poniedziałek, 6 marca 2023

Podróże z Lundkvistem

         Szczerze mówiąc, myślałam, że znając mniej więcej Kapuścińskiego, mając w pamięci dawno czytane opowieści zdobywców biegunów, malownicze relacje Fiedlera oraz autorów współczesnej koncepcji wolnego podróżowania (choćby Kieran), mniej więcej wiem, jak powinien wyglądać prawdziwy reportaż podróżniczy. Jakże się myliłam! Kto nie czytał Lundkvista, o pisaniu o podróżach nie ma pojęcia. 

          Artur Lundkvist miał wiele talentów literackich, poetycki, eseistyczny, powieściowy, ale reportaże zebrane w tomie Róża wiatrów można uznać za kwintesencję jego stylu. Sam tytuł pochodzi z utworu poetyckiego Róża wiatrów dla Islandii, a tom zawiera kilka takich poetyckich poematów zapowiadających trzy geograficznie odrębne reportaże podróżnicze: Płonące Indie, Wulkaniczny kontynent (o Ameryce Południowej) oraz Statkiem na Daleki Wschód. I chociaż zmieniają się kraje i kontynenty, niezmienne są nadrzędne językowe narzędzia, przy pomocy których Lundkvist wyczarowuje przed oczami czytelników malownicze krajobrazy, syntetyczne wizerunki mieszkańców, zapadające w pamięć sceny.

           Przede wszystkim czasowniki. Zastosowanie form czasu teraźniejszego wywołuje wrażenie trwania, zatrzymania pejzaży jakby na obrazach lub w stop-klatce. Z jednej strony są to więc mgnienia, ułamki zaobserwowanej rzeczywistości, ale z drugiej nadaje się im cechę wieczności, niezmienności, powtarzalności. Autor wprawnym spojrzeniem reportażysty i precyzyjnym językiem zauważa dzięki temu to, co jest cechą istotną zjawisk  danym kraju. Np. nowe osiedla podbijają dżunglę na nowo wokół śpiących ruin - i rozumiemy od razu, nawet widzimy, że pozostałości dawnej kultury, cywilizacji, zaanektowane przez siły natury, teraz znowu są odzyskiwane przez ludzi i przystosowywane do nowych cywilizacyjnych warunków bytu. W innym zaś miejscu: Brzeg i rzeka wciąż walczą ze sobą. Zieleń nurza się w wodzie, nurt podmywa brzeg, wielkie płaty ziemi odrywają się i płyną z prądem. Wręcz czuje się tę odwieczną walkę żywiołów. Lundkvist sporadycznie tylko stosuje czasowniki w czasie przeszłym, że coś si zdarzyło, coś zobaczył; najczęściej w opisach akcentuje trwałość doznania lub zjawiska: widok otwiera się, w ciemnych uliczkach spotyka się świętych szaleńców wymachujących nożem, a robotnicy w kamieniołomie wyglądają jak grupa zapomnianych niewolników, zajętych tysiącletnią pracą.

            Język Lundkvista nie byłby tak plastyczny i przemawiający do wyobraźni, gdyby nie jego dusza poety. Kiedy autor buduje porównanie, jest ono zawsze niezwykle obrazowe i trafne. Nadciągająca ogromna chmara szarańczy, z daleka jeszcze niezidentyfikowana czym jest, wygląda jak obłok, jak ogromny kłębek włóczki.  Zielone jezioro przypomina absynt z dodatkiem mleka, a Santiago leży w dolinie między piaszczystymi wzgórzami niby piasta koła pośród szprych. Lundkvist w jednym zdaniu potrafi nakreślić całościowy obraz miasta, regionu czy kraju. O Chile pisze, że to kraj odwrócony grzbietem do świata, a twarzą do wielkiego oceanu. Czasem pozwala sobie na sarkazm, będący aluzją do negatywnie ocenianych zjawisk, jak np. panującej w Peru dyktatury: Słupy latarń wyglądają na specjalnie skonstruowane, by można było na nich wieszać prezydentów i ministrów. Lundkvist nie narzuca raz po raz swojej oceny zjawisk, choć nie ucieka od obrazów nędzy, wyzysku, poniżenia człowieka przez autorytarną władzę lub zwyczajnie opisując widoki dla przeciętnego człowieka przykre. Jednakże kilka razy dosadnie podsumowuje swoje stanowisko, dając opis ironicznie kpiący, jak w przypadku stolicy Indii: Delhi: niespokojnie kipiący kocioł biedoty i wysoce nowoczesny aparat rządowy, gdzie produkuje się rozporządzenia i dekrety, płynące wielką jak Ganges rzeką bogatych w słowa papierków.

