poniedziałek, 19 maja 2014

Ich czworo, muzyka, deszcz i ja

     Nie, to wcale nie był koncert, jakiego przyszło mi słuchać w najbardziej ekstremalnych warunkach niesprzyjających skupieniu. Owszem, siedzieliśmy na dworze pod plastikowym zadaszeniem, w dodatku kończyło się ono dwa rzędy za moimi plecami. Owszem, padało i wiało - po tym dachu oczywiście, który wzmacniał odgłos  wiatru i deszczu tworząc dodatkową wartość akustyczną. I to też prawda, że właściwie  momentami lało, co prawda nie wprost na moją głowę, ale wzdłuż ścian, w nieszczelnych miejscach zadaszenia, poza tym  zacinało mnie od pleców, bo dach nie obejmował całego placu nad widownią. W pewnym momencie  odwróciwszy się zobaczyłam, że ludzie dalej z tyłu po prostu otworzyli parasolki. I to też prawda, że nie mając rękawiczek próbowałam bez większego powodzenia naciągnąć rękawy na dłonie. Ludzie siedzieli w kurtkach,  paltach, płaszczach, okutani szalikami, w czapkach. Owszem, był taki jeden w krótkich spodenkach i pantoflach założonych na gołe nogi, ale to obcokrajowiec z Kraju Kwitnącej Wiśni ;-) Co prawda zanim dotarłam zdążyłam przemoczyć płaszcz i sweter pod nim, ale poza tym wszystkim było fantastycznie i wcale nie chciałam uciekać, bo przecież nie trzęsłam się, jak mi się to zdarzyło parę lat temu, gdy w temeperaturze 3 stopni zaledwie dzwoniłam zębami tak, że nie słyszałam, co się śpiewa na scenie ;-) Więc spoko, jeśli miała to być dodatkowa atrakcja, wartość dodana, jestem w stanie to wytrzymać. Mimo że po drodze sto trzydzieści razy pytałam samą siebie, po co mi to było, tłuc się kilometrami w jeden z najbardzej ulewnych dni w roku,  moknąć i łamać parasolkę na wietrze, przemykać od ulewy do ulewy dla paru minut jakiejś muzyki i w dodatku ani to Bach, ani Pergolesi, byłabym skłonna powtórzyć eskapadę raz jeszcze. Wiem, wariactwo ;-)
      Kronos Quartet, czyli ich czworo:  David Harrington - skrzypce,  John Sherba - skrzypce,  Hank Dutt - altówka, Sunny Yang - wiolonczela.  Sunny Yang jest w tym składzie nowa, dołączyła w czerwcu ubiegłego roku zastępując poprzedniego wiolonczelistę, Jeffreya Zeiglera. Kronos Quartet to jeden z najlepszych kwartetów na świecie, najlepszych i, co tu dużo mówić, także najbardziej znanych. Po czwartkowym (15 maja) występie na lubelskim Festiwalu Kody z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że potrafią zagrać wszystko, nawet w czasie ulewy, bębniącego deszczu, dudniącego wiatru,  przed trzęsącą się z zimna publicznością ;-) 
       Lubelska impreza muzyczna nosi nazwę Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej. Nie bywałam na nim dotąd, gdyż - co tu kryć - obawiałam się, czy ta awangarda  będzie dla mnie przyswajalna. Ale Kronosów to ja już trochę znam z nagrań, aczkolwiek ich 40-letnia działaność jest tak bogata, tak różnorodna, że długo by zeszło wysłuchać wszystkiego. Nie wiem, jakie są festiwalowe założenia, to znaczy, od kiedy oni liczą awangardę. Może dlatego w nazwie jest też tradycja, żeby tak ściśle granicy nie wyznaczać. Kronos Quartet zaprezentował utwory mieszczące się w przedziale czasowym 1865 - 2014. Ten 1865 rok to Preludium do Tristana i Izoldy Wagnera, więc chyba ta tradycja wynikająca z charakteru Festiwalu. Oczywiście we współczesnej aranżacji. Podobnie jak inne kompozycje pierwotnie przeznaczone na inne instrumenty, inne zespoły czy orkiestry. 
        Mam chaos w głowie, wszystko się miesza i trudno mi ułożyć po kolei, co napisać, od jakich wrażeń zacząć. Czy od skrzypiec Harringtona i Sherby, którzy podejmowali na przemian lub razem w idealnym zgraniu melodyczną frazę, doskonale się uzupełniając bądź dialogując? Czy o wirtuozerii Hanka Dutta, który jak nikt inny potrafi wydobyć z altówki dźwięki nie z tego świata, a przynajmniej nie tak oczywiste dla tego instrumentu? Rzadko kiedy altówka tak wyraźnie zaznacza swoją obecność, a Dutt potrafi jej nadać status kwartetowej gwiazdy. Skupia uwagę, to pewna. No i o wszechstronnej wiolonczeli w objęciach raz delikatnej i melancholijnej, a raz drapieżnej Sunny Yang
