piątek, 13 listopada 2015

Banalna historia

       Żyjemy w kulturze powtórek, trudno dzisiaj w literaturze, teatrze czy operze znaleźć całkiem nowe opowieści. Na pozór tęsknimy i pożądamy nowości, ale czy historie, które przydarzają się ludziom nie są te same od tysięcy lat? Miłość i nienawiść, zaufanie i rozczarowanie, poszukiwanie wolności i udawanie jej, gdy w rzeczywistości ulegamy zniewoleniu, pożądanie i odrzucenie, marzenia sztuce i poszukiwanie prawdy - wszystko to już było. A kultura na co dzień wciąż korzysta z zasobów wielkich tematów ludzkości. Dlatego gdy cokolwiek się dzisiaj ogląda, pierwsza myśl to zarazem pytanie: Gdzie ja już to widziałam? Albo: Aha, to zupełnie tak jak było w... i tu dowolny tytuł, dowolna historia znanych nam od tysięcy lat bohaterów. Trudno współczesnym twórcom uciec od klisz, dlatego też często odwołują się do pastiszu, puszczając do odbiorców oko: Wiecie, to już było, ale popatrzcie, jaką śmieszną postać obsadziliśmy w tej roli. 
        Mamy więc antykwariusza Adama (w tej roli Wojciech Błach) tęskniącego za miłością, odkąd żona wyjechawszy do Londynu na kontrakt zostawiła go dla żonatego Hindusa z trójką dzieci. Zapija tęsknotę gorzką żołądkową i w stanie upojenia dzwoni na wybierane kolejno sekstelefony, ale za każdym razem po wysłuchaniu cennika lub warunków przerywa połączenie. W gruncie rzeczy nie szuka okazjonalnego seksu, tylko prawdziwego uczucia. Telefony, jak chat i e-maile w filmie Masz wiadomość (1998) Nory Ephron, są namiastką prawdziwych międzyludzkich kontaktów. Tak samo też jak w przypadku filmowych bohaterów, znajomość nawiązana przypadkowo, przenosi się do świata realnego i nabiera tempa. I chociaż film jest tylko komedią romantyczną, to w spektaklu Miłość z dostawą do domu w reżyserii Olafa Olszewskiego wątki absurdalne, jak 7 zł plus VAT za telefoniczną usługę erotyczną, nadają przygodzie bohatera wymiar groteskowy.
         Kiedy Adam jednak zamawia dziewczynę na telefon, gdyż jako jedyna umiała dokończyć cytowany przez niego wiersz Tetmajera Lubię, kiedy kobieta..., początkowo chce jej się jak najszybciej pozbyć. Splot okoliczności sprawia, że dziewczyna nazywana przez niego Anną Kareniną, przydaje mu się bardzo w dokuczaniu byłej żonie, która nagle wróciwszy z Londynu, zamierza odbudować zerwane małżeństwo. "Anna Karenina", w zasadzie Monika (Gizella Bortel), zostaje w jego mieszkaniu na dłużej, Adam płaci jej za wprowadzenie się do niego i codzienne udawanie związku rzekomo rozpoczętego pół roku wcześniej, gdy tak naprawdę niczego o sobie nawzajem nie wiedzą. Musimy wymyślić swoją własną historię - mówi Monika, gdy była żona Adama, Hanna (rewelacyjna Anna Korcz), wzięła ich na spytki, dociekając początków ich znajomości. Czy gdzieś już nie oglądaliśmy podobnej historii? Oczywiście - Pretty woman (1990) z Richardem Gere i Julią Roberts, analogia tym bardziej uprawniona, że zakończenie jest niemal identyczne: mimo rozstania bohaterowie odnajdują się wiedzeni prawdziwym uczuciem. Mało