poniedziałek, 30 czerwca 2014

Męskie głosy ;-)

      To naprawdę nie moja wina, że w nagraniu wszystkich kantat Johanna Sebastiana Bacha dokonanym przez Bach Collegium Japan pod dyrygenturą swojego założyciela Masaaki Suzukiego wzięli udział różni śpiewacy, ale arie altowe wykonuje kontratenor Robin Blaze. Masaaki Suzuki zaczął nagrywać kantaty sakralne w 1995 r. a skończył w roku ubiegłym - ogółem ponad 50 płyt. Oprócz kantat Bach Collegium Japan nagrywa też inne utwory swojego patrona. Założyciel zespołu realizuje misję zachowania muzyki lipskiego kantora żywej, wciąż aktualnej dla współczesnych pokoleń. 
      We wznowionych niedzielno-świątecznych gawędach radiowych 200 kantat Jana Sebastiana Bacha prof. Mirosław Perz korzysta właśnie z serii nagrań Bach Collegium Japan. Wczoraj była Kantata 76, chyba najdłuższa z dotychczasowych, 14-częściowa Die Himmel erzählen die Ehre Gottes. I czy to moja wina, że najpiękniejszą jej częścią jest aria na alt Liebt, ihr Christen, in der Tat!? I czy to moja wina, że śpiewał ją kontratenor Robin Blaze?...
       Znalazłam to wykonanie. Nie zamieszczę jednak, bo ktoś taki niekompatybilny filmik do tego zamieścił, że to się nijak ma do muzyki i treści. Mnie to co prawda nie przeszkadza, bo słuchając nie oglądam, ale niektórzy muszą patrzeć, to wyjdzie bezsens jakiś. Tak więc, Helen, wygrałaś, nie będzie kobiecego głosu w męskim ciele ;-) (dopóki nie znajdę lepszego nagrania)
      I nieprawda, że innych głosów nie zamieszczam i nie słucham.  Oto jest prawdziwy męski głos:  Bernard Ładysz. A co! Tylko się nie popłaczcie. 




A jeśli komu mało to jeszcze Maestro Andrzej Hiolski:





poniedziałek, 23 czerwca 2014

To jest barok!

    Ten strój! Ta peruka! Ten makijaż!!! Confetti sypane z wiaderka ustawionego na drabinie ;-) Ten głos! Ta zabawa! I rozpacz. Ah! wszystko, wszystko prowadzi mnie do katastrofy, o tym śpiewa Arbace: Na okrutnym morzu targany jestem bez żagli i masztów, pod ciemniejącym niebem wicher narasta, brak mi szczęścia i sztuki, żeby się uratować. Nieszczęśliwy w tym stanie zostałem opuszczony przez wszystkich. Zupełnie sam, a przecież niewinny, zmierzam do katastrofy! 
     Wzburzone morze we mnie, baroku mi trzeba dziś.

      Leonardo Vinci (nie mylić z da Vincim) 1690 (?) - 1730, jego ostatnia opera Artaserse została wystawiona w Rzymie czwartego lutego 1730, a kompozytor zmarł 27 lub 28 maja tego samego roku. Czy miał przeczucie śmierci? Żył 40 lub zaledwie 34 lata (data urodzenia niepewna). Plotka głosiła, że został otruty. Libretto Artasersesa jest tak zagmatwane, jak tylko Metastasio to potrafił. Arbace, poza tytułowym Artasersem, jest tym szlachetnym, pozytywnym bohaterem. Artabano zaś, jego ojciec, jest tym złym, który własnego syna najpierw wrabia w morderstwo króla a potem skazuje na śmierć jako rzekomego zdrajcę. Szlachetny syn natomiast nie broni się przed oskarżeniami, nie chcąc pogrążyć okrutnego ojca. 
      Jak można się spodziewać, rzecz się wyjaśnia i kończy pozytywnie. Zanim jednak do tego dojdzie wszystko zmierza do katastrofy. Jak łupina bez żagli i masztów na miotanym falami wzburzonym morzu.

