Pięknie dobrane głosy wyśpiewały dzieje tragicznej miłości. Poza tym, że Adonis umiera na rękach Wenus, nic dramatycznego się nie dzieje. Akcja bez fajerwerków, za to głosy piękne. I tak się zasłuchałam w zasadzie nie wnikając w treść. "Venus i Adonis" (1683) Johna Blowa uważa się za pierwszą angielską operę. Kontynuatorem operowej muzyki będzie Purcell, ale to już inna epoka, inne wartości i wyższa półka. Tymczasem w scenerii pastersko-myśliwskiej Wenus się zakochuje, Adonis idzie na polowanie, a dzik szaleje. Baletowych wstawek w koncertowej wersji w Teatrze Słowackiego w Krakowie nie było, a i zabawnych scen Kupidynowych zmagań z nauczaniem ortografii innych amorków w pałacu Wenus nie zobaczyliśmy ani nie wysłuchaliśmy. Zostały tylko powaga, smutek i żałość. Z ciekawostek premierowych można wspomnieć, że partię Wenus śpiewała Mary "Moll" Davies, kochanka króla Karola II Stuarta, a Kupidynem była ponoć ich dziesięcioletnia nieślubna córka Mary Tudor. Słowem, przedstawienie rodzinne ;-) W Krakowie natomiast śpiewali: Mhairi Lawson jako Wenus i Edward Grint jako Adonis; grał Dunedin Consort z Johnem Buttem jako dyrygentem.
Sama wiesz najlepiej, że jak głosy piękne to fajerwerki niepotrzebne...
OdpowiedzUsuń:-)
W samych głosach mogą być wystarczające fajerwerki, tylko trzeba umieć śpiewać ;-)
UsuńA wyrafinowany słuchacz powinien te fajerwerki słyszeć...:-)
UsuńSłychać, słychać, jak najbardziej, nawet niewprawnym uchem ;-)
UsuńWyczułam nutkę, cha, tak, nutkę żalu z powodu braku scen zabawnych.I zapewne masz rację, w dobrym przedstawieniu, jak i dobrej muzyce muszą być kontrapunkty.
OdpowiedzUsuńByłaś w Krakowie?
Raczej dawno już w Krakowie nie byłam, a opery słuchałam w transmisji w radiu. Sceny mogłyby być ;-) Nawet tylko w głosie :-) Ale to nie było wykonanie całości, tylko koncert z fragmentami.
Usuńwiem, Dwójka. Nie miałabym chyba tyle cierpliwości, by w spokoju uważnie wysłuchać,dlatego podziwiam.I za historię opery:))
OdpowiedzUsuńPrzecież Ty masz benedyktyńską cierpliwość!
UsuńCzesiu! ja taką książkę znalazłam, że... musisz zobaczyć, wejdź na mój drugi blog. Mnie jest wstyd, że dotąd jej nie znałam, a Ty może nawet znasz... tylko ja taka zapóźniona?!
On umiera, Ona cierpi, a Ty o fajerwerkach...;o)
OdpowiedzUsuńDobrze już, dobrze, więc tak: czekałam na fajerwerkową rozpacz ;-)
Usuń