poniedziałek, 16 sierpnia 2021

Festiwal się odbył

      Nie planowałam specjalnie wyjazdu do Ciechocinka akurat 2 sierpnia, dokładnie w setną rocznicę przybycia tam w 1921 roku Jana Kiepury.  Nie planowałam też pobytu akurat w czasie, gdy będzie się odbywał Festiwal Operowo-Operetkowy. A już z pewnością zupełnym zaskoczeniem dla wszystkich stała się nieoczekiwana śmierć 1 sierpnia inicjatora i założyciela tego festiwalu - Kazimierza Kowalskiego, który jak co roku miał go prowadzić oraz dyrygować orkiestrą. Pierwszy więc spacer odbyłam na Aleję Sław, gdzie znajduje się Gwiazda Kazimierza Kowalskiego. Tym razem w  żałobnej scenerii.


I tak było codziennie. Znicze, kwiaty a jednego wieczoru pan z patefonem puszczał płyty Carusa. Głos niósł się alejką. (Pana z patefonem spotkałam jeszcze raz kilka dni później w bibliotece, ale to już inna historia) A my czekaliśmy na decyzję: będzie festiwal czy nie? Przyjadą czy nie? Kto poprowadzi i kto zaśpiewa? 
      Festiwal się odbył. Zaśpiewali ci, którzy mieli zaśpiewać zgodnie z programem. Z jedną małą zamianą z powodu choroby. Wystąpili śpiewacy związani z festiwalem od samego początku, czyli od 1998 roku oraz debiutanci, którzy przybyli do Ciechocinka po raz pierwszy. Ja chyba byłam też debiutantką jako widz i słuchaczka, bo chociaż znam niektóre wykonania Kazimierza Kowalskiego, nigdy nie byłam na tym festiwalu. Całość prowadziła wdowa: Małgorzata Kowalska, która uznała, że będzie to niejako realizacja artystycznego testamentu jej męża. Z pięciu zaplanowanych koncertów byłam na trzech. 



      Dwa pierwsze koncerty w muszli koncertowej, tej w stylu zakopiańskim w Parku Zdrojowym. Wstęp wolny, więc kuracjusze i mieszkańcy tłumnie zapełnili nie tylko miejsca siedzące, lecz i stali dookoła w parkocieniach (pożyczyłam ten akuratny neologizm od Brunona Jasieńskiego) z lewej i prawej strony. Pierwszego dnia i ja uplasowałam się gdzieś w środku widowni pod chmurką, dosyć centralnie, więc nawet na okolicznościowych zdjęciach się znalazłam zamieszczonych tu i tam w agencyjnych relacjach z wydarzenia. Sobotni (7 sierpnia)  koncert w pierwszej części składał się z arii operowych m.in. Mozarta,  Moniuszki, nawet "Nessun dorma" Pucciniego, a w drugiej części lżejsza muza, czyli operetka i inne pieśni, jak choćby "Żegnajcie, przyjaciele", która akurat najbardziej pasowała w tej pożegnalnej sytuacji, gdy nagle odszedł  założyciel festiwalu. 

 

         Przyznaję, że nie znałam, nie byłam słuchaczką audycji prowadzonej przez Kazimierza Kowalskiego w Programie 1 Polskiego Radia. W jednej pieśni był nawet popis stania na rękach, za co śpiewak dostał ogromne  brawa i żądanie bisu. Oba wolne koncerty pierwszego i drugiego wieczoru zakończyły się za to sztandarową arią z "Barona cygańskiego" Johanna Straussa syna, a ta muzyka jest mi już bardziej znana. Drugiego dnia już mnie na zdjęciach nie ma, ponieważ siedziałam poza barierkami pod drzewkiem, za to bliżej sceny, a  poza tym podpadłam fotoreporterowi, któremu kazałam złazić z mojego swetra, którym wyścieliłam sobie korzeń drzewka, na którym siedziałam. Chcąc oklaskiwać wykonawców wstałam na moment, a  ten z tym swoim wielkim aparatem wskoczył buciorem na mój sweter. Kazałam mu w tej chwili złazić z mojego siedziska. Fakt, ciemno było, mógł nie zauważyć brązowego swetra na brązowym korzeniu i przeprosił nawet, narzekając na ciężki zawód reportera.


       Koncert trzeci miał oprawę i atmosferę inną, a to za sprawą miejsca i był to już koncert biletowany z limitem miejsc. Odbył się w zabytkowym, z początku XX wieku Teatrze Letnim (o jego architekturze pisałam TUTAJ). Przepiękna architektura tego miejsca aż się prosi, że zaraz tu przed nami na scenie pojawi się wielki śpiewak lat dwudziestych ubiegłego wieku: Richard Tauber na przykład i zaśpiewa te słynne arie z "Kariny uśmiechu", albo Jan Kiepura z "Brunetkami i blondynkami".  Było jedno i drugie, a jakże, kilka innych także arii w wykonaniu naszych współczesnych śpiewaków. Nie obyło się bez zabawnych wpadek; w nich cały urok występów na żywo.  Najpierw przy bisie jednej śpiewaczki na scenę wparował artysta mając śpiewać po niej. Ale na pieęcie zawrócił i jakby nigdy nic, schował się z powrotem. Potem w ducie dwóch tenorów jeden zapomniał, którą zwrotkę ma śpiewać i ... powstał galimatias.  A w trakcie szlagieru Kiepury zamiast "ja wszystkie was dziewczynki" usłyszeliśmy "ciechocińskie dziewczynki", ale to nie była wpadka. Z kolei po zapowiedzi dwóch tenorów na scenę wyszło trzech. Znowu przy bisie kolejnej śpiewaczki akompaniator zaczął od innego miejsca, a śpiewaczka od innego i zaczęli od nowa. Zrobiło się fantastycznie wesoło i swojsko. Czas upłynął szybko, nie wiadomo, kiedy. Wyjście na zewnątrz po zakończeniu było jak powrót z innego świata. Wszyscy, wszyscy, artyści i widzowie stęskniliśmy się za bezpośrednim kontaktem. To było widać i słychać. A na koniec "Wielka sława to żart" z refrenem odśpiewanym przez widownię.  
    
PS Tak, wiem, że Ciechocinek to sanatorium i uzdrowisko, ale jeśli nawet pojechałam tam w celach leczniczych, nikt przecież nie da rady cały dzień moczyć się w kąpielach i siedzieć w solankowej jaskini; musiałam czymś karmić także ducha.  

8 komentarzy:

  1. Sanatorium powinno leczyć ciało i duszę !! ;o)Czyli: dla ciała kąpiele, dla duszy "kapele"...;o)

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak, przeczytałaś tylko PS ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiesz !! To jest pomówienie !! Każdziutką Twoją literkę czytam !! ;o)

      Usuń
    2. Wiem, wiem, jesteś wzorem wierności i dokładności! Podroczyć się chciałam...

      Usuń
  3. I ja przeczytałam z wielką uwagą i zainteresowaniem.
    I zazdroszczę Ci tych wrażeń.

    OdpowiedzUsuń
  4. To jeszcze jedno podejście na muzykę :-)
    Zbieranie wrażeń to także Twoja domena, to cecha ludzi ciekawych i ciekawskich ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Super, że się odbył ten Festiwal.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dużo było ludzi, więc zadowoleni byli i słuchacze i organizatorzy. Festiwal odbywa się od 24 lat, szkoda byłoby, gdyby zniknął.

    OdpowiedzUsuń