sobota, 17 maja 2014

Bilcze Złote (Kraków, epilog, a właściwie prolog, bo tam zaczynała się cywilizacja)

      Kto zna Bilcze Złote i wie, gdzie to jest? Przyznaję, ja nie widziałam absolutnie nic i nazwa, poza tym, że ładnie brzmi, nic mi nie mówiła. A może o jaskini Werteba  ktoś wie, czytał, był tam?? Nie? Ja też nie słyszałam nigdy wcześniej.  W takim razie może kultura trypolska rozjaśni mroki niewiedzy? Niestety,  też nie. Albo byłam tak kiepska z historii, albo... miałam kiepską historię w szkole ;-)
      Zdjęcie w poprzednim wpisie przedstawia dwa ceramiczne naczynia - raczej misę i talerz niż nocnik czy kapelusz ;-) - z bogatej i przepięknej kolekcji wytworów kultury trypolskiej ze stanowiska archeologicznego odkrytego w jaskini Werteba i Bilcze Złote w obwodzie tarnopolskim na dzisiejszej Ukrainie.
       Bilcze Złote znajdowało się w majątku książąt Sapiehów na Podolu. W 1822 odkryto jaskinię, której drogocenne zbiory i znaczenie miało dopiero zostać ujawnione przez kolejnych badaczy. W samej jaskini znaleziono około tysiąca ceramicznych naczyń,   70 zoomorficznych i antropomorficznych figurek oraz krzemienne narzędzia. W ogrodzie książęcego pałacu odkryto ponadto stanowiska grobowe. Ostatecznie okazało się, że tak naprawdę była to całkiem spora osada. Ciekawostką jest fakt, że jaskinia znajduje się w podłożu lessowym i schodzi się do niej w dół pod ziemię. Samo wejście nie wygląda zachęcająco, a wręcz budzi niepokój i  trudno byłoby przypuszczać, że kryje  takie skarby. W wielu korytarzach i trudno dostępnych miejscach znajdowano przedmioty, których wiek datuje się między 3870 a 2710 r.p.n.e. A więc naczynia na zdjęciu mają, lekko licząc, prawie pięć tysięcy lat.
       Na całą kolekcję z Bilcza Złotego, którą naukowo opracowano dopiero kilka lat temu, składają się wspomniane naczynia ceramiczne - od małych pucharów,  mis, talerzy, amfor po bardzo duże,  do metra wysokości i pękate, w które nawet człowiek dałby radę się schować - narzędzia, amulety, figurki, ludzkie i zwierzęce, biżuteria. Największą uwagę przyciągają właśnie naczynia.  Są one przepięknie zdobione, malowane we wzory geometryczne,  linie  faliste i łamane,  pionowe i poziome. Linie dzielą powierzchnię na pola, w których pojawiają się kółka, kropki,  inne geometryczne wzorki, coś na kształt np. liścia albo szachownicy.  Uważa się, że w tych wzorkach ukryty jest cały kosmos wierzeń  ludzi kręgu kultury trypolskiej, do której zalicza się stanowisko odkryte w Bilczu Złotym.
        Kultura trypolska, albo inaczej też kultura Cucuteni-Trypole (od nazw miejscowości, gdzie zidentyfikowano ją po raz pierwszy: Cucuteni w Rumunii i Trypole-Tripolje na Ukrainie koło Kijowa), rozwijała się w latach 4200 - 2750 p.n.e. Ale znalazłam też opracowania datujące jej początek na 5400 lat p.n.e.  Ze względu na  wysoko rozwiniętą wytwórczość ceramiczną i bogate malowane wzornictwo nazywa się ją także kulturą ceramiki malowanej. Ludność tej kultury tworzyła  całkiem spore osiedla, wyczytałam, że do 15 tys. mieszkańców. Toż to wręcz miasto. Ba, znam  dzisiejsze miasteczka prowincjonalne o znacznie mniejszej liczbie mieszkańców. Wszystko to świadczy o naprawdę wysokim rozwoju cywilizacyjnym ludzi epoki neolitu przecież, czyli tak potocznie i lekceważąco nazywanego społeczeństwem kamiennym.
      Wróćmy do Werteby i Bilcza Złotego. Cała wiedza na ten temat jest dla mnie całkowicie nowa. Szokiem było odkrycie istnienia tak bogatej i wysoko rozwiniętej kultury w Europie i to na wschodnich jej rubieżach. Szokujące są wymyślne malowane wzory na ceramicznych naczyniach, które na dodatek całe są w jaskrawym odcieniu żółtoczerwonym, w sumie więc sprawiają wrażenie niezwykle wyrazistych deseni na barwnym tle. Miałam ochotę dotknąć, włożyć rękę do środka, sięgnąć  do samego dna, ale nie wolno, a poza tym trochę strach, bo gdyby się  rozbiło... Widziałam takie śmieszne naczynia binoklowate, jakby podwójne kielichy, coś jak znane w ludowej wytwórczości dwojaki. Ale te miały kształt  kielichów czy pucharów, tyle tylko, że złączone we dwa. Z tego wszystkiego zapomniałam robić zdjęcia, więc tylko te dwa niby-kapelusze uwieczniłam. Odwrócone są dlatego, żeby pokazać zdobienia na zewnętrznej powierzchni.
      I kolejny szok: te wszystkie  puchary,  wazy, amfory i jednym słowem "garnki" były lepione bez koła garncarskiego, czyli chyba ręcznie (?). Jaką trzeba mieć sprawność i jaką znajomość materiału, żeby  ulepić nie tylko jakiś tam płaski talerzyk, ale wielki pękaty bukłak wysokości metra! Bo i takie stały na środku sali wystawowej. Może właśnie dlatego do ceramicznej gliny dodawano skorupki małży. W każdym razie przeważa przekonanie, że zbiory naczyń w jaskini Werteba nie są przypadkową graciarnią, ale stanowią jakościowo i estetycznie wyselekcjonowany zestaw służący przez tysiąc lat do celów kultu. Sama jaskinia bowiem nie nadaje się do zamieszkania. Natomiast wokół niej na powierzchni rozwijało się życie.
       

