czwartek, 28 listopada 2013

Nie wierzę! Uszom własnym nie wierzę!

   Wyjdę teraz na straszną ignorantkę, ale TEGO to ja nie znałam!  I w życiu bym się nie domyśliła, że ON taką muzykę potrafi napisać. Nie, wróć! Że potrafi, to bym dała wiarę, ale że NAPISAŁ! Nie, tego bym nie powiedziała. A jednak!
    Pieśń cherubinów na chór a capella, rok 1987. utwor osadzony w tradycji prawosławnej pieśni religijnej. I to nawet nie jedyny w tej konwencji. Skąd to zainteresowanie? Jego ojciec został ochrzczony w Cerkwi prawosławnej, babcia zaś była Ormianką. Dla dopełnienia wielokulturowej rodziny trzeba wspomnieć jeszcze dziadka pochodzenia niemieckiego. On sam wyrastał w głęboko wierzącej rodzinie katolickiej, co nie zamyka, a przeciwnie, otwiera na wpływy innych nurtów chrześcijańskich, jak właśnie prawosławie. Muzyka jest tego najlepszym dowodem. 
     
       Helen i Wachmistrzu, jeśli jeszcze raz napiszecie, że od muzyki Pendereckiego bolą Was zęby, to nie gadam z Wami!

      Krzysztof Penderecki -  Pieśń cherubinów - prawykonanie z okazji 60. rocznicy urodzin Mścisława Rostropowicza w Waszyngtonie.



wtorek, 26 listopada 2013

Smyczkowo

       Mikołaj Górecki - to nie pomyłka MIKOŁAJ Górecki, syn Henryka Mikołaja. Ur. w 1971 r., obecnie mieszka i tworzy w Stanach Zjednoczonych. Na szczęście na swojej stronie internetowej nie zapomniał o języku ojczystym ;-) 
      Ten koncert jest dokładnie taki, jak dzisiejszy mój dzień: początek w głębokich ciemnościach jeszcze przed świtem, potem zwariowany, nieokiełznany, dynamiczny, pełen nieoczekiwanych zwrotów; teraz już spokojnie zanurzam się w miękkość nocnego wyciszenia z filiżanką herbaty w dłoni. Nie zdążyłam zrobić tylu koniecznych rzeczy, załatwić spraw pilnych i natychmiastowych. Jednak poczekają. Do jutra, pojutrza...
      Tymczasem może znowu zajrzę do repertuaru bieżącego, w którym kuszą spektakl nie wiem, o czym, i koncert muzyki hiszpańskiej. A wkrótce kolejna transmisja z Met - Falstaff! A potem... święta. I książki. I płyty. I śnieg.
      A dzisiaj - tylko smyczki. 

Mikołaj Górecki - Concerto-Notturno


niedziela, 24 listopada 2013

Tydzień słuchania

    Tydzień słuchania muzyki Krzysztofa Pendereckiego! No, może nie tak cały tydzień, ale kilka dni, owszem. Festiwal Jubilata trwał od 17 listopada, a zakończył się wczoraj koncertem w TWON. Siłą rzeczy skazana na radio łapałam transmisje. Zaczęło się w poniedziałek Metamorfozami. Potem dopiero we czwartek część następna, czyli Siedem bram Jerozolimy. W piątek De nature sonoris II, Koncert na róg i orkiestrę Winterreise, I Koncert skrzypcowy i Kadysz. Kulminacyjny koncert w sobotę w TWON dwuczęściowy: najpierw  Tren ofiarom Hiroszimy, Duo concerto, Concerto Grossso i w części drugiej pod batutą Valerego Giergieva zabrzmiało monumentalne Credo.
     Nooo i taaak jakoś... głowa mnie dzisiaj boli od samego rana. Penderecki w wersji skondensowanej to trudne doświadczenie. Ale bez przesady,  paru rzeczy nawet da się słuchać;-)
     No dobra, po kolei. Albo i nie po kolei, tylko według wrażeń.

