Pora zakończyć krakowskie wspominki. Z pięciu dni zrobiło się siedem odcinków, a dałoby radę i więcej. Pozostawmy jednak resztę na inne okazje. Kiedyś gdzieś pojawią się jeszcze, gdy nadejdzie właściwy moment. Tymczasem wracam pamięcią do ostatnich dwóch koncertów. Z założenia powinny być inne, bardziej radosne, jak przystało na okoliczność Niedzieli Zmartwychwstania i Wielkanocnego Poniedziałku. Muzyka nie rozbrzmiewała już w ciemnościach sceny a płomienie świec nie oświetlały nikłym blaskiem śpiewaków. I na scenie, i wśród widowni wyczuwało się inny nastrój. Dwoma koncertami podzielili się Johann Sebastian Bach w niedzielę i Georg Friedrich Händel w poniedziałek.
Dwie kantaty i trzy koncerty Bacha zaprezentowali muzycy zespołu Cafe Zimmermann pod kierownictwem Pablo Valettiego i Celine Frisch, którym towarzyszył od strony wokalnej kontratenor Damien Guillon. Pisałam, że się wybieram na jego występ ;-) I chyba spora część widowni również bardziej oczekiwała jego niż samej tylko muzycznej części niedzielnego wieczoru. Koncert A-dur na obój d`amore, smyczki i basso continuo nie zachwycił mnie wcale i to właśnie za sprawą tego nieszczęsnego oboju. Samego dźwięku instrumentu jeszcze dałoby się posłuchać, śledząc ciekawą linę melodyczną, ale zupełnie mi to nie grało ze smyczkami. Chociaż w drugiej zdaje się części, Larghetto, interesująco rozwijała się melodia oboju, tak jakby zaklinanie węża albo wywoływanie dżina z butelki ;-) Samo w sobie, bez całej reszty, było to ciekawe i trochę magiczne. Z kolei Koncert d-moll na 2 skrzypiec, smyczki i b.c. rozbawił mnie za sprawą kontrabasu i wiolonczeli uparcie tworzących tło w postaci dum dum dumdumdum. Sam w sobie jest to utwór bardzo piękny, ale chyba nie wszystko wyszło jak należy.
Niekwestionowanym blaskiem za to lśnił głos Damiena Guillona wykonującego dwie kantaty: Vergnüte Ruh, beliebte Seelenlust i Gott soll allein mein Herze haben. W pierwszej wyrażona jest tęskonta za błogim spokojem, chęć ucieczki od grzesznego świata, prośba o zamieszkanie w Domu Bożym, czyli de facto o śmierć. Druga stanowi pewien rodzaj refleksji o Bożej miłości, która zapewnia duszy spokój. Tytuł kantaty: Gott soll allein mein Herze haben jak refren powtarza się kilkakrotnie, a aria Stirb in mir to jedna z tych, które należą do moich ulubionych i poprzez nią sprawdzam, czy wykonawca mi się podoba, czy też nie. Guillon w obu kantatach zaprezentował się pięknie, doskonale równoważąc emocjonalny liryzm, refleksyjność i wirtuozerię. Wszystko do końca elegancko wyśpiewane, nic na siłę i nic na wyrost. Porównując go z Schollem (którego był uczniem w Schola Cantorum Basiliensis), zdecydowanie bardziej podobał mi się w niskich rejestrach, ale całość była naprawdę zachwycająca. Prawdziwe mistrzostwo pokazał w wirtuozerskiej arii Mir ekelt mehr zu leben
Mir ekelt mehr zu leben - Damien Guillon
(pod linkiem jest tylko ten kawałek ostatni, czyli aria, całość trwa ponad 20 minut, ale nauczyłam się "wycinać" tylko określony fragment, więc sama jestem ciekawa, jak mi się to udało)
Na bis Guillon zaśpiewał jeszcze dramatyczne Erbarme dich, które już zamieszczałam, więc nie będę powtarzać.
Prawdziwie radosny nastrój Wielkanocy zabrzmiał w poniedziałek za sprawą La Resurrezione Händla w wykonaniu Le Cercle de l`Harmonie pod kierownictwem Rene Jacobsa i solistów. Anioł - Sunhae Im i Lucyfer - Johannes Weisser zmagają się w walce Dobra i Zła, gdy tymczasem Maria Magdalena - Sophie Karthauser i Maria Kleofasowa - Wiebke Lehmkuhl oraz Jan Ewangelista - Jeremy Ovenden po ostatnich dramatycznych wydarzeniach szukają pocieszenia, co ostatecznie Anioł z wysoka radośnie im obiecuje, ogłaszając Zmartwychwstanie. Partie Anioła i Lucyfera biorące udział w dialogu są muzycznie kontrastowe: na przemian wysoki radosny sopran z ciemnym, złowieszczym barytonem. Dużo zależy tutaj od śpiewaków, ich głosów i interpretacji. Przynaję bez bicia, Sunhae Im jako Anioł, jakkolwiek wychwalana i doceniana, nie zachwyciła mnie, zwłaszcza na początku. Może stała za daleko (Anioł i Lucyfer jako goście z zaświatów, zostali ustawieni za orkiestrą, co prawda na podwyższeniach, ale w głębi). Jej głos wydał mi się, chociaż dźwięczny, za ostry. Zamiast owej radosnej nowiny o Zmartwychwstaniu, odbierałam tylko techniczny koloraturowy popis wysokości. Ale później jakoś lepiej już to brzmiało, zwłaszcza w drugiej części. Z kolei Johannes Weisser (Lucyfer), którego słyszłam po raz pierwszy, od początku do końca wydał mi się najlepszy z całego zespołu. Fantastyczny głos poparty iście dramatyczną interpretacją, wspaniale wyśpiewywał na niskich tonach moment pogrążenia się bohatera w piekielnych czeluściach. Pomyślałam sobie, że jeśli jako postać ma on odstraszać od zła i przestrzegać przed grzechem i przerażać piekłem, to nie powinno się dla Lucyfera pisać tak wspaniałej muzyki ;-)
Na początku nie mogłam się też przekonać do Ovendena, ale również stopniowo się to zmieniało. Właściwie trzeba powiedzieć, że całkiem ładnie się zaprezentował i już w Cosi la tortella, a potem w Caro Figlio mogłam zasłuchać się bez zakłóceń. Najbardziej dramatyczna była partia pogrążonej w rozpaczy Marii Magdaleny. I rzeczywiście na tle jej rozterek, dialogów z Marią Kleofasową, radosne uniesienie Anioła oraz końcowy brawurowo wykonany Chór: Diasi lode in Cielo, in terra wprowadzał entuzjastyczną radość ze Zmartwychwstania. Nic dziwnego, że został powtórzony na bis. Trzeba przyznać, że po tym ostatnim koncercie oklaski trwały chyba najdłużej. Może też dlatego, że żal było kończyć mistyczne i nastrojowe spotkanie z muzyką jedenastych z kolei Misteriów Paschaliów.