tego, strój Moniki, czarno-czerwony gorset pod narzuconym na wierzch płaszczem oraz bardzo długie czarne buty, które zdejmuje zostając u Adama na noc, jako żywo przypominają strój Vivian, kiedy Edward Lewis (Gere) widzi ją po raz pierwszy i zabiera do siebie. O ile jednak Julia Roberts jako Vivian prezentowała sympatyczną nieporadność w wielkim świecie finansjery, do którego wprowadzał ją Edward, o tyle Monika mając za sponsora nie rekina biznesu, tylko skromnego antykwariusza, świadomie robi z siebie słodką idiotkę specjalizującą się we wprowadzaniu wszystkich w zażenowanie.
         Nie da się uciec od porównań podziwiając Annę Korcz jako byłą żonę, która po powrocie jako porzucona kochanka, próbuje desperacko odbudować swoje małżeństwo. Walczy o uczucie męża nawet wtedy, gdy zamieszkała z nimi Monika, a razem z nią malujący jej portret niespełniony artysta Antoine (Zdzisław Wardejn). Doprowadzona do ostateczności posuwa się do próby przekupienia i sfałszowania zeznań. Jej zabiegi o odzyskanie uczuć męża przypominałyby Maggie z Kotki na gorącym blaszanym dachu, gdyby nie czający się w tle Hindus, do którego wróci jednak, zostawiając Adama po raz drugi. 
        Jest jeszcze domorosły Pigmalion, czyli Antoine, były główny księgowy firmy drobiarskiej, który na emeryturze odkrył w sobie powołanie i talent malarski. Jego modelką jest początkowo Monika, pozująca jako Polska do obrazu przygotowywanego na konkurs. Traktuje ją jak muzę, jak Galateę, której daje nowe życie na swoim płótnie. Przed rozstaniem zaś proponuje jej cmentarne "małżeństwo" - wspólny grobowiec, który już wykupił. Kiedy Antoine wprowadza się wraz z Moniką do mieszkania Adama, obserwując krzątanie się perfekcyjnej Hanny, wpada na pomysł, że Polskę powinna uosabiać właśnie ona z rurą odkurzacza w dłoni i fartuchem zakładanym do sprzątania. Szukając zaś idei polskości, odkrywa prawdę, że nieodłącznym jej składnikiem jest posiadanie wroga,  na którego wybiera... czerwonego gipsowego krasnala. I tu się spektakl aktorom posypał. Dosłownie. Gdy bowiem Wojciech Błach ostatkiem silnej woli, niemal zakrywając usta zapytał: Od kiedy gnębią nas krasnale?, Zdzisław Wardejn dostał takiego ataku śmiechu, że nie był w stanie wypowiedzieć swojej kwestii. A że śmiech jest zaraźliwy, to i innych opanowały siłą powstrzymywane drgawki. Wardejn próbował opanować się i powiedzieć swoją kwestię, ale mu się nie udawało wydobyć głosu, dopiero za trzecim razem z wyraźnym trudem, przerywając wpół słowa dla zaczerpnięcia tchu wyartykułował To metafora - co było ulubionym powiedzonkiem granej przez niego postaci - i czym prędzej wyszedł za kulisy. 
        Zdarzyło mi się widzieć pomyłki aktorów spowodowane przestawieniem krzesła, które nagle stanęło na drodze, interwencje w sprawie zbyt mocno zawiązanych sznurówek, tekst zawieszony w powietrzu nie wiadomo: dla efektu czy przez zapomnienie, ale takiej głupawki jeszcze nie widziałam. I z całego spektaklu była to niewątpliwie najbardziej komiczna scena :-)))

