W dobie nadmiaru publikacji decyzja o kupieniu książki bywa trudniejsza niż wybór sukienki, płytek do łazienki i koloru samochodu razem wziętych. Na własny użytek wypracowałam sposoby, które w wersji ostatecznej stosuję, gdy rzecz dotyczy dzieła całkowicie nieznanego. Ocena jest procesem niezwykle złożonym, wielowarstwowym i rozgrywającym się częściowo na poziomie podświadomości, ale w skrócie wygląda następująco.
Po pierwsze, okładka, bo ona rzuca się w oczy jako pierwsza. Okładka nie może być trywialnym zdjęciem jak fotos filmowy. No przykro mi, Szanowni Wydawcy, ale brak inwestowania w grafika, wyręczanie się nachalnym realizmem z góry przekreśla moje zainteresowanie. A jeszcze gdy tytuł wysmażony został połyskującymi złotymi lub srebrnymi literami, czym prędzej odwracam oczy. Okładka powinna przyciągać a nie razić odblaskowym światłem. I nie interesuje mnie przeładowana szczegółami ornamentyka. Przede wszystkim sam tytuł powinien być widoczny oraz nazwisko autora. TA okładka, utrzymana w odcieniach ciemnego, niepokojącego błękitu wpadającego w zieleń zmierzchu, nie rozprasza nadmiarem kształtów, zostawiając pole na tytuł napisany wyrazistym pomarańczowym kolorem odcinającym się od tła.
Po drugie, właśnie tytuł. Z pisarzami bywa różnie, mają swoje pomysły na książki, więc i tytuły są dziełem autorskiej inwencji. Bywa, że tytuł ostateczny pojawia się na samym końcu, jako wynik procesu twórczego. Zawsze uważałam i nadal twierdzę, że najlepsze tytuły, jeśli chodzi o beletrystykę, umiał nadawać Hemingway. Taki zwrot: Gdy będziemy zasypiali zawiera wszystko, co potem rozwijane jest na stronach opowiadania, ale sam wystarcza, by poczuć emocje towarzyszące lekturze. W przypadku książek niebeletrystycznych, reportażowych czy esejów, częstą metodą jest wykorzystywanie tytułu jednego z fragmentów. Pochwała nudy Brodskiego to doskonały przykład. Niby tytuł jednego eseju, okolicznościowego wykładu, a w kontekście całości ileż nabiera dodatkowych znaczeń w związku z kondycją pisarza i człowieka w ogóle. TA książka również, ponieważ złożona z krótkich i bardzo krótkich fragmentów, które można czytać całkowicie niezależnie, na okładce proponuje tytuł jednego z nich, umiejscowiony adekwatnie do treści w miejscu centralnym, skomponowany schodkowo w trzech linijkach: Oficjalne centrum świata.
Po trzecie, autor. Nie rozważam tu sytuacji, gdy autora i jego twórczość znamy, a nowy nabytek ma tylko uzupełnić już zapoczątkowaną kolekcję. Problem pojawia się, gdy autora nie znamy, albo... gdy nam się wydaje, że go nie znamy, nigdy o nim nie słyszeliśmy, a w pamięci brak jakichkolwiek skojarzeń. Dlaczego w takim razie to akurat nazwisko mnie przyciąga? Coś, gdzieś musiało być, jakiś szczegół, jakaś nić, tylko skąd i dokąd prowadzi? W tej chwili nie wiem. Wydaje mi się, że nie wiem. Moje JA nie wie. Ale wie ktoś inny, ktoś, kto każe mi wziąć książkę do ręki, zważyć jej ciężar, zajrzeć do środka. Tym kimś jest podświadome ID, ono wie. Moje ID wiedziało, że Lech Majewski jest warty zainteresowania. Wiedziało, bo już się z nim zetknęłam, a z tego spotkania wyszłam zaintrygowana, zauroczona, pod wrażeniem, zafascynowana. ONO wiedziało, chociaż JA zapomniałam. Dręcząca, namolna wręcz ciekawość, podsycana przez uparte ID, kazała mi sprawdzić już w domu, co warte jest podświadome przyciąganie i już PAMIĘTAM - Lech Majewski to ten, który wyreżyserował niesamowity film Młyn i krzyż, pisałam o nim. Więc jeśli ktoś taki pisze książkę, to ja ją muszę przeczytać.
