poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Zasłuchałam się wieczorowo

     Sierpniowe wieczory już nie tak upalne i dłuższe, zaczynają się wcześniej. Prawie równo z wieczornymi koncertami w Dwójce. Przynajmniej niektórymi, bo gdy zaczynają o siedemnastej, to jednak nie zdążam. W sobotę też nie zdążyłam na początek, ale zdążyłam na kwintesencję. Jak ja odpoczęłam! Muzycznie i słownie! Rzadko kiedy zdarza się taki blok, że słucham jak leci z równą uwagą i zachwytem przez ponad cztery godziny (oczywiście o ile nie leci akurat Wagner ;-))  Zdążyłam na to, co warte było poznania, odświeżenia bądź wzruszenia.
      Najpierw dzieło odkryte po 140. latach niepamięci. Maurycego Moszkowskiego (1854 - 1925) Koncert fortepianowy h-moll. Jedni piszą, ze Polak, inni, że Niemiec, co Wikipedia iście pokojowo podsumowuje jako pochodzenie "niemiecko-polsko-żydowskie".  Jakby nie było, trudno być stuprocentowym Polakiem, urodziwszy się w połowie XIX wieku we Wrocławiu. Ale nazwisko ma ładne :-) I łatwe do zapamiętania. Ten swój pierwszy Koncert fortepianowy skomponował mając 20 lat, a jest to dzieło ogromne, trwające ok. 50 minut. Podobno zachwycił się nim sam Liszt, który podczas specjalnie zorganizowanego koncertu grał obok Moszkowskiego na drugim fortepianie partię orkiestry. Samemu kompozytorowi dzieło się jednak nie podobało i nigdy nie włączał go do listy opusów ani nie opublikował. Toteż z czasem zaginęło i nigdy nie było wykonywane. Aż do momentu przypadkowego odkrycia dokonanego w paryskiej bibliotece w 2011 r. (Moszkowski zmarł w Paryżu, tam właśnie pozostawiając swoją spuściznę). Ludmil Angelov otrzymał manuskrypt od przyjaciela, który go znalazł w Paryżu i rozpoznał jako zaginiony koncert Moszkowskiego. Bułgarski pianista postanowił przywrócić muzycznemu światu dzieło i dokonał jego prawykonania w wielu krajach, w tym w Polsce po raz pierwszy 9 stycznia 2014 r. i od tamtej pory niestrudzenie je propaguje, uważając, że warte jest włączenia do repertuaru współczesnej pianistyki. Przedwczoraj (25 sierpnia) wykonał je podczas festiwalu Chopin i Jego Europa z  Sinfonią Varsovią pod Jackiem Kaspszykiem. 
      Dla mnie to absolutna nowość. Nastawiłam się na słuchanie permanentne, gdyż utwór wykonywany jest bez przerwy, mimo że składa się z czterech części. Przez 50 minut nie można się ani na moment zdekoncentrować. O ile poprawnie udało mi się zarejestrować owe niewidoczne cezury, najbardziej podobała mi się część druga. Fortepian niezwykle dźwięczny, delikatny, melodyjny, trochę taki marzycielski. Finał niezwykle wirtuozowski i dynamiczny, bardzo trudny. Umknęło mi wiele rzeczy podczas tego pierwszego słuchania. Mam jednak nadzieję, że nie było ostatnie. Koncert jest na pewno warty, by do niego wracać.
      Poniżej nagranie z wykonania premierowego. Pod okienkiem z nagraniem można kliknąć na minuty oznaczające każdą z części i posłuchać każdej osobno.


   

        Druga część długiego wieczoru upłynęła pod znakiem radiowego teatru. "Burza" Szekspira w reżyserii Waldemara Modestowicza. Literacki tekst wspaniale współgrał z wysłuchanym przed chwilą koncertem. Jakby był dalszym ciągiem tej samej sztuki. Najbardziej podobał mi się Adam Ferency jako Prospero. Świetnie zagrane! Natomiast istny fajerwerkowy popis głosowy dała Anna Dereszowska jako Ariel. I tu się przyznam, nie doceniałam tej aktorki. W wielu rolach, w tym oglądanych na scenach na żywo, rozczarowała mnie. Tym razem była rewelacyjna. Nie tak, żebym akurat takiego Ariela mogła zaakceptować, chwilami był dla mnie "niestrawny", ale doceniam głosową maestrię. Rozbawił mnie zaś Paweł Woronowicz jako Trynkulo, no naprawdę biedny on był, gdy mu się obrywało za niewidzialnego Ariela, podkładającego ostrzegawczy i przedrzeźniający głos.
       Trzecia część wieczoru miała ponownie charakter muzyczny i to w całości polski. Utwory Ignacego Jana Paderewskiego grał Dang Thai-Son. Na samy początku Elegia b-moll zagrana została tak wyciszająco, elegijnie właśnie,  że przeniosłam się w inny wymiar.  I tak zaczął się,a potem trwał pod magnetyzmem Paderewskiego długi sobotni wieczór, zakończony nie wiem, o której, bo chyba na Nokturnie zasnęłam, nie doczekawszy przerwy i po nim Koncertu fortepianowego ;-) Za dużo wrażeń, jak na jeden wieczór.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Ludowa Europa

