Ostrzegam przyzwyczajonych do opisywanej tutaj muzyki klasycznej, instrumentalnej i chóralnej, do mistyki barokowej wielogłosowości i wirtuozerii skrzypiec lub fugowych pogoni organowych, że dzisiaj zapuszczam się w inne rejony. Owszem, muzyczne, lecz z zupełnie innej bajki. Zrobiłam sobie koncert wspomnieniowy.
W 1976 roku pewien 28-letni muzyk wybudował sobie we własnym mieszkaniu w kuchni małe studio i nagrał płytę. Zatytułował ją "Oxygene". Na całość składało się sześć ponumerowanych kawałków. Nie miały one tytułów, czysta muzyka bez ludzkiego głosu, bez tekstów. Płytą nie była zainteresowana żadna wielka wytwórnia, ale jedno wydawnictwo postanowiło zaryzykować i zainwestować. Na początek wytłoczono 50 tysięcy egzemplarzy. Mimo pierwszych nieprzychylnych komentarzy płyta szybko zyskała popularność, a od tamtej pory wydano ponad 12 milionów egzemplarzy. Kompozytor nazywał się Jean-Michel Jarre. W 1977 roku wydano album jednocześnie na winylowej płycie i kasecie magnetofonowej. Późniejsze kompozycje Jarre`a również tak się ukazywały i to był początek mojej kolekcji. Mam nawet kasetowe nagrania przegrywane z innych nośników. Przegrywałam sama, albo ktoś, kto posiadał nagranie oryginalne.
Dwa lata później, w 1978 r. ukazał się kolejny album - "Equinoxe". Poprzednim zwyczajem kompozytor przydzielił poszczególnym utworom tylko numery: od I do VIII. Umiejętność (a może po prostu zabawę) wymyślania tytułów Jarre opanował nieco później, bo jeszcze następna płyta, "Magnetyczne pola" ("Magnetic Fields", 1981), również składa się tylko z numerków: od I do V. Podczas słynnego torunee w Chinach Jarre zaprezentował swój sztandarowy instrument - laserową harfę, a zapis koncertów został również wydany na płycie. Kolejna płyta, "Zoolook" z 1984 r. była trochę szokiem, ponieważ kompozytor do elektronicznych brzmień wprowadza ludzki głos. Oczywiście jest to głos na różne sposoby elektronicznie przetworzony, syntezatorowe metaliczne brzmienie jak głos robota. I o to właśnie chodziło. Na początku ten album najmniej mi się podobał, ale z czasem nabrałam do niego przekonania i teraz bardzo lubię niektóre kawałki. Tutaj wreszcie pojawiły się tytuły: "Ethnicolor", "Diva" czy "Zoolookologie".
Efektem spektakularnego koncertu Jarre`a w Teksasie w 1985 roku była płyta "Rendez-Vous" wydana w roku następnym. Ta z kolei od początku mnie zachwyciła. Co prawda kompozytor ponownie wrócił do swoich ulubionych numerków, ale ostatnia kompozycja nosi tytuł "Ron`s Piece" i została zadedykowana pamięci astronauty Ronalda McNaira, który miał w pierwszej wersji wystąpić podczas koncertu grając na saksofonie z pokładu wahadłowca Challenger. Pamiętamy jednak, że doszło wówczas do katastrofy, w wyniku której zginęła cała załoga wahadłowca. Tytułowe rendez-vous można rozumieć na wiele sposobów, w muzyce jest dużo odniesień do marzeń ludzkości o podboju kosmosu. Może więc chodzić o spotkanie z obcą cywilizacją, ale w przypadku choćby tego ostatniego utworu, jest to także spotkanie z przeznaczeniem i śmiercią.
W kolejnym albumie, "Revolutions" (1988), na ścieżce dźwiękowej komputerowo przetworzonej słychać głos samego Jarre`a. Kompozycje są ilustracją współczesnej rewolucji technicznej i zawierają sporo odgłosów industrialnych, ale to z tego albumu pochodzi jeden z moich ulubionych utworów - "London Kid". Mamy tu też taki np. utwór, jak "Computer Weekend". Czy nie jest to dzisiaj szczególnie znajomy obrazek, wręcz nasza codzienność?