(zamieszczam ostatnią część La Resurrezione, od arii Caro Figlio, wykonawcy niestety, inni; zwracam uwagę na wirtuozerską końcówkę, sopran przebija wszystkich:-))
A, prawda, jeszcze reportaż z tej części festiwalu.
To ja do ewentualnych przyszłych powtórek z rozrywki w grodzie Kraka dodałbym punkt jeszcze jeden: kawa plus może jaki winka zacnego kielich u Wachmistrzostwa, hę?:)
OdpowiedzUsuńKłaniam nisko:)
O, z wielką przyjemnością, będzie to gwóźdź programu :-) Dzięki serdeczne :-)
UsuńA Ty znowu wrzucasz kolejny tekst do myślenia i przeżywania... i znowu pędzisz na kolejne wydarzenia kulturalno-intelektualne do jakiejś stolicy!!!!
OdpowiedzUsuńA nie będziesz przypadkiem pod Wawelem w 2-giej połowie sierpnia?
W drugiej połowie sierpnia Xavier będzie w Warszawie, pamiętasz?!
UsuńOczywiście, że pamiętam. Ale druga połowa sierpnia ma 15 i pół dnia....:-)
Usuń:-)))
Usuńposłuchalam "wyciętego":) skocznie brzmi klawesyn (chyba), głos solisty tak jak piszesz. Podziwiam solistę i Recenzentkę. Ukłony.
OdpowiedzUsuńKlawesyn skoczny, ale tam się obój na równi z solistą wydziera jak szalony ;-)
Usuńoj tam, zaraz wydziera:)
UsuńZagłusza, jakby był najważniejszy, a nie jest, pokory mu brakuje ;-)
UsuńJesteś niesamowita Notario! W pięć dni zobaczyłaś tyle wspaniałości i wysłuchałaś tylu znakomitych koncertów. I co najważniejsze opisałaś nam swoje wrażenia tak ciekawie, że czułam się jakbym była tam z Tobą. Na blogu mogłam Ci towarzyszyć, ale nie wiem czy nadążyła bym za Tobą w realu...
OdpowiedzUsuńLuano, nadążyłabyś, to były długie dni, wbrew pozorom ja strasznie nienawidzę się spieszyć ;-) Tylko w jednym muzeum przeleciałam sprintem, na czas, bo za późno sobie wyszłam a zaraz musiałam pędzić gdzie indziej, ale nawet o tym nie pisałam jeszcze.
UsuńNoti
OdpowiedzUsuńilość wydarzeń w jakich brałaś udział wystarczyłby i na dwutygodniowy pobyt a Ty Kochana zrobiłaś w pięć dni, dziękuję za opisy koncertów i muzeów, pozdrawiam
j
Miałam jeszcze co najmniej jedno muzeum w planie, ale opadłam z sił :-(
UsuńObój nigdy nie ma pokory, taki jest.
OdpowiedzUsuńTak przy okazji: jeżeli wszyscy na Kronosie będą w podkoszulkach a jedna osoba w swetrze z szalem to będę ja na pewno :)
Nie żartuj, jak ja mam cię rozpoznać po sweterku?! Niestety, ja jeszcze nie wiem, w czym będę, to się rozstrzygnie w ostatniej chwili. Chyba kapelusz założę na głowę ;-)
UsuńMyślę, że kapelusz to dobry pomysł. A chodziło mi o to, że mnie będzie zimniej niż wszystkim, bo zawsze tak jest. A rozpoznanie nie jest trudne, ale jakoś łyso mi o swoich cechach charakterystycznych pisać publicznie ;)
OdpowiedzUsuńWieeem, pamiętam jak pisałaś, że jesteś ciepłolubna. Masz mój mejl. Z kapeluszem zartowałam, ale kto wie, jaka będze pogoda, mam taki jeden na wiosenne szarugi :-)
UsuńA ja dziękuję za ten Twój Kraków Notario...
OdpowiedzUsuńMiło, że czytasz. Przynajmniej ta moja pisaninina nie jest tylko sobie a muzom ;-)
Usuń