      Dwunasty Jarmark Jagielloński w Lublinie zgromadził rzesze turystów i kilkuset wystawców z siedmiu krajów na 180. straganach. Liczby robią wrażenie, ale konkretniej będzie podać kraje, z jakich pochodzili: Białoruś, Litwa, Ukraina, Słowacja, Węgry, Maroko i oczywiście Polska.  Tak, tak, Maroko też, chociaż w tytule jest Europa. Słowem, jarmark się rozrasta. Obawiam się, że więcej straganów już się nie zmieści, a i tak zajmują niemal całe Stare Miasto i deptak na Krakowskim Przedmieściu. Wędrowanie między nimi jest jak zwiedzanie starodawnych kultur. Z jednej strony dymią kowalskie stoiska, dźwięczą blachy, syczą hartowane żelaza,  z drugiej opoczyński zespół ludowy śpiewa starodawne pieśni, a z daleka dobiegają wysokie tony drewnianych i glinianych fujarek, piszczałek i okaryn. Zatrzymałam się przy duecie lirnika i skrzypka z Ukrainy. Dziadek z pomarszczoną twarzą kręcił korbową lirą, młody czarnobrody zawodził nostalgicznie na skrzypeczkach. Do futerału wpadały drobne monety. Na drugim krańcu jarmarku młody, lecz również brodaty muzyk i garncarz z Białorusi uczył grać na glinianych świstawkach i okarynach. "Zagra pan na baranku?" I słychać tony wysokie jak z górskich hal. "A żabka jak śpiewa?" "To okaryna"- pada wyjaśnienie i leci tęskna melodia wzdłuż deptaku. Każda gliniana figurka miała dziurkę, przez którą sprzedawca przewlekał rzemyczek i zawieszał na szyi kupującego. A na Grodzkiej usadowiła się rodzinna kapela, najmniejszy chłopiec wystukiwał rytm na bębenku. Wokół przystawał wielojęzyczny tłum. Niektórzy w pół kroku, inni z pierogiem w ręce, a ktoś jeszcze w tradycyjnym ukraińskim wianku na głowie. Nie pamiętam już, z jakiego kraju pochodziły misterne słomiane opaski na włosy. Natomiast tłok największy zrobił się przy węgierskim straganie z piernikami z Debreczyna. I ja też skosztowałam zanim przystanęłam przy ulubionych huculskich wzorach. Ostatecznie wyjechałam z lnianym obrusem z Mińska, torebką z haftem łowickim, misterną słowacką broszką do kapelusza oraz kartkami pocztowymi z koniakowskimi koronkami (niedługo pofruną w świat). Bo koronki w tym roku były tematem przewodnim, a koniakowskie szczególnie królowały na straganach i na wystawie. Koronkarstwo wciąż jest sztuką, w której mistrzostwo przychodzi z wiekiem. Trzeba mieć w palcach całe wieki tradycji i lata praktyki, by jak 83-letnia koronczarka z Koniakowa móc stworzyć własną wersję serwety z innym "kwiotkiem" w każdej kolejnej warstwie.  Ech, za mało czasu, aby jednego dnia obejrzeć i wchłonąć wszystko. W "Pożegnaniu z Afryką" nad kawą Jamaica Blue Mountain planowałam już przyjazd za rok.
   