     De natura sonoris - nie mam pojecia, co to jest i słuchać się tego nie dało. To utwór jeszcze z okresu sonorycznego, wówczas i pewnie do dziś o wielkich walorach nowatorskich, ale ja tego nie ogarniam. Podobnie Tren ofiarom Hiroszimy - zanim na dobre zaczęłam słuchać, skończyło się. Cały czas jakieś szumy, zlepy, ciągi, używając języka Białoszewskiego.
     Bardzo ciekawy I Koncert skrzypcowy - w wykonaniu Konstantego Andrzeja Kulki i orkiestry.  Interesujący początek orkiestrowy od dętych i perkusyjnych, do których Penderecki ma słabość. Dęte w ogóle grają u niego wielką rolę w wielu kompozycjach. Tutaj komponowały się z solowymi skrzypcami, napięcie rosło i rosło, rytm skrzypcowy się załamuje, popada w zgrzyty, świsty i poświsty. Słowem, szarpanina. Ale całość w porządku, jakiś sens w tym wychwyciłam.
     Przykład na szczególne faworyzowanie dętych to Koncert na róg i orkiestrę Wintereise. Super! Napisany dla  wirtuoza rogu Radovana Vlatkovića, który i tym razem specjalnie na jubileusz kompozytora przyjechał. I to jest fajne!  Kawałki rogowe świetne, raz szybkie, raz wolne, głębokie, dźwięczne, w tle brzęcząca orkiestra. Potem melodie rogu podejmują inne instrumenty. Kończy się w wielkim przyspieszeniu, jakby dźwięk uciekał, trochę takie śmieszne, szalony pęd dźwięków i nagłe zatrzymanie. Spadł w przepaść? Komentatorzy sugerowali, że to jakby zawieszone pytanie - i co dalej? Z nami? Ze mną? Z człowiekiem? Ja aż takiej metafizyki nie odebrałam, ale słuchało się przyjemnie. Dynamika,  niespodzianki,  zaskoczenie, w sumie naprawdę rzecz do wielokrotnego sluchania. Tenże Vlatković chyba nawet po występie coś po polsku mówił, że Pendereckiemu życzyć sto lat to za mało.  A później jeszcze zagrał bis, jakieś Capriccio z podtytułem Sen myśliwego. Malownicze i śmieszne trochę.
     Kadysz to taka krótsza forma oratoryjna. Ważną rolę odgrywa tekst i śpiew, bo przecież to modlitwa za zmarłych. Kadysz Penderecki zadedykował uczczeniu pamięci ofiar łódzkiego getta. Tekst modlitwy po hebrajsku nasycony egzystencjalnymi pytaniami, rozmową z Bogiem, cierpieniem, zakończony frazą modlitewną Kadysz jatom.
     Siedem bram Jerozolimy z kolei można chyba nazwać pełną formą oratorium.  Napisane z okazji 3000 rocznicy Jerozolimy dzieło monumentalne, z wielkimi partiami orkiestrowymi, chóralnymi i głosami solowymi. Są tu fragmenty recytowane przez kantora, którym w czwartkowym koncercie był Alberto Mizrahi - tenor greckiego pochodzenia o żydowskich korzeniach. To dzieło malownicze pod względem muzycznym, ale i trudne od strony ideowo-formalnej. Jak bowiem zmieścić w formie muzycznej trzy tysiące lat historii miasta? Dlatego stanowi inspirację. Można na przykład zrobić z Siedmiu bram wersję niezwykle widowiskową, filmową, z wykorzystaniem nie tylko wielkiej orkiestry, ale i baletu oraz nowoczesnej techniki animacji. Były takie eksperymenty.

Tu kawałek:

http://www.youtube.com/watch?v=E1oWAtpGjtk


Jeszcze o Concerto Grosso na trzy wiolonczele i orkiestrę zapomniałam wspomnieć. To dopiero. Nigdy nie widzialam i nie słyszałam trzech wiolonczel jako solowe instrumenty. Ładne to było, bo wiolonczele w ogóle mają przyjemny dźwięk, nawet jak się na nich eksperymentuje.
      Ale na koniec zabrzmiało monumentalne Credo. Najpierw miała to być cała msza, ale Credo się tak rozrosło, że ostatecznie jest tylko ono, ale jak rozbudowane! W oryginalny łaciński tekst wplecione polskie pieśni pasyjne, jak Ludu, mój ludu oraz chór chłopięcy śpiewający Któryś za nas cierpiał rany... Takie dzieło tworzy się tylko raz w życiu - powiedział Penderecki. Jest to i osobiste wyznanie wiary, i życiowa synteza, i summa muzyczna.
      Mocny początek, wejście chóru z przejmującym brzmieniem orkiestrowych kotłów. W części pierwszej In Unum Deum instrumenty dęte cały czas coś mi przypominają, jakieś szczególne skojarzenie z dawno słuchaną melodią, nagraniem?... Wciąż mi się kołacze podobny dźwięk, ale nie mogę przypomnieć.  Potem jakieś solówki - znowu rożek? - śliczny, jak echo. Potem klarnety czy flety? I wielki, wielki chór. Wielkie głosy solowe.  Rzecz niezwykła. Mnie się wydaje, że tutaj doskonale słychać, że mimo wszelkiego nowatorstwa, Pendercki mocno jest osadzony w tradycji.  To przecież kolejny dowód kontynuacji od wieków rozwijanej formy muzyki sakralnej.  Partie chóralne jak u Bacha mistyczne i jak u Brittena dramatyczne. To nadal wielka muzyka.



