wtorek, 17 czerwca 2014

Freski w piwnicy

      Przyznaję, to nie było całkiem fair. ZAGADKA była trudna i prawdę mówiąc, kto nie wiedział, raczej zgadnąć nie mógł. Zgadła Spacja, co chyba oczywiste, skoro jest z Lublina. 
       XVI-wieczne freski o charakterze świeckim znajdują się w Piwnicy pod Fortuną, w kamienicy Lubomelskich na Rynku Starego Miasta w Lublinie. Nie jest dziwne, że rzecz jest mało znana, gdyż sala dawnej winiarni ozdobionej freskami została udostępniona dla zwiedzających całkiem niedawno, dwa lata temu. 

 Z kilkunastu wpisanych w prostokąt lub owal polichromii zachowało się dziewięć, w tym na suficie przedstawiający Fortunę, od której wywodzi się nazwa całego kompleksu. Niektórzy uważają, że to Wenus, ale w nazewnictwie utrwaliła się Fortuna. Na górnym zdjęciu z prawej strony na okapie kominka fresk przedstawiający małpę przeglądającą się w lustrze, symbol pychy i przemijającej urody. Obok Amor i Psyche. Te dwie ściany zdołałam sfotografować, a i to wyszło słabo. Mimo że freski są kolorowe, ogólnie jednak blade i z widocznymi ubytkami. Być może jest to skutek zastosowanej techniki tzw. suchego fresku. Nawet jednak konserwatorzy zabytków nie są jednomyślni w tej kwestii. 
       Poszczególne sceny nawązujące do tematów i postaci mitologicznych i antycznych, ujęte zostały w prostokątne lub owalne ramki. Pomiędzy nimi przykuwają wzrok misterne wzory roślinne z bujnymi liśćmi, kwiatami, wijącymi się łodygami. Inicjatorem wykonania dzieła był prawdopodobnie ówczesny właściciel kamienicy, Erazm Lubomelski. Winiarnia służyła za miejsce spotkań mieszczańskiej elity XVI-wiecznego Lublina. Być może służyła tym celom nawet jeszcze w drugiej połowie wieku XVII, na co wskazuje wydrapana na ścianie data 1679. W nastepnych latach, a właściwie wiekach, polichromia ulegała zniszczeniu. Pierwszej renowacji dokonano tuż przed wojną i, co ciekawe, w 1942 r. przeprowadzono dalsze prace oczyszczające i odgrzybiające, a to ze względu na zainteresowanie hitlerowskich władz, ponieważ na kartuszu nad jednym z fresków odkryto inskrypcję w języku niemieckim. Może to właśnie uratowało malowidła przed całkowitym zniszczeniem i zapomnieniem.
        Członkowie rodu Lubomelskich, wywodzącego się ze szlachty i pieczętującego się herbem Zadora, przez wiele lat wpływali na życie miasta, zasiadali w Radzie Miejskiej, pełnili inne ważne funkcje, rozwijali handel. Szczegółowy biogram kolejnych pokoleń znajduje się na stronach lubelskiego Teatru NN. Pierwsze wzmianki o Lubomelskich pochodzą z 1495 roku. Erazm był synem najznamienitszego przedstawiciela rodu - Jana, który skutecznie pomnażając majątek, pozostawił spadkobiercom 3 kamienice, 5 domów w mieście, 3 domy przedmiejskie, 12 ogrodów, 4 place, 3 folwarki, 4 pola, browar, młyn i cegielnię. Erazm był jednym z pięciorga dzieci Jana, odziedziczył  po ojcu folwark nad Czechówką, zajmował się między innymi handlem winem i to jemu przypisuje się właśnie inicjatywę ozdobienia freskami piwnicznej winiarni w kamienicy przy Rynku. I tak się zastanawiam, skoro owa winiarnia była miejscem spotkań mieszczańskich elit, a przy tym sam Erazm wielokrotnie pełnił funkcję urzędującego rajcy, brał udział w sejmie piotrkowskim, nawiązywał kontakty, handlował między innymi z Węgrami, w młodości zaś studiował w Lipsku, to może i Jana Kochanowskiego, odwiedzającego gród nad Bystrzycą, głosiciela stoickiej harmonii i biesiadnej radości przy winie z przyjaciółmi, znał i gościł w swojej piwnicy pod Fortuną w otoczeniu postaci znanych każdemu renesansowemu humaniście. Przepijano podczas biesiady do Heraklita i Demokryta rozprawiających na jednym z fresków, albo przytakiwano mądrościom Wergiliusza i Horacego i wznoszono toast za triumf miłości. 

Link do turystycznego opisu Kamienicy pod Fortuną dla tych, którzy chcieliby się tam wybrać.