Muzyczny akcent na stoisku kowalskim:

piątek, 17 sierpnia 2018

Skojarzenia

     Ponieważ pierwsza część wrażeń z lektury "Portretu damy" była na tym blogu, a nie na Okolicach książek, więc i tutaj będzie część druga. Dobrnęłam do końca już jakiś czas temu, ale dopiero dzisiaj zebrało się na pisanie. Zdecydowanie druga część nabrała tempa, jeśli chodzi o wydarzenia i czas, który nagle przeskakuje jakieś dwa lata. Bohaterka, Isabel wychodzi za mąż i zostaje panią Osmond. W tym momencie, a właściwie jeszcze wcześniej, gdy poznaje madame Merle, rzecz cała zaczyna w coraz większym stopniu przypominać "Niebezpieczne związki" Laclosa, powieść niemal dokładnie sto lat wcześniejszą. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Henry James Laclosa doskonale znał. Isabel nieświadomie wpada w sieć intrygi snutej przez madame Merle wespół z jej dawnym kochankiem Osmondem. Ma w tym swój ważki prywatny interes, ale nie będę spoilerować ;-) W każdym razie moje rozczarowanie wzrosło. W drugiej części książki analiza psychologiczna bohaterki, tak intrygująca na początku, stopniowo ustępuje miejsca niemal opisowi behawiorystycznemu. A im bliżej końca, tym bardziej odczuwa się powierzchowność analizy psychologicznej. Motywacje Isabel, której mąż niczym pan Graba Orzeszkowej zaraz po ślubie ujawnia nikczemną naturę ukrytą pod maską wykwintnych manier, nie są przekonujące. Poza tym już sama decyzja poślubienia Gilberta Osmonda jest z gruntu naciągana. Jakby autor zamierzał po prostu zilustrować z góry założoną tezę, nie zważając na prawdopodobieństwo psychologiczne. A może rzeczywiście najbardziej prawdopodobne jest, że kiedy wszyscy wokół mówią dziewczynie, że jej wybranek jest absolutnie nieodpowiedni, to ona tym bardziej brnie w toksyczny układ na przekór całemu światu? No nie wiem, nigdy nie byłam w takiej sytuacji i trudno mi zrozumieć, że bohaterka, która w bardzo młodym wieku stopniowo uświadamia sobie wagę niezależności i robi wszystko, żeby tę niezależność i swobodę smakowania świata pogłębiać, w momencie, kiedy finansowo staje się rzeczywiście niezależna od nikogo, nagle nie pragnie niczego innego, tylko uwikłać się w nieodpowiednie małżeństwo. Dotąd uważnie analizowała swoją sytuację i rozsądnie podchodziła do decyzji; teraz nagle traci rozsądek oraz rezygnuje z życiowych aspiracji. Bez sensu zupełnie. Autor wcale bowiem tak usilnie nie buduje wcale zauroczenia i ślepej miłości jako motywacji!  Czymże więc kieruje się Isabel? Przyznaję, nie wiem. Jestem rozczarowana.
       Paradoksalnie więcej życia nabiera w tym kontekście umierający Ralph, który przed śmiercią dostrzegł jak pomylił się w swoich oczekiwaniach co do losów Isabel. Głębszego wymiaru nabiera lord Warburton, ba, nawet pierwszy wielbiciel Isabel, Caspar Goodwood okazuje się coraz bardziej interesujący jako postać literacka. Autor widać nie miał już pomysłu na swoją bohaterkę. Zrobił z niej cierpiętnicę  na modłę pozytywistycznej powieści Orzeszkowej - nie przypadkiem wspomniałam wyżej pana Grabę, który robił wszystko, żeby złamać żonę, zniszczyć jej psychikę. No ale, na litość,  Isabel miała inny punkt wyjściowy! Była osobą bardziej świadomą swoich uczuć i międzyludzkich relacji, jej aspiracją było poznawanie ludzkich charakterów, w osobie ciotki, pani Touchett miała naoczny przykład, jak może postąpić kobieta, której małżeństwo nie satysfakcjonuje, nawet gdy nie chce oficjalnie się rozwieść i zerwać całkowicie stosunki z mężem. Tymczasem pani Touchett, od lat mieszkająca we Włoszech i zaglądająca do domu mężowskiego raz w roku na miesiąc czy dwa, stanęła na wysokości zadania i osobiście czuwała zarówno przy umierającym mężu, jak i później synu, nie tracąc ani odrobiny ze swojej wyniosłej i oschłej niezależności.
        W kontekście załamania się linii osobistego rozwoju bohaterki tytuł powieści jawi mi się jako głęboko ironiczny.  Jakiż to portret damy, której z wielkich aspiracji zostaje prezent z 70 tysięcy uczyniony zwykłemu oszustowi, łowcy posagu? To raczej portret głupiej prowincjonalnej gęsi ;- )