          W reportażach Lundkvista równie istotnym, obok ludzi i zjawisk społecznych, tematem jest przyroda, jej piękno i groza. Opisy rzek, gór, dolin, przełęczy, przebytych tras oglądanych z okien pociągów, statków, promów zachwycają różnorodnością. Nigdy nie nużą czytelnika, chociaż czasami mogły być nużące dla autora, jak np. piaski w Talarze: prawdziwe miasto w pustyni. Wszystko zgrzyta od piasku, migoce od piasku. Nawet zatoka jak gdyby znika w piasku, wydaje się szklista i sucha. Domy stoją rozsypane w głębokim piachu, a starsze domki drewniane są piaskowego koloru, wyszorowane piaskiem, impregnowane pustynnym pyłem. Na asfaltowych szosach leżą zaspy piasku i tumany piachu pędzą po nich dymiącymi jasnymi jęzorami. Jednakże i tutaj, w odniesieniu do bogactwa natury potrafi Lundkvist w trzech słowach ująć to, co stanowi o oryginalności danego terenu: potrójny akord górskich okolic: wielbłądy, kaktusy, ośnieżone szczyty. A w innym miejscu zdobywa się na poetycka metaforę: Do Kaszmiru można się obecnie dostać tylko drogą orłów, lecąc nad górami wysokimi na cztery do pięciu tysięcy metrów.

         Po lekturze Róży wiatrów pozostają pod powiekami obrazy hinduskiego szefa policji urzędującego pod drzewem, chudych krów będących dla Gandhiego mistrzyniami biernego oporu, rejs statkiem rzecznym po Magdalenie, wodny targ w Bangkoku. Mimo że zbiór reportaży obejmuje Indie, państwa wyspiarskie Oceanii i co najmniej dziesięć krajów Ameryki Południowej, autor rzadko kiedy używa form pierwszoosobowych. Nie ma tu chełpienia się typu "byłem", "widziałem", "zobaczyłem", "wstąpiłem" tu czy tam, "płynąłem", "rozmawiałem" itp. Mało tego,  pojawia się kilkakrotnie zaimek "my", z którego wnioskujemy, że podróży nie odbywał samotnie, ale nigdzie nie podaje z kim podróżował ani dlaczego. Zarówno siebie, jak i towarzyszkę podróży (z biografii wiadomo, że w wielu podróżach towarzyszyła mu żona) usuwa w cień, nie eksponuje swoich osobistych perypetii, jakie na pewno się zdarzały. Czasem tylko wspomina, że podróż pociągiem się przedłużyła, albo że hotel stoi w tym czy innym miejscu miasta. Istotą relacji Lundkvista nie jest bowiem pokazanie siebie w podróży, lecz kraju, w którym przebywał i ludzi, których widział, spotkał. Oddanie charakteru miejsca, przybliżenie specyfiki egzotycznych z punktu widzenia Europejczyka części świata. I jest coś zaiste wzruszającego w tym, że z równą uwagą Lundkvist opisuje żebraka, nędzarza czy potomków Majów, jak i andyjskie sępy czy indyjskie krowy, natomiast bogaczy, milionerów chowających się w dzielnicach willowych nie opisuje prawie wcale. 

         A przy tym cały czas zachowuje duszę poety: Z nieba spadają jak ciemne pęki promieni odległe deszcze niby harfy niebiańskie o skośnie napiętych strunach.  

8 komentarzy:

  1. Wychodzi na to że ta "Róża Wiatrów" to jest arcydzieło. Z pewnością polecę tę książkę mojemu geografowi-podroznikowi. A potem sama przeczytam....
    Stokrotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Niewątpliwie zrobił na Tobie wrażenie...;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Podróże plus piękny język - czegóż chcieć więcej?...

    OdpowiedzUsuń