       Czy o utworach, tych awangardowych, które okazały się  świetną muzyką i wcale nie przypominały zgrzytania widelcem po patelni ;-) Wyjaśnić trzeba jedno: nagrywanie naturalnych szumów ulicy, samplowanie (tak to się chyba nazywa) dźwięków zbieranych przypadkowo i nagranych z premedytacją, rozciąganie i wykrzywianie ludzkiego glosu, rozbieranie go na głoski, na pojedyncze dźwięki i zestawianie na nowo, miksowanie wszystkiego ze wszystkim i cokolwiek jeszcze się dzisiaj robi przy pomocy komputerowych machinacji - tego wszystkiego za muzykę nie uznaję (i nic mnie nie obchodzi, że jakiś współczesny i nowatorski kompozytor by się za to obraził). Kronos Quartet zagrał prawdziwą muzykę i wiekszość tego, co posłuchać można na nagraniach jako dwie, trzy zdubbingowane ścieżki dźwiękowe, oni zagrali na żywo. Naprawdę zagrali te wszystkie dziwne dźwięki tak niepodobne czasami do brzmienia klasycznych instrumentów kwartetu. Oczywiście,  elektronika w tym była,  leciało nagranie dwóch ścieżek dźwiękowych, zresztą oni sami te ścieżki wcześniej nagrywali, a na żywo włączali się do utworu, wchodzili niejako w muzyczne tło z trzecią ścieżką. Wrażenie, jakby słuchało się trzech kwartetów jednocześnie. 
        Najbardziej skomplikowana pod tym względem była kompozycja Steve Reicha Different Trains z 1988 roku napisana specjalnie dla  Kronos Quartet. I prawdę mówiąc, dopóki nie zobaczyłam, jak to wygląda na żywo, nie mogłam, nie potrafiłam wykoncypować, co jest  przepuszczone przez komputer (poza głosami ludzkimi, bo te wiadomo, że musiały zostać wcześniej nagrane i przekomponowane), a co grane na tradycyjnych instrumentach. Teraz zobaczyłam i mniej więcej wiem :-) Different Trains jest trzyczęściową kompozycją  z odnośnikami do wspomnień Reicha z dzieciństwa spędzonego w Ameryce, czasów wojny i bydlęcych wagonów w Europie po brzegi zapakowanych ludźmi. 
      Inny utwór, skoro zaledwie z ubiegłego roku, chyba trzeba uznać, że bardzo anagardowy (;-)), Tar o Pood (Osnowa i wątek, 2013) irańskiego kompozytora o  bardzo ładnym nazwisku Sahba Aminikia. Tutaj trochę się pogubiłam i nie bardzo załapałam, co jest osnową, a co wątkiem tkanego dywanu. Musiałabym posłuchać jeszcze raz. Śmieszne było Powerhouse Raymonda Scotta z 1937 roku. Najkrócej można powiedzieć, że jest to utwór zaaranżowany na kwartet smyczkowy i tszszszsz! Ostatni ten dźwięk w odpowiednich momentach emitowany był przez pierwszego skrzypka, Harringtona. Rytmiczna i energetyczna kompozycja Last Kind Words (ok. 1930) Geeshie Wiley, kompozytorki, o której nic nie wiadomo, poza tym, że żyła w I połowie XX wieku, rozbujała publiczność, która tu i tam zaczęła sobie przytupywać. A gdzieś pomiędzy łagodnie wyciszające Flow Laurie Anderson z 2010 roku. Jako polski akcent Orawa Wojciecha Kilara w świetnej aranżacji znanego tu już i opisywanego przez mnie Krzysztofa Urbańskiego. Tylko poubliczność sobie zapomniała jak ten utwór się kończy i klaskać zaczęli niektórzy za wcześnie ;-) To z emocji, z zachwytu zapewne. No i kontemplacyjny Rachmaninow, Nunc Dimittis  (1915), oczywiście w specjalnej aranżacji na kwartet smyczkowy. Niestety, była to jedyna kompozycja, w której dość głośno awanturująca się przez cały czas deszczowa aura ewidentnie przeszkadzała w odbiorze. 
      Kronos Quartet nie tylko grał muzykę. Pomijając fakt, że Harrington cały czas bawił się też w konferansjerkę zapowiadając utwory, zespół odegrał mały teatr do Spectre (1990) Johna Oswalda. A to było bardzo, bardzo ciekawe i niespodziewane. Niby grają sobie normalnie (utwór  zasadniczo skomponowany został od bardzo cichego początku, poprzez stopniowe narastanie dźwięku aż do apogeum, a potem znowu wyciszenie) i jakoś niezauważalnie po kolei muzycy wyłączają, markują tylko granie odrywając smyczki od strun, ale wzamcniając za to przesadnie teatralnie typowe gesty pociągania smyczkami, wymachiwania, tymczaem jednak narastająca kompozycja leci z nagrania, światła to gasną, to oświetlają muzyków, którzy gwałtownie zmieniają pozycje i gesty, a potem znowu włączają się w ścieżkę muzyczną, jakby wracając z koszmarnego snu do rzeczywistości. Taki teatr światła i dźwięku. Przyznaję, że się zgapiłam i nie zauważyłam, kto pierwszy przestał grać, ale potem już uważnie patrzyłam i słuchałam, śledząc w jakiej kolejności, wchodząc z powrotem w nagranie, znowu podjęli grę na żywo. 
      Jak grali? Różnie. Tradycyjnie, smyczkiem po strunach, ale i szarpaniem palcami, krótkmi pociągnięciami, uderzeniami, ciekawe były długie pociągnięcia w górę i zastyganie w ciszy,  albo bardzo, bardzo ponure tony wiolonczeli wpadającej w ciemne basowe tony, albo chropawo jeżdżąc po podstawku. Nic dziwnego, że w końcu ze smyczka Harringtona zwisało porwane włosie ;-)
      Ale napisałam! Czas zakończyć. Jeszcze długo będę pod wrażeniem. Oni są naprawdę świetni, warto było zmoknąć. 
      