       Co jeszcze, prawda, partię Arbace skomponował Vinci dla jednego z najlepszych ówczesnych kastratów - Giovanniego Carestiniego. Więc to jest popis, oczywiście, że popis. I to jaki! Mamy jakby operę w operze, a właściwie teatr w operze. Fagioli śpiewa partię Arbace, ale jednocześnie gra rolę pierwszego wykonawcy, czyli Carestiniego - stąd te gwiazdorskie zachowania: niby schodzi, a zatrzymują go, żeby śpiewał da capo, no i to confetti po skończonym występie. Prawda psychologiczna arii schodzi na drugi plan, bo liczy się tylko chwała wielkiego śpiewaka. Patrzcie, słuchajcie, podziwiajcie - to ja, Carestini!

Franco Fagioli jako Carestini śpiewający partię Arbace - i wszystko jasne :-)




niedziela, 22 czerwca 2014

Między deszczami

   Moje ludzie na ten długi weekend pojechali na Słowację. Ja zostałam i, co tu kryć, co i rusz mokłam. Żeby wychylić głowę z domu, łapałam krótkotrwałe prześwity między napływającymi zewsząd chmurzyskami. Oni tam gdzieś rozkoszują się w ciepłych basenach, a ja miałam jak nie prysznic to ulewę prosto z nieba. Już myślałam, że nic z tego nie wyjdzie. Ale wczoraj między jedną a kolejną siną nawałnicą wsiadłam na rower, potem do busa i jadę. Po drodze z roweru zlazłam, bo już jechać się nie dało, tak zacinało prosto w twarz. Dobrze, że kalosze miałam. Potem w busie tylko patrzyłam: lunie czy nie lunie. Nie lunęło, to wysiadam przystanek wcześniej, wdepnęłam do koleżanki, bluzkę zmieniłam, spodnie postanowiłam wysuszyć na sobie, i poszłyśmy. Spotkałam

panią Jolę z Włodawy i jej podniebne anioły.

(mam tylko nadzieję, że nie przekręciłam imienia, a zgubiłam wizytówkę)
Z aniołami się zaprzyjaźniłam i zaprosiłam jednego do swojego domu. 


Z biłgorajskim lutnikiem, panem Romanem, rozmawiałam o pasji do skrzypiec i fenomenie biłgorajskiej suki, która zawędrowała nawet na japoński dwór cesarski:


 Trzy suki w środku i skrzypce po lewej.


 Lutnik i jego kolekcja.












      Co ciekawe, pan Roman modeluje drewniane boczki skrzypiec na zimno. Według profesora Bogdana Skalmierskiego z Politechniki Śląskiej, tak właśnie budował swoje instrumenty Stradivari. Dlatego dzisiaj, gdy powszechnie stosuje się modelowanie na gorąco, nie można odtworzyć brzmienia instrumentów lutnika z Cremony. 



















Na koniec pan Roman specjalnie dla mnie dał pokaz gry na tym unikatowym instrumencie

       A ze sceny leciała muzyka kapel wszelakich, śpiewy i koncert zespołu Krywań. Tak dla wieczornej poprawy nastroju po dwudniowych deszczach.


wtorek, 17 czerwca 2014

Freski w piwnicy

      Przyznaję, to nie było całkiem fair. ZAGADKA była trudna i prawdę mówiąc, kto nie wiedział, raczej zgadnąć nie mógł. Zgadła Spacja, co chyba oczywiste, skoro jest z Lublina. 
       XVI-wieczne freski o charakterze świeckim znajdują się w Piwnicy pod Fortuną, w kamienicy Lubomelskich na Rynku Starego Miasta w Lublinie. Nie jest dziwne, że rzecz jest mało znana, gdyż sala dawnej winiarni ozdobionej freskami została udostępniona dla zwiedzających całkiem niedawno, dwa lata temu. 