piątek, 13 czerwca 2014

Demoniczny, diaboliczny, deliryczny

A dla poszukiwaczy zapomnianych skarbów ZAGADKA


     ... Szekspir. Ha, w teatrze byłam. Nie tak dawno oglądałam w TWON Sen nocy letniej w wersji baletowej z niesamowitą muzyką Ligetiego, baśniowym światem elfów bagiennych i wędrowną trupą kataryniarza. Artur Tyszkiewicz w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie zaproponował sztukę synkretyczną. Szekspirowscy bohaterowie mówiący dialogiem dramatu, uwspółcześnione kostiumy i scenografia, groteskowa fantastyka jak z wampirycznego filmu, trywializm rzemieślników, współczesny rap obok arii Porpory w wykonaniu męskiego altu, deliryczny taniec i gender ;-)
       Na pytanie o to, kto jest najważniejszy w sztuce Szekspira Artur Tyszkiewicz nie tyle odpowida, co pokazuje na scenie, że Puk: złośliwy szatan, demoniczny prestidigator, ironiczny manipulator, podstępny sługa Oberona. W czarnym fraku założonym na goły tors, obcisłych spodniach biodrówkach podkreślających wysportowaną sylwetkę (184 cm wzrostu) i taneczne kroki, w upiornym makijażu i złośliwym grymasem na twarzy Przemysław Stippa jako Puk od początku do końca przykuwa uwagę. Pierwsze jego pojawiwienie się wywołuje szok, bo nie takiego Puka człowiek sobie wyobraża, czytając utwór. Potem zainteresowanie i dalej już napięcie stale rośnie. Muszę się przyznać do osobistej metamorfozy myślowo-estetycznej. Od dawna nie oglądam żadnych filmów i seriali, toteż nazwisko aktora absolutnie nic mi nie mówiło. Mam awersję do aktorów młodego pokolenia, nad przyczynami teraz nie będę się rozwodzić. A jednak Stippa (rocznik 1981) jest nie tylko aktorem w pełnym wydaniu. To jakieś "zwierzę" sceniczne, o czym nigdy bym się nie dowiedziała, gdyby nie teatr. Przypuszczam, że jego udział w ponoć jakimś popularnym serialu ani w dziesiątej części nie pozwala na pokazanie aktorskich umiejętności. No więc Puk to absolutny majstersztyk najnowszej realizacji Snu nocy letniej w lubelskim Teatrze Osterwy. Słyszałam o widzach, którzy kilkakrotnie już byli na tym spektaklu tylko dla niego. Nie dziwię się :-)
       W demoniczno-szatańskie skojarzenia wprowadza Oberon i cała jego świta zresztą. Szekspirowskie elfy o ulotnych, zwiewnych imionach (Groszek, Pajęczynka, Pyłek, Gorczyczka) osadzona aktorami starszego pokolena, można powiedzieć weteranami, w upiornych czarnych strojach, z dodatkowo przerysowanymi znakami starości, sprawiają wrażenie jakby za chwilę mieli zamiar ułożyć się w trumnie na wieki.  Tytania z kolei to podstarzała egoistyczna nimfomanka. Kulejący, podpierający się laską Oberon jest jak monarcha upadającego królestwa. Tym bardziej skutki działania Puka nabierają jakiejś konwulsyjnej mocy niszczącej ludzki świat, doprowadzając bohaterów do szaleńczego, ekstatycznego tańca.



      Czworo młodych bohaterów: Hermia, Helena, Lizander i Demetriusz, ubrani w szkolne granatowe mundurki, sprawiają na pozór wrażenie nieświadomych  potężnych sił, które nimi kierują. Działania Puka doprowadzają do ujawnienia skrywanych żądz. No i rzemieślnicy: Kloc, Podszewka, Piszczała, Dzióbek, Chudzina, Framuga, za każdym razem wprowadzających efekt groteskowego humoru, w końcowej scenie występu przed dworem Tezeusza i Hipolity weszli w estetykę bardziej młodzieżową, wprowadzajac rap i niewyszukane gagi sytuacyjne. Dlatego dobrze się stało, że całość spektaklu zamknął jednak Puk, jeszcze raz demonstrując niejednoznaczność teatralnej konwencji. Tak, Puk jest zdecydowanie najbardziej wyrazistą i podejrzaną postacią w koncepcji Artura Tyszkiewicza. 
     A, prawda, muszę wyjaśnić, co robił tam męski alt, czyli kontratenor Piotr Olech: jako paź Tytanii śpiewał między innymi arię Alto Giove z opery Porpory Polifemo. Jego wyjście i pierwsza aria wywołały od razu oklaski publiczności. I dodać trzeba, że na scenie była też żywa muzyka. Tyszkiewicz nie zaniedbał niczego, wprowadził wszelkie elementy teatralnego kodu: aktorów, słowo, muzykę, taniec, śpiew i rekwizyt. 
     A gender? ;-) Genderowy był Tezeusz, książę ateńskiego dworu. W pierwszym spotkaniu z Hipolitą przed ceremoną zaślubin wparadował na scenę w białej sukni ślubnej, z welonem rzecz jasna, i w białych szpilkach. W tej roli Krzysztof Olchawa pokazał, że chodzenie w szpilkach nie jest umiejętnością mężczyznom niedostępną ;-) Z kolei Hipolita od początku sprawia wrażenie wojowniczej feministki, która nie tak łatwo da się usidlić małżeńskim węzłem. Odrzuca galanteryjne gesty Tezeusza, nie zauważając podanej ręki, nie wchodzi w rozmowy, nie kokietuje. Takie tam męsko-damskie zagrywki.
      Jednego nie rozumiem: dlaczego przed wystąpieniem trupy rzemieślników dwór Tezeusza i Hipolity wraz z nimi na czele zakładają nieprzemakalne płaszcze. 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Tylko słucham

A nowy wpis dla tych, którzy wolą czytać książki   TUTAJ   


       Tak sobie posłuchałam, koncert urządziłam według własnego konceptu. Poprzez radio Diana Damrau w partii Violetty jeszcze ujdzie, a Francesco Demuro jako Alfredo Germont nie zapadł mi w pamięć. Niemal trzy lata temu w TWON śpiewał partię Edgarda w Łucji z Lammermoor, tylko że wtedy moje uszy i oczy były zwrócone na Aleksandrę Kurzak, w której blasku inne gwiazdy pogasły. Pamiętam tylko, że aktorsko był teatralny dosyć. Teraz nie widziałam go jednak, tylko słuchałam. Marginalnie. Urządziłam sobie inny koncert w zaciszu domowym.
      Gdybym nie wiedziała, kto śpiewa, mogłabym się pomylić. A nawet na pewno bym się pomyliła nie rozpoznając męskiego głosu w altowej tonacji. Jochen Kowalski ma głos najbardziej zbliżony do brzmienia altu kobiecego. Dopiero przy drugim i kolejnym słuchaniu udało mi się wyłapać różnicę. 