poniedziałek, 18 listopada 2013

Czarno-białe

  kartka z kalendarza:

  5:00 - pobudka, kawa; rzut oka, a raczej zapuszczenie żurawia do torby, czy wszystko jest; upychanie rzeczy, które i tak okażą się zbędne;
  6:00 - wyjazd; w czasie podróży odsypianie czy dosypianie...jak kto woli;
  8:30 - przystanek: siusiu i kawa; 
10:30 - koniec trasy; wysiadka; ma być kawa, ale w upatrzonym miejscu wszystkie stoliki zajęte! jakieś wycieczki; szukam dalej - ostatni wolny stolik, a właściwie jedno miejsce przy stoliku - espresso poproszę!;
12:00 - strawa duchowa - balet w TWON(relacja ze spektaklu)
14:40 - meta, obiad, rozpakowanie walizy, herbata; telefon - mój jutrzejszy bus odwołany! Jak wrócę do domu?! zmiana planów, szukam innego powrotu: telefon - nowa rezerwacja;
16:30 - pędem na przystanek; łapanie połączenia; na Rondzie de Gaulle`a wyje policyjna kawalkada; uciekanie przed manifestantami; docieramy do celu na piechotę - wystawa fotografii;
18:10 - Muzeum Narodowe - jesteśmy za wcześnie; uff! czekamy; obserwujemy próbę: harfistka przemieszcza się z instrumentem to w lewo, to w prawo;
19:00 - koncert; walczę z sennością; kryzys pokonany - słucham; próbuję nadążyć za Davide, który po polsku zna tylko jedno słowo, a umyślił zmienić program koncertu; czego więc słucham?...
20:30 - szatnia; na dworze mżawka;
20:45 - masakra! wszystkie tramwaje zapchane manifestantami wracającymi spod Stadionu Narodowego: zakutani po czubki nosów, z plecakami, karimatami, śpiworami i transparentami Greenpeace we wszystkich jezykach Europy (najczęściej angielski); wsiadamy w jakiś, w którym za drzwiami są dwa wolne miejsca;
21:00 - przesiadka: wysiadamy z tramwaju prosto w wielojęzyczny tłum; nie widzę nawet możliwości przeciśnięcia się do podziemnego przejścia; chyba czeka mnie koczowanie na środku ulicy razem z nimi: Precz z zatruciem powietrza! Oczyścić klimat!!; walczę o oddech, dajemy nura w głąb i na dół; uff!
21:30 - znajome drzwi mieszkania; sprawdzamy całość swoich kończyn; kolacja; uspokajająca herbatka ziołowa; długie rozmowy telefoniczne, czyli sprawozdanie reporterskie z frontu;
22:00 - co robimy jutro? 