 Z kilkunastu wpisanych w prostokąt lub owal polichromii zachowało się dziewięć, w tym na suficie przedstawiający Fortunę, od której wywodzi się nazwa całego kompleksu. Niektórzy uważają, że to Wenus, ale w nazewnictwie utrwaliła się Fortuna. Na górnym zdjęciu z prawej strony na okapie kominka fresk przedstawiający małpę przeglądającą się w lustrze, symbol pychy i przemijającej urody. Obok Amor i Psyche. Te dwie ściany zdołałam sfotografować, a i to wyszło słabo. Mimo że freski są kolorowe, ogólnie jednak blade i z widocznymi ubytkami. Być może jest to skutek zastosowanej techniki tzw. suchego fresku. Nawet jednak konserwatorzy zabytków nie są jednomyślni w tej kwestii. 
       Poszczególne sceny nawązujące do tematów i postaci mitologicznych i antycznych, ujęte zostały w prostokątne lub owalne ramki. Pomiędzy nimi przykuwają wzrok misterne wzory roślinne z bujnymi liśćmi, kwiatami, wijącymi się łodygami. Inicjatorem wykonania dzieła był prawdopodobnie ówczesny właściciel kamienicy, Erazm Lubomelski. Winiarnia służyła za miejsce spotkań mieszczańskiej elity XVI-wiecznego Lublina. Być może służyła tym celom nawet jeszcze w drugiej połowie wieku XVII, na co wskazuje wydrapana na ścianie data 1679. W nastepnych latach, a właściwie wiekach, polichromia ulegała zniszczeniu. Pierwszej renowacji dokonano tuż przed wojną i, co ciekawe, w 1942 r. przeprowadzono dalsze prace oczyszczające i odgrzybiające, a to ze względu na zainteresowanie hitlerowskich władz, ponieważ na kartuszu nad jednym z fresków odkryto inskrypcję w języku niemieckim. Może to właśnie uratowało malowidła przed całkowitym zniszczeniem i zapomnieniem.
        Członkowie rodu Lubomelskich, wywodzącego się ze szlachty i pieczętującego się herbem Zadora, przez wiele lat wpływali na życie miasta, zasiadali w Radzie Miejskiej, pełnili inne ważne funkcje, rozwijali handel. Szczegółowy biogram kolejnych pokoleń znajduje się na stronach lubelskiego Teatru NN. Pierwsze wzmianki o Lubomelskich pochodzą z 1495 roku. Erazm był synem najznamienitszego przedstawiciela rodu - Jana, który skutecznie pomnażając majątek, pozostawił spadkobiercom 3 kamienice, 5 domów w mieście, 3 domy przedmiejskie, 12 ogrodów, 4 place, 3 folwarki, 4 pola, browar, młyn i cegielnię. Erazm był jednym z pięciorga dzieci Jana, odziedziczył  po ojcu folwark nad Czechówką, zajmował się między innymi handlem winem i to jemu przypisuje się właśnie inicjatywę ozdobienia freskami piwnicznej winiarni w kamienicy przy Rynku. I tak się zastanawiam, skoro owa winiarnia była miejscem spotkań mieszczańskich elit, a przy tym sam Erazm wielokrotnie pełnił funkcję urzędującego rajcy, brał udział w sejmie piotrkowskim, nawiązywał kontakty, handlował między innymi z Węgrami, w młodości zaś studiował w Lipsku, to może i Jana Kochanowskiego, odwiedzającego gród nad Bystrzycą, głosiciela stoickiej harmonii i biesiadnej radości przy winie z przyjaciółmi, znał i gościł w swojej piwnicy pod Fortuną w otoczeniu postaci znanych każdemu renesansowemu humaniście. Przepijano podczas biesiady do Heraklita i Demokryta rozprawiających na jednym z fresków, albo przytakiwano mądrościom Wergiliusza i Horacego i wznoszono toast za triumf miłości. 