Tutaj zaś śpiewa Bacha, arię  Stirb in mir z kantaty Gott soll allein mein herze haben. Interpretacja najbardziej dramatyczna spośród tych, które znam. Tekst mówi o wewnętrznym wyciszeniu, duchowej ascezie, apatii, rezygnacji z pogoni za wartościami materialnymi, toteż raczej ma charakter medytacji. Tymczasem u Kowalskiego jest jakieś takie wewnętrzne zmaganie się, wahania nastroju, psychomachia.


Dobry jest, naprawdę dobry.
Wyczytałam w jednym z wywiadów, że niegdyś w dzieciństwie zachorował, czego skutkiem było powstanie pewnej wady strun głosowych,  która pozwalała mu śpiewać, zachowując wysoki głos. Początkowo karierę śpiewaczą rozwijać chciał jako tenor, ale po odkryciu innych możliwości, przekwalifikował się na kontratenora.
Jeszcze jeden fragment z Vivaldiego.


Na koniec jeszcze jeden Bach w wykonaniu Jochena Kowalskiego. Na potwierdzenie tego, co napisałam na początku. Bez wiedzy, kto śpiewa, trudno byłoby rozpoznać, że to mężczyzna. Tutaj jego głos naprawdę przypomina alt żeński. Na przykład Scholla od razu można rozpoznać ze względu na pewną "metaliczność". Kowalski ma coś w głosie, jakąś taką ciemność, która nadaje mu większego dramatyzmu. Idzie z tym w parze oczywiście doskonała technika, operowanie dynamiką, frazowanie, panowanie nad oddechem. 


sobota, 31 maja 2014

Opera na pięć sopranów

       Na tanecznym szaleństwie też byłam. Opis TUTAJ

      Suuuper!!! Cały post poszedł w Kosmos! Na bloggerze jeszcze mi się coś takiego nie zdarzyło :-((( Hej, wy tam, Kastorze i Polluksie, proszę oddać mój wpis!  Przypominam o prawach autorskich!

      Historia opery skutecznie uodparnia na tradycyjny podział męskie-żeńskie, wypada-nie wypada. Wykonawca na scenie ma śpiewać po prostu dobrze. Orfeuszem może być Magdalena Kožena lub Bernarda Fink, a Ewa Podleś jest najlepszym znanym mi z nagrania Polinessem. Kiedy Leonardo Vinci komponował swojego Artasese, kobiety nie mogły śpiewać publicznie na scenie, toteż dzisiaj zaproponowano realizację całości obsadzie tylko męskiej: sześciu facetów, w tym w dwóch partiach kobiecych. Z kolei Christoph Willibald Gluck (1714-1787) umieścił w Paride ed Elena (1770) pięć sopranów.
       Obchodzona w tym roku 300 rocznica urodzin kompozytora jeszcze nieraz sprawi, że jego muzyka zabrzmi  w wielu miejscach. We czwartek 29 maja w ramach  cyklu Opera Rara Dwójka transmitowała Parysa i Helenę ze sceny Teatru Słowackiego. Po niespodziewanych perypetiach z obsadą, w skróconej  wersji, ostatecznie wystąpili:
Maria Grazia Schiavo, sopran -  w zastępstwie za Davida Hansena - w partii Parysa;
Yun Jung Choi, sopran - w zastępstwie za Rafaellę Milanesi - w partii Heleny;
Paolo Lopez jako Amor (również  sopran, chociaż facet);
Yetzabel Arias Fernandez - Pallada, czyli Atena;
Jolanta Kowalska-Pawlikowska - Trojanin
       Właściwie należałoby powiedzieć, że była to polska realizacja z zaproszonymi zagranicznymi solistami. Całość bowiem prowadził Jan Tomasz Adamus ze swoim zespołem i chórem Capelli Cracoviensis.

        Wszyscy soliści z głosami sopranowymi, także partie męskie. Tak to sobie Imć Gluck zaplanował. W ostatniej chwili zachorował Hansen i szukanie wykonawcy partii Parysa stawiało pod znakiem zapytania całą realizację. Ostatecznie wystąpiła  Maria Grazia Schiavo, przy czym opera została okrojona i trwała dość krótko jak na pięcioaktowe dzieło. Trzeba mieć jednak na uwadze, że śpiewaczka miała na opanowanie partii  całkowicie od zera zaledwie trzy dni (!). Toteż wielkie brawa się należą i było je słychać w transmisji z teatru. Parys zgodnie z założeniami był uwodzicielsko-tęskny. Bo jakże mógłby być inny, skoro kompozytor wyobraził go sobie w wysokim sopranowym rejestrze? Helena przez cztery akty skutecznie się broni przed zalotami, ale w akcie piątym, w wyniku podstępu Amora, wyjawia swoje prawdziwe uczucia. Jak widać, akcja jest uboga: przybywa radośnie witany gość, który - ujrzawszy Helenę (tutaj jest dopiero narzeczoną Menelausa) - zakochuje się, ze wzajemnością zresztą, lecz Helena broni się przed uczuciem; Parys zabiega o jej względy, Helena odrzuca zaloty; Parys udaje, że odpływa - Helena  w rozpaczy wyznaje prawdziwe uczucia i odpływa razem z nim przy wtórze radosnego chóru. Wszystko zaś się dzieje za wiedzą i przy udziale wszędobylskiego Amora. Jedno tylko wejście gniewnej Pallady zapowiada tragiczny los Troi, ale nikt się nie przejmuje złą wróżbą. Szczęśliwi kochankowie płyną w przyszłość.
     