Wystawa
Jacob Aue Sobol: Arrival and Departures
Leica Gallery, Mysia 3, Warszawa

        Wystawa pod szyldem National Geographic, w dodatku fotografii czarno-białej brzmiała zachęcająco. W nowo otwartej Leica Gallery pod swojskim adresem Mysia 3 dobiegła końca wystawa duńskiego fotografa Jacoba Aue Sobola. To był ostatni dzień przed finisażem. Kilkadziesiąt prac w tonacji czarno-białej, efekt podróży autora koleją transsyberyjską z Moskwy, przez Ułan Bator aż do Pekinu.
       Początkowe założenie było takie, że Sobol miał fotografować ludzi z pociągu. Okazało się jednak, że sławetną koleją po prostu nikt prawie nie jeździ, albo inaczej: nie jeżdżą nią zwykli ludzie. Powód prozaiczny: jest za droga. Toteż ostatecznie fotograf zestawił prace robione w Moskwie, w Ułan Bator, w Pekinie, z kilkoma ujęciami panoramicznymi Syberii oraz portretami  ludzi w zbliżeniu. Bohaterowie portretów nie wywarli na mnie żadnego wrażenia. Są bez wyrazu,  nie ma w nich głębi. Są to pary: mężczyzna i kobieta, w intymnyej bliskości, tylko że kompletnie nic z nich nie wynika.  Twarze mają zawsze takie same czy to w Moskwie czy w Pekinie. Na pewno nie są to typowe portrety psychologiczne. Tym bardziej trudno odgadnąć, czemu służy zbliżenie nóg kobiety wchodzącej po schodach. Jeden jedyny portret, który mógłby zainteresować to starszy mężczyzna ujety z profilu na tle ściany, na której ktoś narysował jedną kreską czyjś profil, takie graffiti Człowiek na fotografii jak gdyby wpisuje się w tamten rysunek na ścianie. 
       O wiele ciekawsze sa ujęcia panoramiczne: willa w Moskwie,  wielopiętrowiec z zamurowanymi balkonami; rzucone na zaśnieżoną Syberię kołki, takie jak u nas stawia się wzdłuż dróg przeciw zamieciom, dzieci grające w piłkę w Ułan Bator, świnia siedząca na podwórku po ryj w błocie i człowiek stąpający w jej kierunku po deskach czy kamnieniach: czy po to, żeby uratować, czy w innym celu, nie wiadomo. Takie fotografie Sobolowi wychodzą i mają jakiś głębszy sens. Ale nie wszystkie zaprezentowane na wystawie przemówiły do mnie w jednakowym stopniu. Chyba zrobiłabym ostrzejszą selekcję. I wcale nie robi na mnie wrażenia uhonorowanie autora nagrodami, jak World Press Photo czy Leica European Publishers Award. 
         Ciekawostkę jest jednak fakt, że Sobol robi swoje zdjęcia specjalną cyfrówką monochromatyczną do zdjęć czarno-białych.  Nie chodzi więc tylko o zwykłe przestawienie, jakie możliwe jest w pierwszym lepszym aparacie. Jest to świadomy wybór konwencji czarno-białej. Może dlatego, że świat na tych fotografiach wcale kolorowy nie jest?  I nawet uchwycony w kolorze sprawiałby wrażenie monochromatycznego? 
   


środa, 13 listopada 2013

czwartek, 7 listopada 2013

Nie podchodzić! Gryzę!

      Nie podchodzić! Od dzisiaj gryzę! I nie wiem, jak długo to potrwa...

I niech nikt nie waży się mnie uspokajać. To na nic. Nawet muzyka musi wrzeć.





poniedziałek, 4 listopada 2013

Tristis est anima mea

Tristis est anima mea usque ad mortem:
sustinete hic et vigilate mecum. 
Nunc[Iam] videbitis turbam quæ circumdabit me.
Vos fugam capietis, et ego vadam immolari pro vobis.

Versus:

Ecce appropinquat hora, et Filius hominis 
tradetur in manus peccatorum.


Carlo Gesualdo da Venosa - 1566 - 1613 - kompozytor i lutnista, w dodatku książę (posiadał tytuł księcia Venosy). Ponadto pochodził z rodziny świętych - święty Karol Boromeusz był jego wujem. Był wybitnym muzykiem o wieki wyprzedzającym swoją epokę. Ale także potrójnym zabójcą, mającym na sumieniu śmierć żony, jej kochanka i dziecka, które zabił podejrzewając, że nie jest jego ojcem. Uciekając przed zemstą, ukrywając się tu i tam, z czasem popada w chorobę psychiczną i umiera pogrążony w całkowitym obłędzie. Jego muzyka to dzieło szaleńca, a mimo to współcześni XX-wieczni twórcy znajdują w niej swoje korzenie. Kiedy w madrygale Moro, lasso, al mio duolo pojawia się wielokrotnie słowo "umieram", słychać to także w ciężkich długich akordach muzycznych.




Orlando di Lasso (Roland de Lassus) - 1532 - 1594 - autor ponad dwóch tysięcy kompozycji, w tym 70 mszy. Jako członek kapeli Ferdynanda Gonzagi przebywał w Mediolanie, Mantui, Neapolu i na Sycylii.  Potem otrzymał stanowisko kapelmistrza Bazyliki św. Jana na Lateranie w Rzymie, które porzucił po roku rozpoczynając kolejne peregrynacje po dworach niderlandzkich, angielskich i francuskich. Niespokojny duch osiadł w końcu na dworze księcia Albrechta V w Monachium, gdzie zmarł. Najważniejszym gatunkiem muzycznym Lassusa był motet psalmowy (skomponował ich ponad 1200). A z form psalmicznych popularność zyskały Psalmy pokutne. Na koniec, jako ostatnie dzieło, napisał cykl madrygałów Lagrime di San Pietro (Łzy świętego Piotra) do tekstu Luigiego Tansilla. 





Obaj komponowali utwory do tych samych tekstów, takiego na przykład jak Tristis est anima mea. Nie mogło być inaczej w epoce, kiedy muzyka religijna była głównym, choć nie jedynym nurtem twórczości.