Link do turystycznego opisu Kamienicy pod Fortuną dla tych, którzy chcieliby się tam wybrać.

piątek, 13 czerwca 2014

Demoniczny, diaboliczny, deliryczny

A dla poszukiwaczy zapomnianych skarbów ZAGADKA


     ... Szekspir. Ha, w teatrze byłam. Nie tak dawno oglądałam w TWON Sen nocy letniej w wersji baletowej z niesamowitą muzyką Ligetiego, baśniowym światem elfów bagiennych i wędrowną trupą kataryniarza. Artur Tyszkiewicz w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie zaproponował sztukę synkretyczną. Szekspirowscy bohaterowie mówiący dialogiem dramatu, uwspółcześnione kostiumy i scenografia, groteskowa fantastyka jak z wampirycznego filmu, trywializm rzemieślników, współczesny rap obok arii Porpory w wykonaniu męskiego altu, deliryczny taniec i gender ;-)
       Na pytanie o to, kto jest najważniejszy w sztuce Szekspira Artur Tyszkiewicz nie tyle odpowida, co pokazuje na scenie, że Puk: złośliwy szatan, demoniczny prestidigator, ironiczny manipulator, podstępny sługa Oberona. W czarnym fraku założonym na goły tors, obcisłych spodniach biodrówkach podkreślających wysportowaną sylwetkę (184 cm wzrostu) i taneczne kroki, w upiornym makijażu i złośliwym grymasem na twarzy Przemysław Stippa jako Puk od początku do końca przykuwa uwagę. Pierwsze jego pojawiwienie się wywołuje szok, bo nie takiego Puka człowiek sobie wyobraża, czytając utwór. Potem zainteresowanie i dalej już napięcie stale rośnie. Muszę się przyznać do osobistej metamorfozy myślowo-estetycznej. Od dawna nie oglądam żadnych filmów i seriali, toteż nazwisko aktora absolutnie nic mi nie mówiło. Mam awersję do aktorów młodego pokolenia, nad przyczynami teraz nie będę się rozwodzić. A jednak Stippa (rocznik 1981) jest nie tylko aktorem w pełnym wydaniu. To jakieś "zwierzę" sceniczne, o czym nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie teatr. Przypuszczam, że jego udział w ponoć jakimś popularnym serialu ani w dziesiątej części nie pozwala na pokazanie aktorskich umiejętności. No więc Puk to absolutny majstersztyk najnowszej realizacji Snu nocy letniej w lubelskim Teatrze Osterwy. Słyszałam o widzach, którzy kilkakrotnie już byli na tym spektaklu tylko dla niego. Nie dziwię się :-)
       W demoniczno-szatańskie skojarzenia wprowadza Oberon i cała jego świta zresztą. Szekspirowskie elfy o ulotnych, zwiewnych imionach (Groszek, Pajęczynka, Pyłek, Gorczyczka) osadzona aktorami starszego pokolena, można powiedzieć weteranami, w upiornych czarnych strojach, z dodatkowo przerysowanymi znakami starości, sprawiają wrażenie jakby za chwilę mieli zamiar ułożyć się w trumnie na wieki.  Tytania z kolei to podstarzała egoistyczna nimfomanka. Kulejący, podpierający się laską Oberon jest jak monarcha upadającego królestwa. Tym bardziej skutki działania Puka nabierają jakiejś konwulsyjnej mocy niszczącej ludzki świat, doprowadzając bohaterów do szaleńczego, ekstatycznego tańca.