        Ponieważ nie dane mi było poznać całości, pozachwycam się tylko jedną z arii: O del mio dolce ardor (w dwóch wykonaniach). I dla jasności, jest to aria Parysa; tak kocha, tak tęskni, wszędzie widzi obiekt swoich westchnień i szuka tylko jej :-)

Teresa Berganza 




Sumi Jo





     
(dopisek z niedzieli)

       Wiedziałam, że czegoś zapomniałam przez tych kosmicznych złodziei.  Jako się rzekło, Gluck obchodzi  okrągłą rocznicę urodzin. Toteż będzie go więcej w tym roku. I było nawet wczoraj: w dwójkowym Trybunale inna jego opera: Orfeusz i Eurydyka, wersja wcześniejsza, wiedeńska, to znaczy włoska (libretto po włosku). Wygrało nagranie z Bernardą Fink w partii Orfeusza pod Rene Jacobsem. Na drugim miejscu Haenchen z Jochenem Kowalskim jako Orfeuszem. To jedna z oper, którą znam i to w kilku wersjach, toteż z napięciem słuchałam przebiegu dyskusji sędziów Trybunału i kolejnych eliminacji. Moje wrażenia pokryły się całkowicie z werdyktem. Niestety, nagrania zwycięskiego nie znalazłam. To znaczy nie znalazłam akurat tej arii, bo słynniejsza  Che faro senza Euridice, owszem jest (i kilka razy zamieszczałam w różnych wykonanaich tutaj i na poprzednim blogu), tylko że tym razem chciałam Orfeusza z chórem piekielnych cieni, czyli Deh, placatevi con me, bo ciarki przechodzą po plecach. O ile się dobrze zaśpiewa. Jest to przepiękna aria z towarzyszeniem harfy. Piekielny chór krzyczy No, nie zgadzając się na wejście żywego Orfeusza do Hadesu i oddanie mu ukochanej.
     Na początek więc Maureen Forrester



No a teraz realizacja sceniczna z Jochenem Kowalskim, który jest tutaj Orfeuszem współczesnym, rockmanem zamkniętym w wariatkowie. Poprzednia scena rozgrywa się w szpitalu, a z kaftana bezpieczeństwa uwalnia bohatera mały Amorek. Trochę mi nie pasuje ta gitara, gdy w tle słychać harfę, ale cóż, wystarczy zamknąć oczy i po prostu słuchać. 

Jochen Kowalski


wtorek, 27 maja 2014

"Twój czar nade mną trwa."

      No to piszę. Bez ładu i składu będzie. W konfrontacji z prozą Parnickiego nic nie wychodzi składnie, no bo jak to tak? Za Beatrycze wędrował całe życie, o Beatrycze marzył, o Beatrycze śnił, a jej nie było. Spalił czy nie spalił cystersów wieleńskich we wsi Mochy, a i tak ojca tożsamości nie poznał. Po raz kolejny zresztą. Jan Onufry Z. również nie.  Tak to się toczy, że niby wiemy, kto jest kim, a potem okazuje się, że jednak nie. Normalka! Nic nie wiadomo i koniec nieznany (teraz i z początkiem mam problemy, bo się opcja informacji o audycjach w Dwójce zepsuła ).
      W porównaniu z Zabij Kleopatrę (1968) czy Sam wyjdę bezbronny (1975) Tylko Beatrycze (1962) jest może nie tyle prostsza (choć jest), co łatwiej przyswajalna. Linearny przebieg zdarzeń, mimo że z tak częstą u Parnickeigo retrospekcją, czy  nawet retrospekcjami, biografia bohatera - przynajmnej w ramach akcji - dająca się ogarnąć, a nawet jako tako streścić, co nie  znaczy wyjaśnić, bo tego nawet on sam nie potrafi. Ale przynajmniej nie przychodzi bohaterom do głowy pertraktować z Autorem w kwestii swojego fikcyjnego statusu, jak to było w Zabij Kleopatrę chociażby. Niemal klasyczna prostota: historia, bohater i fikcja. Tylko ten koniec fantasmagoryczny...
      Coś mi się wydaje, że Dantejski Czyściec powinnam przeczytać. Ale właściwie po co? Więcysławowego ojca, Ottokara szukać nie zamierzam przecież. A Beatrycze powinna być w Raju. Tylko czy ja poświęciłabym całe życie goniąc za Beatrycze?! 
