edward, o tyle Monika mając za sponsora nie rekina biznesu, tylko skromnego antykwariusza, świadomie robi z siebie słodką idiotkę specjalizującą się we wprowadzaniu wszystkich w zażenowanie.
         Nie da się uciec od porównań podziwiając Annę Korcz jako byłą żonę, która po powrocie jako porzucona kochanka, próbuje desperacko odbudować swoje małżeństwo. Walczy o uczucie męża nawet wtedy, gdy zamieszkała z nimi Monika, a razem z nią malujący jej portret niespełniony artysta Antoine (Zdzisław Wardejn). Doprowadzona do ostateczności posuwa się do próby przekupienia i sfałszowania zeznań. Jej zabiegi o odzyskanie uczuć męża przypominałyby Maggie z Kotki na gorącym blaszanym dachu, gdyby nie czający się w tle Hindus, do którego wróci jednak, zostawiając Adama po raz drugi. 
        Jest jeszcze domorosły Pigmalion, czyli Antoine, były główny księgowy firmy drobiarskiej, który na emeryturze odkrył w sobie powołanie i talent malarski. Jego modelką jest początkowo Monika, pozująca jako Polska do obrazu przygotowywanego na konkurs. Traktuje ją jak muzę, jak Galateę, której daje nowe życie na swoim płótnie. Przed rozstaniem zaś proponuje jej cmentarne "małżeństwo" - wspólny grobowiec, który już wykupił. Kiedy Antoine wprowadza się wraz z Moniką do mieszkania Adama, obserwując krzątanie się perfekcyjnej Hanny, wpada na pomysł, że Polskę powinna uosabiać właśnie ona z rurą odkurzacza w dłoni i fartuchem zakładanym do sprzątania. Szukając zaś idei polskości, odkrywa prawdę, że nieodłącznym jej składnikiem jest posiadanie wroga,  na którego wybiera... czerwonego gipsowego krasnala. I tu się spektakl aktorom posypał. Dosłownie. Gdy bowiem Wojciech Błach ostatkiem silnej woli, niemal zakrywając usta zapytał: Od kiedy gnębią nas krasnale?, Zdzisław Wardejn dostał takiego ataku śmiechu, że nie był w stanie wypowiedzieć swojej kwestii. A że śmiech jest zaraźliwy, to i innych opanowały siłą powstrzymywane drgawki. Wardejn próbował opanować się i powiedzieć swoją kwestię, ale mu się nie udawało wydobyć głosu, dopiero za trzecim razem z wyraźnym trudem, przerywając wpół słowa dla zaczerpnięcia tchu wyartykułował To metafora - co było ulubionym powiedzonkiem granej przez niego postaci - i czym prędzej wyszedł za kulisy. 
        Zdarzyło mi się widzieć pomyłki aktorów spowodowane przestawieniem krzesła, które nagle stanęło na drodze, interwencje w sprawie zbyt mocno zawiązanych sznurówek, tekst zawieszony w powietrzu nie wiadomo: dla efektu czy przez zapomnienie, ale takiej głupawki jeszcze nie widziałam. I z całego spektaklu była to niewątpliwie najbardziej komiczna scena :-)))

Miłość z dostawą do domu, reż. Olaf Olszewski, występują: Anna Korcz, Gizella Bortel, Wojciech Błach, Zdzisław Wardejn. Teatr IMKA. Premiera 30 października 2013r.