Z tych naczyń korzystał ktoś 4700 lub więcej lat temu. Tego kogoś dawno już nie ma i nic o nim nie wiadomo, a rzecz przetrwała. Chyba nie w całości, bo na tym po prawej widać odtworzony fragment po ubytku. Kształt tego po lewej wydaje się jeszcze bardziej archaiczny. Widoczne nierówności wywołują w wyobraźni widok postaci neolitycznego garncarza urabiającego w palcach glinę kawałek po kawałeczku. Człowiekowi się marzy jakaś nieśmiertelność lub choćby podtrzymywana chirurgicznie i medycznie długowieczność, tymczasem, jak widać, wytwory ludzkich rąk ukryte przed wzrokiem ciekawskich przetrwały znacznie dłużej niż wiek matuzalemowy.

Tutaj można zobaczyć naczynie binoklowate

Poniżej wejście do jaskini Werteba

Печера Вертеба Вхід.JPG
"Печера Вертеба Вхід" autorstwa Богдан Репетило - Praca własna. Licencja CC BY-SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons.

Wystawę oglądałam w Muzeum Archeologicznym w Krakowie,  18 kwietnia. 



PS Jaskinia Werteba znajduje się w programie niektórych wycieczek turystycznych na Ukrainę, jeżeli obejmuje tamte tereny. To znaczy, znajdowała się, bo teraz chyba nie...

sobota, 10 maja 2014

Kraków, część VII, ostatnia - dwa wielkanocne koncerty

     (A jeśli ktoś ma dość Krakowa i poważnych tematów, zapraszam na coś lżejszej natury: Słoń a sprawa polska )