Miłość z dostawą do domu, reż. Olaf Olszewski, występują: Anna Korcz, Gizella Bortel, Wojciech Błach, Zdzisław Wardejn. Teatr IMKA. Premiera 30 października 2013r.

18 komentarzy:

  1. Czytam po kolei i komentuję:
    1. Pierwszy akapit - sama prawda.
    2. Drugi akapit - samo życie.
    3. Trzeci akapit - parodia
    4. Czwarty akapit - groteska
    5. Piąty akapit - commedia dell;arte...?
    Całość - rewelacyjna recenzja.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Celnie podsumowałaś, powinnam była nadać takie śródtytuły, ale zabrakło mi inwencji. Dzięki za podpowiedź, wykorzystam kiedyś ten pomysł :-)))

      Usuń
  2. Przynajmniej było ciekawie...;o)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasy się zmieniają, ale nie my, wciąż potrzebujemy miłości, bliskości, zdradzamy, porzucamy, zazdrościmy, stajemy się zawistni, udajemy, zakładamy różne maski, mamy kilka twarzy więc i historie.........., jak piszesz Notario. Nasze życie to rodzaj teatru, gramy wciąż na różnych scenach i nigdy nie wiemy, jak i kiedy nasz spektakl się zakończy
    Pozdrawiam Notario. :) .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie tematy sztuki są zawsze te same, Tereso, i dlatego się nie nudzą ;-)

      Usuń
  4. Jakoś nie ciągnie mnie do teatru. Ciekawi mnie, w jakim stopniu aktorzy grają dla samej przyjemności grania, czy graliby także przy pustawej widowni z równym zapałem i czy to tylko ich zawód, czy graliby też bez zapłaty. Bo to okropnie ekshibicjonistyczny zawód. Jakoś wolę czytać o zawiłościach ludzkiej duszy niż słuchać i oglądać. Dobrze, że są osoby doceniające teatr, ja już nie muszę.
    P.s. Rozumiem, że pójście do teatru, to pewnego rodzaju święto, atrakcja kulturalna i przyjemność, dla tych co lubią teatr.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O to trzeba pytać największych aktorów, ale sama powiedz, czy istnieje aktor bez widza? Chyba nie, teatr to sztuka MIĘDZY ludźmi, tak jak każda zresztą, bo na czym miałaby polegać wielka literatura, jeśli nie miałaby czytelników?

      Usuń
  5. A ja bylam w piatek na Mszy za miasto Arras w Narodowym. Tylko jeden Janusz Gajos i pelna widownia. Nie moge sie pozbierac zeby cos o tym napisac. Za malo znam slow.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty tam byłaś, więc tylko Ty możesz napisać, a my przeczytamy.

      Usuń
  6. nic nie powiem, cieszę się okruchami i co większymi kąskami. Lubię Twoje recenzje, nikt tak nie opowiada zarazem fabuły , sposobów przedstawiania i własnych odczuć, i refleksji. Potrafisz sięgać po kolejne sensy, odkrywać konteksty pozornie błahych scenicznych kwestii.
    myśl generalną o powtarzalności motywów a nawet wątków potwierdzają badania genetyków:))Jeśli genetycznego bliźniaka można znaleźć na antypodach, to w przeszłości i jej literackim zapisie na pewno odnajdziemy podobną naszej historię. Ale tak jak indywidualne odczucie, przeżycie jest jedyne i niepowtarzalne, tak i stare wątki nabierają blasku w nowych okolicznościach:))
    Dobrze się zaczął poniedziałek. Wreszcie wstałam:))
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło, że czytasz i jeszcze lubisz :-) A to tylko takie sobie pisanie, bez aspiracji na Pulitzera.
      Czasami i w powtarzanej do znudzenia historii można za którymś razem odkryć coś nowego dla siebie. Dlatego najlepsze fabuły są opowiadane od tysięcy lat :-)

      Usuń
    2. a ja by tego Pulitzera właśnie Tobie:)) Tylko pokaż się światu ze swoimi recenzjami:))
      Podobno jedna książka krytyczna znaczy tyle co trzy tomy wierszy przy ubieganiu się o przyjęcie do ZLP:)))
      Tylko trzeba się dobrze zastanowić czy warto się zapisywać:)))

      Usuń
    3. A tutaj to nie świat??? Moja Droga, ja mam pracę, a z pisania dzisiaj mało kto może wyżyć ;-)

      Usuń
    4. Rozsądna z Ciebie bestia:))

      Usuń
  7. No cóż...przynajmniej było naturalnie i autentycznie... :)) W pewnym sensie przewaga tu teatru nad filmem, z którego nam takie smaczki wytną i owe światła nie ujrzą:)
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I o to w teatrze chodzi, a film jest zawsze taki sam, nic się nie zmienia ;-)

      Usuń