Po czwarte, sprawdzam, co jest w środku. Paradoks? Nie, nie czytam przecież całości. Otwieram na chybił trafił, czytam, sprawdzam język, styl, składnię, smakuję słowa, słucham melodii tekstu. Dla pewności otwieram w dwóch, trzech miejscach. Zachwyci, albo nie zachwyci. I wtedy zapada decyzja. W przypadku Oficjalnego centrum świata wystarczyło mi otworzyć jeden tylko raz na 125. stronie. Krótkie, rzeczowe zdania. Opis. Wprowadzenie w sytuację. Poza trzema epitetami brak odautorskiego komentarza. Scenka. Dialog. Napięcie. Pointa. Bomba! Kupuję :-)
Po piąte, walory dodatkowe, które nie są konieczne. Zdjęcie autora na czwartej stronie okładki. Co z tego, skoro wcześniej nie wiedziałam, jak wygląda. Na tejże okładce fragment, z którego zaczerpnięto tytuł. Niezłe. Daje wyobrażenie, jak traktować pozornie napuszone słowa, a zarazem ujawnia kompozycję: jest to zbiór niezależnych fragmentów, chociaż niektóre łączy ten sam motyw. Indeks osób: od Arystofanesa do Orsona Wellesa. No, no, rzecz nabiera rumieńców, moja ciekawość rośnie. Indeks miejsc. Indeks miejsc?! W zbiorze, który nie jest książka podróżniczą, chociaż mówi o podróżowaniu. Nie jest mapą, chociaż dokumentuje amerykańskie pustynie. Nie jest książką historyczną, chociaż tu i tam przemycane są dzieje filmu i kina. Nie jest też niczyją biografią, chociaż autor rejestruje swoje życie i rozmowy z innymi ludźmi, a wątkiem wciąż nawracającym jest proces zdobywania pieniędzy na realizację filmu o Basquiacie, awangardowym malarzu, który zaćpał się na śmierć. Indeks dzieł, a jakże, też jest. Poza kilkoma, pięcioma, sześcioma tytułami dzieł malarskich oraz Historią sztuki Erwina Panofskiego, pozostałe to dzieła filmowe od 2001. Odysei kosmicznej, przez Antonioniego, Bergmana, Kurosawę, Pollacka, Skolimowskiego po Wellesa i Viscontiego. I na końcu spis innych tytułów autora. A więc to dopiero początek.
Efekt. Przeczytałam w dwa dni. Nie umiem powiedzieć, komu taka książka przypadnie do gustu. W każdym razie ja właśnie takie lubię najbardziej.
Lech Majewski: Oficjalne centrum świata. Malarze, gwiazdy, miasta, obrazy. Dom Wydawniczy REBIS.Wyd 2. Poznań 2016.
PS A`propos okładki. Projektował ją sam Majewski, który jest z wykształcenia malarzem ;-)
Chcę. Widziałam okładkę wydania 1, chyba inna... Jestem zaintrygowana, zaciekawiona, napędzona.
OdpowiedzUsuńTak, pierwsze wydanie miało inną okładkę, to drugie podoba mi się bardziej. Moje kolory :-) REBIS wydaje całą serię Majewskiego, "Dzieła zebrane". Jest w czym wybierać.
UsuńWłasnie wróciłam do twojego tekstu, i chyba musiał we mnie zostac po poprzednim czytaniu na dłużej... bo ten Hemingway... Ze swoimi tytułami... masz na mnie wpływ :)
UsuńDlaczego zaraz wpływ? Hemingway miał naprawdę świetne tytuły: Gdy będziemy zasypiali, Komu bije dzwon, Słońce też wschodzi - zauważ, że w tych akurat główna rolę odgrywa czasownik, może to właśnie jest ta tajemnica. Podobają mi się jeszcze - jako tytuły, choć i w treści także: Śniegi Kilimandżaro i Zielone wzgórza Afryki, ale co w nich takiego niezwykłego, sama nie wiem.
UsuńTeż zwracam uwagę na okładkę, kupując książkę.
OdpowiedzUsuńOkładka pierwszego kontaktu - ważne dobre wrażenie
UsuńNo to już teraz wiem wszystko...
OdpowiedzUsuńI niewykluczone że...
:-)
że?.. Poszukasz, sprawdzisz, czy jeszcze tam jest?
UsuńJasne że tak.
UsuńByłam na tej wystawie "Bezcenne skarby odzyskane.." i muszę Ci powiedzieć że tych skarbów to jest bardzo mało a po drugie to jakieś takie mizerne one są.
Podejrzewałam, ze tka własnie jest z tymi skarbami... zbyt wiele straciliśmy
Usuńja po prostu czekam na Twoją rekomendację i już:))
OdpowiedzUsuńPrzeca rekomenduję. Ale ostrzegam, to nie jest książka historyczna ani naukowa, ani biograficzna, ani warsztatowa, ani poradnikowa, ani podróżnicza, ani psychologiczna, ani filozoficzna, ani obyczajowa... to w ogóle nie jest powieść ani opowieść. To jest iskrzenie migawek ;-)
Usuńno to się rozpalę. Zamówiłam:))
OdpowiedzUsuńUważaj na książki, żeby nie spłonęły ;-)
UsuńNotario, Twój tekst powinni przyswoić sobie wydawcy i potencjalni autorzy książek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Oni mają chyba zupełnie inne "poradniki"
UsuńU mnie punktem nr jeden jest tytuł...To jak "ryba na haczyku"...;o)
OdpowiedzUsuńBez okładki nie ma książki, racja, ale i tak wszystko rozstrzygnie się w środku
UsuńMam! I jestem Ci wdzięczna, Czyta się świetnie. Narracja bez dłużyzn, a podział na dykteryjki, anegdotki, "esejki" dla mnie w sam raz. Przysiąść na chwilę zacząć i skończyć, Z uśmiechem.:))
OdpowiedzUsuńŚwietnie :-D Planuję kolejną jego książkę wziąć na warsztat, zamówiłam, ale chwilowo intelektualnie wypoczywam przy czym innym: http://czytacnieczytac.bloog.pl/
Usuń