      Pora zakończyć krakowskie wspominki. Z pięciu dni zrobiło się siedem odcinków, a dałoby radę i więcej. Pozostawmy jednak resztę na inne okazje. Kiedyś gdzieś pojawią się jeszcze, gdy nadejdzie właściwy moment. Tymczasem wracam pamięcią do ostatnich dwóch koncertów. Z założenia powinny być inne, bardziej radosne, jak przystało na okoliczność Niedzieli Zmartwychwstania i Wielkanocnego Poniedziałku. Muzyka nie rozbrzmiewała już w ciemnościach sceny a płomienie świec nie oświetlały nikłym blaskiem śpiewaków. I na scenie, i wśród widowni wyczuwało się inny nastrój. Dwoma koncertami podzielili się Johann Sebastian Bach w niedzielę i Georg Friedrich Händel w poniedziałek.
       Dwie kantaty i trzy koncerty Bacha zaprezentowali muzycy zespołu Cafe Zimmermann pod kierownictwem Pablo Valettiego i Celine Frisch, którym towarzyszył od strony wokalnej kontratenor Damien Guillon. Pisałam, że się wybieram na jego występ ;-) I chyba spora część widowni również bardziej oczekiwała jego niż samej tylko muzycznej części niedzielnego wieczoru. Koncert A-dur na obój d`amore, smyczki i basso continuo nie zachwycił mnie wcale i to właśnie za sprawą tego nieszczęsnego oboju. Samego dźwięku instrumentu jeszcze dałoby się posłuchać, śledząc ciekawą linę melodyczną, ale zupełnie mi to nie grało ze smyczkami. Chociaż w drugiej zdaje się części,  Larghetto, interesująco rozwijała się melodia oboju, tak jakby zaklinanie węża albo wywoływanie dżina z butelki ;-) Samo w sobie, bez całej reszty, było to ciekawe i  trochę magiczne. Z kolei Koncert d-moll na 2 skrzypiec, smyczki i b.c. rozbawił mnie za sprawą kontrabasu i wiolonczeli uparcie tworzących tło w postaci dum dum dumdumdum. Sam w sobie jest to utwór bardzo piękny, ale  chyba nie wszystko wyszło jak należy.
        Niekwestionowanym blaskiem za to lśnił głos Damiena Guillona wykonującego dwie kantaty: Vergnüte Ruh, beliebte Seelenlust i Gott soll allein mein Herze haben. W pierwszej wyrażona jest tęskonta za błogim spokojem, chęć ucieczki od grzesznego świata, prośba o zamieszkanie w Domu Bożym, czyli de facto o śmierć. Druga stanowi pewien rodzaj refleksji o Bożej miłości, która zapewnia duszy spokój. Tytuł kantaty: Gott soll allein mein Herze haben jak refren powtarza się kilkakrotnie, a aria Stirb in mir to jedna z tych, które należą do moich ulubionych i poprzez nią sprawdzam, czy wykonawca mi się podoba, czy też nie. Guillon w obu kantatach zaprezentował się pięknie, doskonale równoważąc emocjonalny liryzm, refleksyjność i wirtuozerię. Wszystko do końca elegancko wyśpiewane, nic na siłę i nic na wyrost. Porównując go z Schollem (którego był uczniem w Schola Cantorum Basiliensis), zdecydowanie bardziej podobał mi się w niskich rejestrach, ale całość była naprawdę zachwycająca. Prawdziwe mistrzostwo pokazał w wirtuozerskiej arii Mir ekelt mehr zu leben

Mir ekelt mehr zu leben - Damien Guillon
(pod linkiem jest tylko ten kawałek ostatni, czyli aria, całość trwa ponad 20 minut, ale nauczyłam się "wycinać" tylko określony fragment, więc sama jestem ciekawa, jak mi się to udało)

Na bis Guillon zaśpiewał jeszcze dramatyczne Erbarme dich, które już zamieszczałam, więc nie będę powtarzać. 