piątek, 10 sierpnia 2018

Pierwsze wrażenie i drugie rozczarowanie

      Kolejny raz doświadczam pewnej prawidłowości. Jeśli zachwyci mnie pierwsze zetknięcie z jakimś pisarzem, drugie okazuje się rozczarowaniem. Bywa to bardziej prawdopodobne, gdy pierwsza przeczytana książka jest wybitna. Tak było z Hermannem Brochem. "Śmierć Wergilego" wciągnęła mnie totalnie i do dziś jestem zauroczona. Kiedy jednak sięgnęłam po "Lunatyków", doznałam rozczarowania i - przyznaję - nawet nie dobrnęłam do połowy! Podobne wrażenie mam teraz, czytając "Portret damy" Henry`ego Jamesa. Kontakt z twórczością pisarza rozpoczęłam od niewątpliwego - według zgodnej opinii wielu krytyków - arcydzieła, jakim są "Ambasadorowie".  Faktycznie, perfekcja narracji może zdumiewać i fascynować. Opisałam swoje wrażenia na Okolicach książek . Idąc tropem powszechnej opinii, sięgnęłam po również zachwalany "Portret damy" i - nie, nie powiem, żebym była zdegustowana, ale odrobina rozczarowania jest. Być może jeszcze za wcześnie na ostateczną ocenę, gdyż jestem dopiero na 178. stronie ;-) Narracja Jamesa i tutaj ma swoje specyficzne zalety. Duża doza subiektywizmu mowy pozornie zależnej pozwala śledzić psychologiczne aspekty osobowości głównej bohaterki. W przeciwieństwie do"Ambasadorów" tutaj całość obejmuje jednak trzecioosbowy obiektywny narrator, a przynajmniej  silący się na obiektywizm w bezpośrednim zwracaniu się - niejako ponad głowami bohaterów - do czytelnika, starając się wzbudzić jego sympatię do głównej bohaterki.
      Zgodnie z tytułem, jest nią kobieta, młoda dziewczyna, Amerykanka, która po przybyciu do Europy zdobywa doświadczenie i, rzec by można, towarzyską ogładę w wysokich sferach towarzystwa. Nie jest oczywiście tak, że panna Archer nie ma obycia. Przeciwnie, jest nieprzeciętnie inteligentna, ciekawa świata i ludzi, chce jak najszerzej i dokładniej poznać Europę i stosunki międzyludzkie w niej panujące, a które są dla niej, w porównaniu z amerykańskimi, bardziej skomplikowane. Nie miejsce tu na streszczanie fabuły. Zresztą u Jamesa w ogóle jest to zbyt skomplikowane. Spora część zdarzeń właściwie rozgrywa się w psychice bohaterów. Przeżycia, emocje, ich refleksje działają jak lustrzane odbicia postaw, zachowań i uczuć innych ludzi. Istota narracji zawiera się w przenikaniu się światów: zewnętrznych zdarzeń i wewnętrznej autorefleksji bohaterki.Ona sama z kolei stanowi ośrodek zainteresowań kilkorga innych postaci, jak kuzyna Ralpha czy ciotki Touchett, którzy, każde na swój sposób, roztoczyli nad Isabel swoistą opiekę umożliwiającą jej poznawanie i badanie "okazów ludzkich", jak to ujęła. Dążenie do niezależności przejawia się na początku w formie odrzucenia propozycji małżeństwa zafascynowanego nią lorda Warburtona, a następnie odesłaniu do Ameryki Caspara Godwooda, zabiegającego o jej rękę biznesmena, który przypłynął za nią do Anglii. W jednym i drugim przypadku małżeństwo wydawało się bohaterce "niepotrzebną komplikacją codziennego życia".  W którym kierunku rozwiną się zainteresowania Isabel, dowiem się z dalszej lektury. Tymczasem zastanawiam się, czy w ostatecznym rachunku znowu okaże się, że albo powinnam czytać książki w chronologicznej kolejności ich powstawania, śledząc rozwój talentu pisarza i kolejne etapy wspinania się na szczyt perfekcji, albo po zapoznaniu się z książką najlepszą, resztę sobie zwyczajnie odpuścić, nie dopuszczając do rozczarowań ;-)

PS. No, ale gdybym tak postępowała, nigdy nie przeczytałabym tylu książek Parnickiego! ;-)