      Czworo młodych bohaterów: Hermia, Helena, Lizander i Demetriusz, ubrani w szkolne granatowe mundurki, sprawiają na pozór wrażenie nieświadomych  potężnych sił, które nimi kierują. Działania Puka doprowadzają do ujawnienia skrywanych żądz. No i rzemieślnicy: Kloc, Podszewka, Piszczała, Dzióbek, Chudzina, Framuga, za każdym razem wprowadzających efekt groteskowego humoru, w końcowej scenie występu przed dworem Tezeusza i Hipolity weszli w estetykę bardziej młodzieżową, wprowadzajac rap i niewyszukane gagi sytuacyjne. Dlatego dobrze się stało, że całość spektaklu zamknął jednak Puk, jeszcze raz demonstrując niejednoznaczność teatralnej konwencji. Tak, Puk jest zdecydowanie najbardziej wyrazistą i podejrzaną postacią w koncepcji Artura Tyszkiewicza. 
     A, prawda, muszę wyjaśnić, co robił tam męski alt, czyli kontratenor Piotr Olech: jako paź Tytanii śpiewał między innymi arię Alto Giove z opery Porpory Polifemo. Jego wyjście i pierwsza aria wywołały od razu oklaski publiczności. I dodać trzeba, że na scenie była też żywa muzyka. Tyszkiewicz nie zaniedbał niczego, wprowadził wszelkie elementy teatralnego kodu: aktorów, słowo, muzykę, taniec, śpiew i rekwizyt. 
     A gender? ;-) Genderowy był Tezeusz, książę ateńskiego dworu. W pierwszym spotkaniu z Hipolitą przed ceremoną zaślubin wparadował na scenę w białej sukni ślubnej, z welonem rzecz jasna, i w białych szpilkach. W tej roli Krzysztof Olchawa pokazał, że chodzenie w szpilkach nie jest umiejętnością mężczyznom niedostępną ;-) Z kolei Hipolita od początku sprawia wrażenie wojowniczej feministki, która nie tak łatwo da się usidlić małżeńskim węzłem. Odrzuca galanteryjne gesty Tezeusza, nie zauważając podanej ręki, nie wchodzi w rozmowy, nie kokietuje. Takie tam męsko-damskie zagrywki.
      Jednego nie rozumiem: dlaczego przed wystąpieniem trupy rzemieślników dwór Tezeusza i Hipolity wraz z nimi na czele zakładają nieprzemakalne płaszcze. 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Tylko słucham

A nowy wpis dla tych, którzy wolą czytać książki   TUTAJ   


       Tak sobie posłuchałam, koncert urządziłam według własnego konceptu. Poprzez radio Diana Damrau w partii Violetty jeszcze ujdzie, a Francesco Demuro jako Alfredo Germont nie zapadł mi w pamięć. Niemal trzy lata temu w TWON śpiewał partię Edgarda w Łucji z Lammermoor, tylko że wtedy moje uszy i oczy były zwrócone na Aleksandrę Kurzak, w której blasku inne gwiazdy pogasły. Pamiętam tylko, że aktorsko był teatralny dosyć. Teraz nie widziałam go jednak, tylko słuchałam. Marginalnie. Urządziłam sobie inny koncert w zaciszu domowym.
      Gdybym nie wiedziała, kto śpiewa, mogłabym się pomylić. A nawet na pewno bym się pomyliła nie rozpoznając męskiego głosu w altowej tonacji. Jochen Kowalski ma głos najbardziej zbliżony do brzmienia altu kobiecego. Dopiero przy drugim i kolejnym słuchaniu udało mi się wyłapać różnicę. 




Tutaj zaś śpiewa Bacha, arię  Stirb in mir z kantaty Gott soll allein mein herze haben. Interpretacja najbardziej dramatyczna spośród tych, które znam. Tekst mówi o wewnętrznym wyciszeniu, duchowej ascezie, apatii, rezygnacji z pogoni za wartościami materialnymi, toteż raczej ma charakter medytacji. Tymczasem u Kowalskiego jest jakieś takie wewnętrzne zmaganie się, wahania nastroju, psychomachia.


Dobry jest, naprawdę dobry.
Wyczytałam w jednym z wywiadów, że niegdyś w dzieciństwie zachorował, czego skutkiem było powstanie pewnej wady strun głosowych,  która pozwalała mu śpiewać, zachowując wysoki głos. Początkowo karierę śpiewaczą rozwijać chciał jako tenor, ale po odkryciu innych możliwości, przekwalifikował się na kontratenora.
Jeszcze jeden fragment z Vivaldiego.


Na koniec jeszcze jeden Bach w wykonaniu Jochena Kowalskiego. Na potwierdzenie tego, co napisałam na początku. Bez wiedzy, kto śpiewa, trudno byłoby rozpoznać, że to mężczyzna. Tutaj jego głos naprawdę przypomina alt żeński. Na przykład Scholla od razu można rozpoznać ze względu na pewną "metaliczność". Kowalski ma coś w głosie, jakąś taką ciemność, która nadaje mu większego dramatyzmu. Idzie z tym w parze oczywiście doskonała technika, operowanie dynamiką, frazowanie, panowanie nad oddechem.