 Trudno znaleźć nagrania akurat tych utworów, ale  mam - to właśnie grali: Last Kind Words




       
     No cóż,  tego nie grali, ale z tego są najbardziej znani, przynajmniej tej części słuchaczy, która nie interesuje się muzyką klasyczną, ale za to ogląda filmy (tu jeszcze w poprzednim składzie).



24 komentarze:

  1. Jasne że wariactwo Koleżanko Notario! I dobrze, że takie "waryjoty" jeszcze są na tym świecie.
    Przypomniało mi sie jak kiedys byłam w Żelazowej Woli na koncercie. Siedzieliśmy przed dworkiem i słuchaliśmy muzyki"talentem Obywatela Świata"
    .... Nagle jak nie huknie... przyszła burza. Dopóki było cos wiadać i słychać - wszyscy siedzieli i wcale im ten deszcz nie przeszkadzał. Dopiero po pewnym czasie zaczeli wchodzic do dworku, bo pioruny okropnie waliły.
    Wieczorem jeszcze wpadnę posłuchać :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. no dobrze, a gdzie mój komentarz:)?
    O tym, że smyki czy to tradycyjne, czy to awangardowe, zawsze przejmujące. I że muzyka rozgrzewa, a wniosek stąd, że mimo deszczu i zmina, wytrwałaś i nie zachorowałaś:)
    Czyli można ją na receptę!
    I że reportaż świetny. Jakoś tak to było:) A gdzie jest, że muszę streszczać?. Pozdrawiam, Notario.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Był komentarz? Ani przez chwilę go nie widziałam, coś "czyści" blog?! Nie strasz!...
      Sama się dziwię, jak przetrwałam ;-) Nie streszczaj, tylko pisz w całości jeszcze raz :-)
      Dzięki!