      Prawdziwie radosny nastrój Wielkanocy zabrzmiał w poniedziałek za sprawą La Resurrezione Händla w wykonaniu Le Cercle de l`Harmonie pod kierownictwem Rene Jacobsa i solistów. Anioł - Sunhae Im i Lucyfer - Johannes Weisser zmagają się w walce Dobra i Zła, gdy tymczasem Maria Magdalena - Sophie Karthauser i Maria Kleofasowa - Wiebke Lehmkuhl oraz Jan Ewangelista - Jeremy Ovenden po ostatnich dramatycznych wydarzeniach szukają pocieszenia, co ostatecznie Anioł z wysoka radośnie im obiecuje, ogłaszając Zmartwychwstanie. Partie Anioła i Lucyfera biorące udział w dialogu są muzycznie kontrastowe: na przemian wysoki radosny sopran z ciemnym, złowieszczym barytonem. Dużo zależy tutaj od śpiewaków, ich głosów i interpretacji. Przynaję bez bicia, Sunhae Im jako Anioł, jakkolwiek wychwalana i doceniana, nie zachwyciła mnie, zwłaszcza na początku. Może stała za daleko (Anioł i Lucyfer jako goście z zaświatów, zostali ustawieni za orkiestrą, co prawda na podwyższeniach, ale w głębi). Jej głos wydał mi się, chociaż dźwięczny, za ostry. Zamiast owej radosnej nowiny o Zmartwychwstaniu,  odbierałam tylko techniczny koloraturowy popis wysokości. Ale później jakoś lepiej już to brzmiało, zwłaszcza w drugiej części. Z kolei  Johannes Weisser (Lucyfer), którego słyszłam po raz pierwszy, od początku do końca wydał mi się najlepszy z całego zespołu. Fantastyczny głos poparty iście dramatyczną interpretacją, wspaniale wyśpiewywał na niskich tonach moment pogrążenia się bohatera w piekielnych czeluściach. Pomyślałam sobie, że jeśli jako postać ma on odstraszać od zła i przestrzegać przed grzechem i przerażać piekłem, to nie powinno się dla Lucyfera pisać tak wspaniałej muzyki ;-)
       Na początku nie mogłam się też przekonać do Ovendena, ale również stopniowo się to zmieniało. Właściwie trzeba powiedzieć, że całkiem ładnie się zaprezentował i już w Cosi la tortella, a potem w Caro Figlio mogłam zasłuchać się bez zakłóceń. Najbardziej dramatyczna była partia pogrążonej w rozpaczy Marii Magdaleny. I rzeczywiście na tle jej rozterek, dialogów z Marią Kleofasową, radosne uniesienie Anioła oraz końcowy brawurowo wykonany Chór: Diasi lode in Cielo, in terra wprowadzał entuzjastyczną radość ze Zmartwychwstania. Nic dziwnego, że został powtórzony na bis. Trzeba przyznać, że po tym ostatnim koncercie oklaski trwały chyba najdłużej. Może też dlatego, że żal było kończyć mistyczne i nastrojowe spotkanie z muzyką jedenastych z kolei Misteriów Paschaliów.

(zamieszczam ostatnią część La Resurrezione, od arii Caro Figlio, wykonawcy niestety, inni; zwracam uwagę na wirtuozerską końcówkę, sopran przebija wszystkich:-))



A, prawda, jeszcze reportaż z tej części festiwalu.

środa, 7 maja 2014

Spotkania podróżne (Kraków, część VI)