       Opór. Mentalny, emocjonalny opór. Zabij Kleopatrę była powieścią  żeńską, nawet  Słowo i ciało (1958) w istocie  krążyło wobec, wokół,  na obrzeżach, jak to ująć, kobiecości.  Tylko Beatrycze jest powieścią męską i dla mężczyzn. Nie, nie będę gonić za Beatrycze od Wielenia po Pragę, od Rzymu do Awinionu i dalej jeszcze. Na dodatek Erling poeta wielki, a przy tym mnich, Szwedem okazał się fałszywym, no nie! Beatrycze nie było, Szwed, to znaczy Norweg uciekał przez całą Europę, Dante, wiadomo, nazmyślał, co inni chcieli naocznie sprawdzić. Prawda, Orsiniego Jan XXII wyrzucił za drzwi (razem z jego purpurowym kapeluszem), Jan, czyli Stanisław (lub odwrotnie), zamknięty w komnacie papieskiego pałacu pisze wspomnienia (i kłamie), cóż pozostaje? No rzeczywiście, tylko czekać na Duszycę Świętą ;-) 
       A jednak czytać można tak, że pytanie pozostaje aktualne: o dawnych czasach pisał on czy o naszych współczesnych? O ludziach wszystkich wieków? 
       O mrokach ludzkiej duszy: 
Ale umysł wasz wraz z duszą są częścią nierozerwalną was, Stanisława, potomka Adamowego. Co się poza nim kryje - kryje się poza waszą całą istotą, tą właśnie adamową, czyli ziemską, a to ziemską w znaczeniu podwójnym: z ziemiście i na ziemi. I gdzież tu potrzeba, czy sposobność choćby nawet tylko, do posłużenia się przenośnią?
       o równaniach z niewiadomymi: 
win przypisywanych wam, więcej jest niźli was.... trzech zbrodniarzy, a zbrodni pięć...   
      o potędze gniewu: 
jak straszliwy bywa gniew władców na ulubieńców (stokroć straszliwszy niż na ludzi innych, bądź sobie obojętnych, bądź nawet przez siebie nie lubianych) - gdy ich posądzać zaczną o wiarołomstwo.
      o rozkoszy zemsty: 
Przemknęło mu nagle przez myśl: lepiej jest palić niż ścinać, bo się nie przelewa krwi ludzkiej. 
Któż by rozgrzeszył ciebie -  albo kogokolwiek bądź - ze zbrodni tak straszliwej?!
       o bezsenności: 
My - namiestnik Chrystusowy - nie rozmawialibyśmy z tobą dłużej niż ćwierć godziny. Ale starcowi cierpiącemu na bezsenność, mistrzowi Jakubowi kadurcyjskiemu, ujdzie - spodziewam się - słabość dobierania sobie na noc trefnisiów nawet spomiędzy tchórzów,  których nieodwracalność popełnionego raz głupstwa - a to głupstwa zaiste nie do uwierzenia - w śmiałków przeistacza, w zuchwalców nawet...
      o tęsknocie bez końca i utracie złudzeń: 
Stałem nad przepaścią, to prawda, ale na drugi brzeg przepaści przerzucona była kładka. Stałem zresztą też z zawiązanymi oczyma, więcej jeszcze: z rękoma związanymi, i tylko nogą mogłem stwierdzić, że stoję przed kładką. Domyślałem się więc rowu przed sobą, ale owszem, nie przepaści. I oto przystąpili do mnie dwaj. Jeden zdjął mi z oczu przepaskę, i stwierdziłem, że właśnie nad przepaścią stoję. Chwilę wahałem się, czy mam jednak spróbować przedostania się na drugi brzeg: przecież wahanie w sobie przemogłem: postanowiłem, że pójdę. Lecz ledwiem wysunął znów nogę, by ją postawić też znów na kładce - drugi z tych, co przystapili do mnie, swoją nogą trącił kładkę - spadła w przepaść. Zacząłem płakać, rozpaczając, że  nigdy już nie będę mógł się dostać poprzez przepaść czyśćca do raju, gdzie przebywa moja Beatrycze.  A tamci dwaj jęli mnie pocieszać: "Nie płacz, nie masz powodu do płaczu - niczegoś nie stracił przez to, iż się nie dostaniesz już nigdy na drugi brzeg przepaści. Bo przecież nie ma tam ni raju, ni Beatryczy twojej."