Po ostrych brzmieniach "Revolutions" Jarre komponuje dziwną muzykę pełną plumkania i bąbelków, w której można się popluskać: "Waiting for Cousteau" zadedykowaną słynnemu francuskiemu podróżnikowi i badaczowi oceanów, którego filmy wprowadzały mnie w świat życia rafy koralowej i morskich głębin. Całość składa się z czterech części: "Calypso", "Calypso part 2", "Calypso part 3", która ma też tytuł "Fin de siecle" oraz "En attendant Cousteau". Nazwę Calypso nosił statek Cousteau, na którym podejmował on swoje podróże badawcze, zbudował w nim pływające laboratorium i studio telewizyjne do nagrywania filmów pod wodą. Uwielbiałam ten album w całości.
Z koncertami Jarre`a wiążą się niecodzienne pokazy laserowych świateł, w tym gry na laserowej harfie. Początkowo używano lasera o dużej mocy, więc muzyk musiał dla bezpieczeństwa zakładać azbestowe rękawiczki i okulary. Sama muzyka już była kosmiczna, a dodatkowe akcesoria jeszcze podkreślały nieziemskość muzyczno-świetlnego show. Jarre zresztą konstruował różne dziwne instalacje sceniczne, jego aparatura elektroniczna była olbrzymia i potrzebowała gigantycznej mocy. Podczas koncertu w Pekinie aby zapewnić zasilanie o odpowiedniej mocy, musiano wyłączyć prąd w kilku dzielnicach miasta. Kompozytor budował swoje stanowisko na scenie na wzór kosmicznej gondoli, projektował klawiaturę z olbrzymimi podświetlanymi klawiszami, umieszczał instrumenty na wielkich pływających barkach. Tak, to była rewolucja muzyczna i w dodatku Jarre umiał co rusz czymś nowym zaskakiwać. Muszę przyznać, że akceptowałam - pod względem estetycznym i muzycznym nawet najdziwniejsze pomysły, tylko że mimo wszystko wolę słuchać niż oglądać. Efekty wizualne, owszem, przyciągają tłumy (Jarre ma na koncie kilka rekordów Guinessa ze względu na liczbę słuchaczy zgromadzonych na żywo na koncercie), ale mnie interesowały eksperymenty formalne, wykorzystanie elektroniki do budowania dźwięku i chociaż to jest tak dalekie od muzyki klasycznej, on sam stał się już klasyką w historii rozwoju muzyki elektronicznej. Nie ulega wątpliwości, że był wizjonerem, a większość późniejszych twórców to tylko naśladowcy.
Włączając stare nagrania (wywaliłam wszystko z głębokiej szuflady) nie mogę poprzestać na jednym utworze. Ta muzyka wciąga. Pierwsze kompozycje z "Oxygene" dopiero zapowiadające styl ambientowy skomponował zanim Brian Eno wymyślił nazwę "ambient". Nowatorskie wykorzystanie syntezatorów to już z jednej strony historia, a z drugiej nadal porywająca rewolucja dźwiękowa. Trochę to wygląda jak dzieło szalonego muzyka, ale ma sens i jest odbiciem cywilizacyjnych zmian współczesności. A z całkiem trzeciej strony najbardziej podoba mi się utwór dosyć ascetyczny na tle całej twórczości, z wyrazistym rytmem rumby.
Jarre gra na kosmicznej klawiaturze
Faktycznie zrobiłaś wyjątek.
OdpowiedzUsuńA ja uwielbiam muzykę Jean Michel Jarrego....właśnie za tę jego psy chodelicznosc.
Także za ten smutek.
Więc widzisz, słucham muzyki Jarre`a od samego początku, to się nazywa wieloletnia wierność ;-)
OdpowiedzUsuńByłam na koncercie w katowickim Spodku...;o) W tej wierności dotrzymuję Ci kroku...;o)
OdpowiedzUsuńZazdroszczę, tłumów nie lubię, ale przeżycia na pewno niezwykłe
OdpowiedzUsuń