     Czy podróże literackie zaczęły się od La Manczy i Don Kichota? Oczywiście, literackie pejzaże istniały wcześniej (np. włoskie), ale to pejzaż mancyjski wzynacza cezurę nowożytnego sposobu podróżowania tropem literackiej postaci, w wyniku którego następuje obiektywizacja fikcji. Zapomina się przy tym, że pejzaż, który chcemy zobaczyć, przecinające go ścieżki, punkty postoju jak gospody, zajazdy, są literacką fikcją, a my chcemy znaleźć te same wiatraki, z którymi walczył Don Kichot. 
      Literackie nazwy ulic zadomowiły się na dobre w miejskiej przestrzeni od dawna. Podczas studiów mieszkałam na ul. Grażyny, która krzyżuje się z ul. Wajdeloty, a ta z kolei z ul. Konrada Wallenroda, a wszystkie są częścią os. Mickiewicza.  Na os. Konopnickiej jest ul. Skrzatów, Pana Balcera i Jana Sawy.
       Pewna miejscowość w La Manczy, z której pochodził Alonso Quijano, jak Reymontowskie Lipce wywołała spór o autentyczność powieściowej przestrzeni.
        Pejzaż literacki jako termin został wprowadzony przez  European Institute of Cultural Routers i zadomowił się jako wartość na tyle, że Rada Europy nadaje im - niektórym z nich - tytuł Europejskiego Szlaku Kulturowego. Szlak w La Manczy jest jednym z nich. Ale pod wpływem rozwoju cywilizacyjnego, industrialnego i po prostu przeobrażeń zachodzących z biegiem lat rodzi się pytanie: jeśli zaginie pejzaż, będący inspiracją i przedmiotem opisu literackiego, co stanie się z bohaterem?
        W delcie Wielkiego Rodanu na wybrzeżach Camargue płacono solą. To tutaj Mistral pisał o twierdzy na ruchomych piaskach, a bohater opowiadania Josepha d`Arbauda, Jaume Roubaud oswoił ostatniego grecko-rzymskiego bożka z koźlimi kopytami. Camargue - gdzieś w pobliżu Arles - jest nazwą utworzoną od nazwiska  (coś przeciwnego do procesu tworzenia nazwisk polskich od nazw miejscowości). Camars był rzymskim senatorem, mecenasem sztuki, właścicielem tamtejszych terenów, więc  cały obszar nazwano jego imieniem.
        Jak wyglądają powroty z literackich podróży? Tego nie wiem, gdyż wciąż wyruszam tylko w jedną stronę: TAM. I nie zawsze są to wędrówki zgodne z mapą literacką, a spotkania bywają nieoczekiwane i zaskakujące. Kiedy pierwszy raz zapalałam znicz na mogile Gabrieli Zapolskiej na Cmentarzu Łyczakowskim, nieoczekiwanie odkryłam, że tuż obok został pochowany Stefan Banach. A teraz ostatnio w Krakowie spotkałam go znowu - czy raczej jego ducha. Na Plantach między Collegium Novum a Wawelem siedział na ławeczce z tabliczką swojego imienia:

 

Na ławeczce jest napis: Ławka upamiętnia rozmowy Stefana Banacha o matematyce w roku 1916
       Podczas mojego poprzedniego pobytu w Krakowie ławeczki jeszcze nie było. Jest to rzecz nowa, będąca skutkiem "śledztwa" dwojga matematyków: Danuty i Krzysztofa Ciesielskich, którzy na podstawie opisu pierwszego słynnego spotkania Hugona Steinhausa ze Stefanem Banachem i Ottonem Nikodymem wykreślili prawdopodobne położenie słynnej ławki - niemego świadka narodzin sławy największego polskiego matematyka. Ławeczkę z napisem ustawiono w grudniu ubiegłego roku, a rzecz całą opisano w styczniowym numerze PAUzy Akademickiej. W tym wypadku, jeśli nawet samo miejsce ustawienia ławki nie jest do końca prawdziwe, to prawdziwe są osoby, które na tamtej ławce w roku 1916 dyskutowały o całce Lebesgue`a.
      Nie zawsze jest jednak tak prosto. W Ogrodzie Profesorów zadumane postacie nie chciały zdradzić swojej tożsamości. Na nic się zdały podchody, podpytywania i próby wyśledzenia ani wywiad. Nikt ich nie zna. Pozostali anonimowi. 


 


Pewnie ten Krętorogi strażnik na bramie wejściowej śmiał się z moich prób zagadywania milczących dostojnie postaci. 
      




 Za to kolejne spotkanie z całym ceremoniałem i z pełnym nazwiskiem. Odwiedziłam Meksykańskiego Emigranta w jego ostatnim domu. W Krakowie spotkałam go niegdyś po raz pierwszy, w Teatrze Starym grano jego sztukę, i tutaj znowu wędruję po śladach na literackim szlaku.   
      Wkraczając w pejzaż nie tylko poznajemy to, co może nam dać;  ze swej strony wnosimy do niego siebie i pozostawiamy ślady: pamięć, napisy na kamieniach, język. W delcie Wielkiej Rzeki handlowano solą. Byli to prawdopodobnie Grecy z Rhodos i to oni nazwali ją Rhodanus, dzisiejszy Rodan. Nie tylko miejsca są zamieszkane, także czas ma swoich mieszkańców, po których pozostają ślady. Mapy literackich, i nie tylko literackich, podróży mają swoje przestrzenne wymiary i głębię. Zmierzać możemy do dalekiego horyzontu i zaglądać wstecz do studni czasu. Jak Raphael Rogiński możemy siedzieć w archiwach w Jerozolimie i znajdować muzykę, siedzieć na pustyni i znajdować siebie. 
       Żyjemy w wielu światach równocześnie i każdy musi sobie z tym radzić - potwierdza Fred Frith.