       I o tym, że utrata tego, czego się nie posiada bywa boleśniejsza od straty materialnej: 
Miałem sobie przyrzeczony grobowiec wspanialszy od piramid - cichy, cichy spokój jutra nieświadomych, ni o wczorajszym też nic nie wiedzących dniu, tysięcy stóp morza nade mną i mil tysięcy wokół mnie. Ale jak nieba i piekła, nie ma także - okazuje się - i otchłani wód dla mnie. 
Nieraz złudzenie to skarb tysiąckroć droższy niż bogactwo.




 Teodor Parnicki: Tylko Beatrycze

sobota, 24 maja 2014

Osobowość

      Człowiek wielu pasji i talentów: gra na skrzypcach i gitarze, śpiewa przyjemnym ciepłym barytonowym głosem, wymyślił i organizuje w niewielkiej wiosce festiwal, który w tym roku odbędzie się po raz dziewiętnasty, a przyjeżdżają na niego jako goście znani i lubiani, popularni artyści, od Króla Polskich Romów i Rady Starszych otrzymał  Złoty Tabor, a z rąk Prezydenta Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, poznał osobiście księcia Karola i zamierza go odwiedzić w Anglii, lubi Konopnicką i Dostojewskiego, a z piosenkarzy Sławę Przybylską, Edith Piaf i The Animals, podziwia Giotta i El Greco oraz zbiera obrazy - kopie cudownego obrazu Matki Bożej Krasnobrodzkiej. To tylko niewielka lista ciekawostek o człowieku, na spotkanie z którym zaciągnęła mnie znajoma i to zupełnie przypadkowo.
Ale przecież ja nie wierzę w przypadki ;-)
       Ksiądz kanonik Tadeusz Sochan, proboszcz parafii Świętego Stanisława w Górecku Kościelnym, jest w swojej okolicy, na skraju Roztocza, bardzo znany, a co roku w sierpniu na Festiwal Pieśni Maryjnej (przy czym trzeba dodać, że jest to festiwal dla zespołów i wykonawców ludowych, ponieważ ks. Sochan  propaguje muzykę korzeni, muzykę ludowego folkloru) przyjeżdżają rzesze słuchaczy czasem nawet z daleka. Jak dotąd na Festiwalu nie byłam, dlatego tematu nie rozwinę, a do samego Górecka, o którym opowiadało mi wielu znajomych, zawędrowałam tylko raz na bardzo krótko. Zajrzałam wtedy do zabytkowego modrzewiowego osiemnastowiecznego kościoła, w którego wnętrzu można podziwiać kilka niezwykłej urody elementów wyposażenia, jak barokowe ołtarze i krzyż, rokokową chrzcielnicę, dziewiętnastowieczne figury Chrystusa Frasobliwego. Zdążyłam jeszcze przespacerować się wzdłuż 500-letnich dębów do kapliczki na wodzie zwanej Bożą Łezką, postawionej w miejscu, gdzie według legendy miało miejsce objawienie św. Stanisława. Woda w źródełku  ponoć jest lecznicza i ma właściwości zbliżone do wody "Zuber" z Krynicy Górskiej, ale nie próbowałam ;-) 
      Podczas spotkania, które niespodziewanie wypełniło jedno z majowych popołudni, ubrany po cywilnemu ks. Sochan opowiadał trochę o sobie, o swojej kolekcji obrazów, grał nam na skrzypcach i śpiewał akompaniując sobie na gitarze. Właściwie dał minirecital swoich muzycznych umiejętności i ulubionych piosenek.  I wcale nie były to pieśni religijne ;-)  Kolorowe jarmarki zabrzmiały bardzo tęskno, jako komentarz do wspomnień z dzieciństwa, a ze swoich ulubionych między innymi Agnieszki Osieckiej Widzisz, mała, jak to jest (pierwotna wersja tekstu). Na zakończenie zaś piosenka w języku ukraińskim, niestety nie wiem, co to było, ale piękne. 
       Z wielu urywków biograficznych bohatera spotkania zapamiętałam opowieść o rodzicach, którzy nigdy się nie kłócili, ale w otoczeniu sąsiedzkim, w wiosce, skąd ks. Sochan pochodzi, normą były nie tylko kłótnie, ale i bicie żon przez mężów, o czym wszyscy wiedzieli, bo krzyki i płacze niosły się daleko na sąsiedzkie podwórka. Toteż kiedyś, żeby uczynić zadość "tradycji"  jego rodzice specjalnie wyszli na podwórze, urządzając mały teatr dla wścibskich sąsiadów, udając, że się kłócą i biją. Mały Tadeusz już chciał biec ratować mamę, gdy  rodzice wrócili do mieszkania śmiejąc się z udanego dowcipu. Od tamtej pory o Sochanach też mówiono, że u nich jest tak jak wszędzie, to znaczy "normalnie".  Bohater wieczoru rozbawił nas jeszcze, opowiadając jak to dzieci sąsiedzkie, gdy coś zbroiły, zrzucały winę na niego i on dostawał od matki lanie, która nie pytając wymierzała sprawiedliwość ścierką. Mimo to bardzo, bardzo pozytywnie, z czułością ks. Sochan opowiadał o domu rodzinnym, rodzicach, rodzeństwie, o nauczycielach... O, przypomniałam sobie :-)  Nauczyciel z wiejskiej szkoły namówił  jego rodziców, aby posłali go do szkoły średniej, ponieważ zauważył drzemiący w nim talent do nauki.  Został wysłany do Szczebrzeszyna, do szkoły z internatem. I z tego internatu uciekł po tygodniu i wrócił do domu, bo jak powiada: Tak strasznie tęskniłem do krów, do psa i do lasu... W domu odbyła się mniej więcej taka narada: Ja ci buty kupiłam, piżamę ci kupiłam, a ty uciekasz?! Musisz wracać. No i wrócił. 
        Ukończył Liceum Pedagogiczne w Szczebrzeszynie, następnie w Studium Nauczycielskim w Lublinie ukończył wychowanie muzyczne, stąd te muzyczne umiejętności i pasje. Przez  kilka lat pracował w zawodzie nauczyciela. Miał już koło trzydziestki, gdy, jak wspomina: coś mi się uwidziało i zostałem księdzem. Właściwie najpierw wstąpił do zakonu (zapomniałam, jakiego), a po pewnym czasie dopiero przekwalifikował się na księdza parafialnego. Dziś jest proboszczem w Górecku Kościelnym. Z tego co słyszałam, ludzie go lubią i cenią. Na przykład obiady i w ogóle posiłki przygotowują mu czy po prostu przynoszą gospodynie ze wsi, ponieważ na plebanii nie ma kucharki. 
        A  dlaczego akurat obrazy Matki Bożej Krasnobrodzkiej? Otóż w niemowlęctwie, gdy miał dwa tygodnie, ciężko zachorował i był umierający.  Jego matka pieszo poszła do Krasnobrodu (jakieś 8 km od miejsca zamieszkania) i przed cudownym obrazem modliła się o uzdrowienie jej dziecka. No i ozdrowiał, dlatego teraz ma szczególny kult do Matki Bożej Krasnobrodzkiej. Znam ten obraz i jest jednym z moich ulubionych.
 Jego pierwowzorem jest Madonna w Różanym Ogrodzie włoskiego malarza Francesco Raiboliniego z początku XVI wieku, obcnie w Pinakotece w Monachium. 
      
 Cudowny obrazek znaleziony przez okoliczną ludność w pobliżu pierwszej postawionej na pamiątkę tutejszych objawień figury zdewastowanej przez wojska Bohdana Chmielnickiego w 1648 roku wygląda tak jak obok. Źle wyszło, ponieważ z okien odbijało się w światło. W oryginale jest niewielki, gdy się stoi przed ołatrzem w sanktuarium w Krasnobrodzie, prawie go nie widać, dlatego został umieszczony w rogu powiększonej kopii, znajdującej się w centralnym miejscu ołtarza. 

 Ale ta kopia... No sami zobaczcie, jest piękna :-) W prawym rogu  u góry widać ten malutki obrazek z XVII wieku. Otóż ks. Sochan ma w swojej kolekcji kopie różnych wizerunków Matki Bożej Krasnobrodzkiej, malowanych w poprzednich wiekach, jak i najnowszych. Oryginały znajdują się czy to w kościołach, jak np. w samym Górecku Kościelnym, czy w Muzeum Zamojskim, czy to w Archiwum Państwowym w Zamościu, czy też w różnych kapliczkach. 