      Usuń
  3. heheh, świetnie napisane :-) Mnóstwo moich wspomnień odżyło...

    weronikarudnicka.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam, Weroniko! Wspomnienia muzyczne czy inne?

      Usuń
  4. I to niby ja lubię ekstremalne zjawiska ?? ;o)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wróciłaś ze szwajcarskiego raju? Witaj z powrotem :-) O ekstremalnych zjawiskach zapewne poczytam u Ciebie, gdy opiszesz ostatnią eskapadę :-))

      Usuń
  5. Trochę się przestraszyłam, że faktycznie będzie widelcem po talerzu, ale nie, tego się bardzo dobrze słucha. Teraz wykażę się ignorancją i zapytam, jaki to film. Bo strasznie mi leci Nymanem, ale pewnie nie. Co do koncertów w deszczu, to ja się nie nadaję. Podziwiam, że wytrwałyście obie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaka ignorancja? Nikt nie oglądał wszystkiego. Ja też filmu nie znam, poczytałam kilka recenzji i mam takie prywatne zdanie na swój użytek, że mimo wszelkich jego walorów, w tym Ellen Burstyn, o której wiem i widziałam, że potrafi grać genialnie, muzyka jest w tym przypadku tą najlepszą jego częścią ;-)

      link do filmu:

      http://pl.wikipedia.org/wiki/Requiem_dla_snu

      Usuń
    2. A wiesz, że pomyślałam o Reqiem... Film jest przerażający, smutny, przytłaczający, ale zagrany rewelacyjnie. Realizm, stopień stoczenia się przez narkotyki..., to bije chyba wszystko, co na ten temat nakręcono. Ale czy powinno się takie filmy robić? Może tak. Ja nie mogłam po nim spać.

      Usuń
    3. No widzisz, czyli znasz :-) Raczej nie skuszę się na obejrzenie.

      Usuń
  6. Tak się zastanawiam dla jakiej muzyki mogłabym w deszczu, błocie i wichurze:) Chyba tylko dla Janis, ale ona już nie śpiewa "na żywo".
    Pozdrawiam Notario:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Och, jak dobrze Cię mieć, odwalasz za ludzi konkretną robotę i mogę sobie pisać urywane, bezsensowne zdania, bo koncert opisany :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież też opisałaś, a że ja jestem gadatliwa i nie umiem się zatrzymac, to już taka moja przypadłość ;-) Super było się spotkać :-))

      Usuń
    2. No wiem, żałowawszy potem, że nie zgadałyśmy się na chwilę, bo nie byłam pewna, czy wyszłaś, czy nie i jakoś tak :( Tym niemniej obydwoje byliśmy zachwyceni, więc dzięki raz jeszcze za cynk!

      Usuń
    3. Cieszę się, tylko szkoda, że tak zmarzłaś. Następnym razem będzie lepiej :-)

      notaria

      Usuń
  8. Chyba przeczytałam wszystkie zaległe posty i wysłuchałam proponowanej muzyki. I nie wiem, czy od tego nieco zmądrzałam, ale napiszę trochę bez polotu ...podobało mi się... A po ostatnim poście doszłam do wniosku, że mamy jedną wspólną cechę. Tylko żaby lecące z nieba mogą nas powstrzymać od raz powziętego przedsięwzięcia. Ale cieszę się, że taka jesteś. Aromatka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jesteś niezwykła, skoro chciało Ci się czytać zaległości :-D

      notaria

      Usuń
    2. Teraz odpowiem jak na prawdziwą damę przystało:
      ...cała przyjemność po mojej stronie...
      A "damę" potraktuj z przymrużeniem oka. Ale może dlatego naczynia skojarzyły mi się z damskimi kapeluszami Aromatka

      Usuń
    3. Szanowna Damo, nie jestem wcale taka pewna, czyja przyjemność jest większa ;-)

      Usuń
  9. Och, wspomnienia odżyły, to już tak dawno było, a wciąż pamiętam

    OdpowiedzUsuń