Kilka dni temu (11 września) 90. urodziny obchodził Arvo Pärt, a dzisiaj w wieku 89. lat zmarł Robert Redford. Obaj wielcy, obaj legendarni, obaj wyjątkowi. Jednak cóż może łączyć ascetycznego kompozytora z Estonii, tworzącego wyciszającą muzykę "dzwoneczków" (tintinnabuli), ze "złotym chłopcem Kalifornii", jak nazywano Redforda? Być może nic, być może niewiele poza bliskością daty urodzenia. A może właśnie bardzo wiele, gdy się popatrzy z perspektywy wieku, z perspektywy epok i pokoleń.
Niewątpliwie Redford to światowej klasy filmowa legenda. Zna go wielu, wielu oglądało filmy. Pärt takiej sławy nie ma, bo muzyka klasyczna wzbudza raczej niszowe zainteresowanie. Znamienne, że gdyby pokusić się o uogólnienie, można z dużym prawdopodobieństwem uznać, że ci, którzy znają muzykę Pärta, znają też Redforda i jego filmy, natomiast ci, którzy znają Redforda niekoniecznie znają estońskiego kompozytora i jego muzykę. Czy o czymś to świadczy?
W olbrzymim dorobku Redforda chyba nie ma słabych ról. Oczywiście każdy ma swoje ulubione, a filmoznawcy będą kruszyć kopie o niuanse pozwalające na układanie rankingów. W tym jednak przypadku wszelkie rankingi są zbyteczne. Filmografia Redforda jest tak bogata i tak za każdym razem doskonale wciągająca, że wyliczanki zostawmy czytelnikom Wikipedii. Jasne, że podziwiałam wiele jego ról; jasne, że niektóre filmy oglądałam po kilka razy. Na przekór czytanym dzisiaj na wielu portalach omówieniach chcę powiedzieć o filmie, który rzadko się wymienia. W zasadzie nigdzie dzisiaj nie zauważyłam, aby go wspomniano. Bo jest tyle bardziej znanych, bardziej nagradzanych, a to taka sobie prosta, zabawna, urocza historia z amerykańskiego Południa. W dodatku Redford w nim nie grał, bo był reżyserem. Fasolowa wojna z 1988 roku to film na podstawie powieści Johna Nicholsa. Powieści nie czytałam i nie wiem, czy chciałabym przeczytać. Film stwarza taką oryginalną aurę, że nie chcę jej konfrontować z literackim utworem i porównywać. Zauroczyła mnie w nim zwyczajność, codzienność bohaterów zmagających się z pewnymi trudnościami i przeszkodami życiowymi, o których tu pisać nie będę. Z drugiej strony jest to film niezwykle poetycki i jednocześnie humorystyczny. Można pokusić się o takie podsumowanie, że niby nic niezwykłego, a bardzo przyjemnie się ogląda. A ostatnia scena, ach ta ostatnia scena filmu! Czysta poezja. I słucha się świetnie. Bo muzyka jest cudowna. Zresztą, chociaż za reżyserię Redford tutaj Oscara nie dostał (jak za Zwyczajnych ludzi), to został nagrodzony Dave Grusin za muzykę. No to posłuchajmy.
Rzeczywiście - urodziny i śmierć - A. Part i R. Redford - zupełnie inne osobowości, ale kalendarz ich w tym tygodniu połączył.
OdpowiedzUsuńR. Redford - na pewno oglądałem go w filmie Sting (Żądło) i bardzo mi się podobał.
A. Part - wygląda na zupełne przeciwieństwo Redforda, szczególnie od czasu przyjęcia Prawosławia wygląda jak fanatyczny pop.
Muzyka do Testu pilota Pirxa - ciekawe - 45 lat temu, Estonia była republiką radziecką a A. Part już pisał w stylu, który zachował do dzisiaj.
Swoją drogą - ten aktor, blondyn, w drugiej połowie fragmentu filmu, trochę przypomina mi R. Redforda... no może trochę utył :)
Jak pop? Być może, ale dlaczego fanatyczny? Ja bym raczej powiedziała, że bardziej jak pustelnik. Na przykład tutaj, choć to stare zdjęcie
OdpowiedzUsuńhttps://d3c80vss50ue25.cloudfront.net/media/filer_public_thumbnails/filer_public/24/1d/241da73f-9d1a-4c8d-805d-5fb23db9abed/arvo_part_istub_mannil_birgit_puve_arvo_part_centre_2014.jpg__1420x695_q85_crop_subsampling-2_upscale.jpg
"jak fanatyczny pop" - tak mi się skojarzyły zdjęcia, które zobaczyłem na youtube.
OdpowiedzUsuńCo innego na łonie natury jak na zlinkowanym zdjęciu - dziękuję.
Czyli zależy od kontekstu, najlepsze zdjęcia to moim zdaniem te, gdy się pochyla nad partyturą... kwintesencja muzyki
OdpowiedzUsuńJaki super post... jak tylko wrócę stamtąd gdzie jadę- będzie uczta 👍🏼
OdpowiedzUsuńNo i super, ja sobie wczoraj obejrzałam cały film z Pirxem, łapałam się na tym, że jednak wiele zapomniałam
OdpowiedzUsuńNoti, jaki cudny był "Wielki Gatsby", Redford się chyba urodził do tej roli... (Reszta w niedzielę ;)
OdpowiedzUsuńMiał wiele wspaniałych ról, nie potrafiłabym wybrać najlepszej
OdpowiedzUsuńNiesamowite są Notario te Twoje porównania. Z pewnością jako znawczyni muzyki masz dużo racji.
OdpowiedzUsuńDla mnie jednak Robert Redford pozostanie osobnym bytem i talentem. I moją miłością wielką, szczególnie za grę w "Pożegnaniu z Afryką". A Arvo Part osobnym. Przypominam sobie, że jak kiedyś byłam w Tallinie to przewodnik dużo nam mówił na temat tego kompozytora i nawet puszczał jego muzykę.
Oczywiście, że byli osobnymi artystami, moje zestawienie wynika tylko ze zbieżności dat; przecież do filmu Redforda zupełnie ktoś inny napisał muzykę, nie sam reżyser, więc tutaj nie ma między nimi żadnego porównywania; a w kwestii ról, jak napisałam wyżej, nie potrafię wskazać najlepszej, ale tak na marginesie "Pożegnania z Afryką", bardzo zapadła mi w pamięci rola Meryl Streep
OdpowiedzUsuńOczywiście, że Meryl Streep grała rewelacyjnie, bo ona jest wybitna!!!
UsuńA takie zbieżności albo analogie zdarzają się i w innych dziedzinach nie tylko sztuki ale i w zwykłym życiu.
No właśnie, ciekawe są te zbieżności, w mojej rodzinie przy ważnych wydarzeniach często pojawia się dziewiątka: 9, 19, 29... Poniekąd ułatwia to zapamiętywanie dat ;-)
OdpowiedzUsuńRedford i Paul Newman stworzyli świetny duet w "Butach Cassidy i Sundance Kod" i w Żądle". Przesłanie filmu wg mnie co najmniej kontrowersyjne, ale zagrali brawurowo.
OdpowiedzUsuńNie pilnowałam słownika:
Usuń"Butch Cassidy" i "Sundance Kid"
Takie były czasy, a film opowiada o prawdziwych postaciach, podobnie jak niezapomniany duet Faye Dunaway i Warren Beatty w "Bonnie i Clyde"
OdpowiedzUsuń