  Jedną z ciekawszych wersji jest drzeworyt barwny z 1951 roku. Kiedy natomiast w Krasnobrodzie erygowano drugą parafię, jej proboszcz zamówił kolejną wersję, namalowaną w 2009 roku przez Jana Szarlipa. Na zdjęciu oba obrazy obok siebie.  Jeden z nurtów upowszechnienia się wizerunku cudownego obrazu dotyczy objawień w samym Górecku Kościelnym. Legenda głosi, że Matka Boża przybyła na zaproszenie św. Stanisława (który jest patronem parafii w Górecku), ale zastała ją burza, toteż szukając schronienia dla Dzieciątka,  ukryła go w dziupli starego dębu.  I dlatego te dęby w Górecku są takie ważne ;-) W każdym razie legenda zapoczątkowała cykl obrazów znanych pod nazwą Matka  Boska podczas burzy lub Matka Boska w dębie.
      Wszystkie te historie opowiadał kolekcjoner i admirator Matki Bożej Krasnobrodzkiej,  czczonej w krasnobrodzkim sanktuarium między innymi jako Matka Boska Jagodna, której odpust przypada 2 lipca. To już niedługo, trzeba będzie najpierw pójść do lasu nazbierać jagód :-) 

poniedziałek, 19 maja 2014

Ich czworo, muzyka, deszcz i ja

     Nie, to wcale nie był koncert, jakiego przyszło mi słuchać w najbardziej ekstremalnych warunkach niesprzyjających skupieniu. Owszem, siedzieliśmy na dworze pod plastikowym zadaszeniem, w dodatku kończyło się ono dwa rzędy za moimi plecami. Owszem, padało i wiało - po tym dachu oczywiście, który wzmacniał odgłos  wiatru i deszczu tworząc dodatkową wartość akustyczną. I to też prawda, że właściwie  momentami lało, co prawda nie wprost na moją głowę, ale wzdłuż ścian, w nieszczelnych miejscach zadaszenia, poza tym  zacinało mnie od pleców, bo dach nie obejmował całego placu nad widownią. W pewnym momencie  odwróciwszy się zobaczyłam, że ludzie dalej z tyłu po prostu otworzyli parasolki. I to też prawda, że nie mając rękawiczek próbowałam bez większego powodzenia naciągnąć rękawy na dłonie. Ludzie siedzieli w kurtkach,  paltach, płaszczach, okutani szalikami, w czapkach. Owszem, był taki jeden w krótkich spodenkach i pantoflach założonych na gołe nogi, ale to obcokrajowiec z Kraju Kwitnącej Wiśni ;-) Co prawda zanim dotarłam zdążyłam przemoczyć płaszcz i sweter pod nim, ale poza tym wszystkim było fantastycznie i wcale nie chciałam uciekać, bo przecież nie trzęsłam się, jak mi się to zdarzyło parę lat temu, gdy w temeperaturze 3 stopni zaledwie dzwoniłam zębami tak, że nie słyszałam, co się śpiewa na scenie ;-) Więc spoko, jeśli miała to być dodatkowa atrakcja, wartość dodana, jestem w stanie to wytrzymać. Mimo że po drodze sto trzydzieści razy pytałam samą siebie, po co mi to było, tłuc się kilometrami w jeden z najbardzej ulewnych dni w roku,  moknąć i łamać parasolkę na wietrze, przemykać od ulewy do ulewy dla paru minut jakiejś muzyki i w dodatku ani to Bach, ani Pergolesi, byłabym skłonna powtórzyć eskapadę raz jeszcze. Wiem, wariactwo ;-)
      Kronos Quartet, czyli ich czworo:  David Harrington - skrzypce,  John Sherba - skrzypce,  Hank Dutt - altówka, Sunny Yang - wiolonczela.  Sunny Yang jest w tym składzie nowa, dołączyła w czerwcu ubiegłego roku zastępując poprzedniego wiolonczelistę, Jeffreya Zeiglera. Kronos Quartet to jeden z najlepszych kwartetów na świecie, najlepszych i, co tu dużo mówić, także najbardziej znanych. Po czwartkowym (15 maja) występie na lubelskim Festiwalu Kody z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że potrafią zagrać wszystko, nawet w czasie ulewy, bębniącego deszczu, dudniącego wiatru,  przed trzęsącą się z zimna publicznością ;-) 
       Lubelska impreza muzyczna nosi nazwę Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej. Nie bywałam na nim dotąd, gdyż - co tu kryć - obawiałam się, czy ta awangarda  będzie dla mnie przyswajalna. Ale Kronosów to ja już trochę znam z nagrań, aczkolwiek ich 40-letnia działaność jest tak bogata, tak różnorodna, że długo by zeszło wysłuchać wszystkiego. Nie wiem, jakie są festiwalowe założenia, to znaczy, od kiedy oni liczą awangardę. Może dlatego w nazwie jest też tradycja, żeby tak ściśle granicy nie wyznaczać. Kronos Quartet zaprezentował utwory mieszczące się w przedziale czasowym 1865 - 2014. Ten 1865 rok to Preludium do Tristana i Izoldy Wagnera, więc chyba ta tradycja wynikająca z charakteru Festiwalu. Oczywiście we współczesnej aranżacji. Podobnie jak inne kompozycje pierwotnie przeznaczone na inne instrumenty, inne zespoły czy orkiestry. 
        Mam chaos w głowie, wszystko się miesza i trudno mi ułożyć po kolei, co napisać, od jakich wrażeń zacząć. Czy od skrzypiec Harringtona i Sherby, którzy podejmowali na przemian lub razem w idealnym zgraniu melodyczną frazę, doskonale się uzupełniając bądź dialogując? Czy o wirtuozerii Hanka Dutta, który jak nikt inny potrafi wydobyć z altówki dźwięki nie z tego świata, a przynajmniej nie tak oczywiste dla tego instrumentu? Rzadko kiedy altówka tak wyraźnie zaznacza swoją obecność, a Dutt potrafi jej nadać status kwartetowej gwiazdy. Skupia uwagę, to pewna. No i o wszechstronnej wiolonczeli w objęciach raz delikatnej i melancholijnej, a raz drapieżnej Sunny Yang
       Czy o utworach, tych awangardowych, które okazały się  świetną muzyką i wcale nie przypominały zgrzytania widelcem po patelni ;-) Wyjaśnić trzeba jedno: nagrywanie naturalnych szumów ulicy, samplowanie (tak to się chyba nazywa) dźwięków zbieranych przypadkowo i nagranych z premedytacją, rozciąganie i wykrzywianie ludzkiego glosu, rozbieranie go na głoski, na pojedyncze dźwięki i zestawianie na nowo, miksowanie wszystkiego ze wszystkim i cokolwiek jeszcze się dzisiaj robi przy pomocy komputerowych machinacji - tego wszystkiego za muzykę nie uznaję (i nic mnie nie obchodzi, że jakiś współczesny i nowatorski kompozytor by się za to obraził). Kronos Quartet zagrał prawdziwą muzykę i wiekszość tego, co posłuchać można na nagraniach jako dwie, trzy zdubbingowane ścieżki dźwiękowe, oni zagrali na żywo. Naprawdę zagrali te wszystkie dziwne dźwięki tak niepodobne czasami do brzmienia klasycznych instrumentów kwartetu. Oczywiście,  elektronika w tym była,  leciało nagranie dwóch ścieżek dźwiękowych, zresztą oni sami te ścieżki wcześniej nagrywali, a na żywo włączali się do utworu, wchodzili niejako w muzyczne tło z trzecią ścieżką. Wrażenie, jakby słuchało się trzech kwartetów jednocześnie. 
        Najbardziej skomplikowana pod tym względem była kompozycja Steve Reicha Different Trains z 1988 roku napisana specjalnie dla  Kronos Quartet. I prawdę mówiąc, dopóki nie zobaczyłam, jak to wygląda na żywo, nie mogłam, nie potrafiłam wykoncypować, co jest  przepuszczone przez komputer (poza głosami ludzkimi, bo te wiadomo, że musiały zostać wcześniej nagrane i przekomponowane), a co grane na tradycyjnych instrumentach. Teraz zobaczyłam i mniej więcej wiem :-) Different Trains jest trzyczęściową kompozycją  z odnośnikami do wspomnień Reicha z dzieciństwa spędzonego w Ameryce, czasów wojny i bydlęcych wagonów w Europie po brzegi zapakowanych ludźmi. 
      Inny utwór, skoro zaledwie z ubiegłego roku, chyba trzeba uznać, że bardzo anagardowy (;-)), Tar o Pood (Osnowa i wątek, 2013) irańskiego kompozytora o  bardzo ładnym nazwisku Sahba Aminikia. Tutaj trochę się pogubiłam i nie bardzo załapałam, co jest osnową, a co wątkiem tkanego dywanu. Musiałabym posłuchać jeszcze raz. Śmieszne było Powerhouse Raymonda Scotta z 1937 roku. Najkrócej można powiedzieć, że jest to utwór zaaranżowany na kwartet smyczkowy i tszszszsz! Ostatni ten dźwięk w odpowiednich momentach emitowany był przez pierwszego skrzypka, Harringtona. Rytmiczna i energetyczna kompozycja Last Kind Words (ok. 1930) Geeshie Wiley, kompozytorki, o której nic nie wiadomo, poza tym, że żyła w I połowie XX wieku, rozbujała publiczność, która tu i tam zaczęła sobie przytupywać. A gdzieś pomiędzy łagodnie wyciszające Flow Laurie Anderson z 2010 roku. Jako polski akcent Orawa Wojciecha Kilara w świetnej aranżacji znanego tu już i opisywanego przez mnie Krzysztofa Urbańskiego. Tylko poubliczność sobie zapomniała jak ten utwór się kończy i klaskać zaczęli niektórzy za wcześnie ;-) To z emocji, z zachwytu zapewne. No i kontemplacyjny Rachmaninow, Nunc Dimittis  (1915), oczywiście w specjalnej aranżacji na kwartet smyczkowy. Niestety, była to jedyna kompozycja, w której dość głośno awanturująca się przez cały czas deszczowa aura ewidentnie przeszkadzała w odbiorze. 
      Kronos Quartet nie tylko grał muzykę. Pomijając fakt, że Harrington cały czas bawił się też w konferansjerkę zapowiadając utwory, zespół odegrał mały teatr do Spectre (1990) Johna Oswalda. A to było bardzo, bardzo ciekawe i niespodziewane. Niby grają sobie normalnie (utwór  zasadniczo skomponowany został od bardzo cichego początku, poprzez stopniowe narastanie dźwięku aż do apogeum, a potem znowu wyciszenie) i jakoś niezauważalnie po kolei muzycy wyłączają, markują tylko granie odrywając smyczki od strun, ale wzamcniając za to przesadnie teatralnie typowe gesty pociągania smyczkami, wymachiwania, tymczaem jednak narastająca kompozycja leci z nagrania, światła to gasną, to oświetlają muzyków, którzy gwałtownie zmieniają pozycje i gesty, a potem znowu włączają się w ścieżkę muzyczną, jakby wracając z koszmarnego snu do rzeczywistości. Taki teatr światła i dźwięku. Przyznaję, że się zgapiłam i nie zauważyłam, kto pierwszy przestał grać, ale potem już uważnie patrzyłam i słuchałam, śledząc w jakiej kolejności, wchodząc z powrotem w nagranie, znowu podjęli grę na żywo. 
      Jak grali? Różnie. Tradycyjnie, smyczkiem po strunach, ale i szarpaniem palcami, krótkmi pociągnięciami, uderzeniami, ciekawe były długie pociągnięcia w górę i zastyganie w ciszy,  albo bardzo, bardzo ponure tony wiolonczeli wpadającej w ciemne basowe tony, albo chropawo jeżdżąc po podstawku. Nic dziwnego, że w końcu ze smyczka Harringtona zwisało porwane włosie ;-)
      Ale napisałam! Czas zakończyć. Jeszcze długo będę pod wrażeniem. Oni są naprawdę świetni, warto było zmoknąć. 
      
 Trudno znaleźć nagrania akurat tych utworów, ale  mam - to właśnie grali: Last Kind Words




       
     No cóż,  tego nie grali, ale z tego są najbardziej znani, przynajmniej tej części słuchaczy, która nie interesuje się muzyką klasyczną, ale za to ogląda filmy (tu jeszcze w poprzednim składzie).