Rozważania ze spacerów krakowskich i na kanwie książki Inne przestrzenie, inne miejsca. Mapy i terytoria. Wybór, redakcja i wstęp Dariusz Czaja. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013.

wtorek, 6 maja 2014

Słuchane przy blasku świec (Kraków, cz. V)

        Poprzedni post pisałam w odcinkach przez dwa dni, mimo że korzystałam z pisanych na gorąco notatek. Może w tym sęk, że, pisane na gorąco, straciły swoją temperaturę emocji i stały się częściowo nieczytelne. Pierwsze wrażenia, skojarzenia, poruszenia duszy i umysłu z czasem blakną i stają coraz bardziej niewyrażalne. Notatki to tylko namiastka tego, co nam się przydarza w zetknięciu ze sztuką. O ile jeszcze sztuki plastyczne mają swoją materialną trwałą formę istnienia, o tyle muzyka istnieje w czasie i przemija bezpowrotnie. Każde wykonanie będzie inne, nic dwa razy się nie zdarza. Partytura to tylko szkielet, projekt, którego kształt materialny tu i teraz powstaje w przestrzeni między wykonawcą, instrumentem, śpiewakiem a zasłuchanym i zapatrzonym odbiorcą. Zasłuchanym tak, że nawet ciszy nie ośmiela się nikt przerwać.
          W Wielki Piątek (18 kwietnia) zdarzyło mi się usłyszeć najdłuższą ciszę po zakończeniu koncertu. Vincent Dumestre z zespołem Le Poème Harmonique, któremu towarzyszyło trzech wyśmienitych solistów: Reinoud Van Mechelen (tenor), Jeffrey Thompson (tenor) i Geoffroy Buffière (bas) oraz częścią Capella Cracoviensis Vocal Ensemble skomponował z utworów Marca-Antoine`a Charpentiera przejmującą pasyjną medytację. Całość złożona z dziewięciu wybranych medytacji lamentacyjnych z Jeremiasza,  fragmentów Ewangelii i Psalmów, wzbogacona dwoma utworami instrumentalnymi, wykonana została bez przerwy jako dramaturgiczna narracja prowadząca od sceny modlitwy Jezusa w Ogrójcu, poprzez rozpaczające wyznanie Marii Magdaleny, zdradę Judasza, zaparcie się Piotra, scenę wyroku Piłata, śmierć Jezusa aż do pokutnego wezwania do nawrócenia (Psalm 50). Można powiedzieć, że Dumestre  ułożył Pasję, tylko że nie opierał się na jednej wybranej Ewangelii, jak Bach w Pasji Mateuszowej czy Janowej, lecz korzystając z różnych fragmentów muzyki Charpentiera. Między utworami zapadały chwile dramatycznej ciszy, napięcie rosło, treść wprowadzała w coraz mroczniejsze stany ludzkiej duszy. 
         Niewielka grupa muzyków wraz z ustawionymi z tyłu solistami i szeregiem dziewięciu śpiewaków Capella Cracoviensis niemal tonęła w ciemnościach sceny. Muzycy mieli tylko lampki przy pulpitach, z tyłu zaś sceny zostały zapalone duże ustawione w rzędzie tak na wysokości półtora metra świece. Świece bowiem towarzyszyły średniowiecznym i późniejszym obrzędom Ciemnych Jutrzni. Były one stopniowo gaszone po każdej odśpiewanej części, tylko ostatnią pozostawiano zapaloną. Podczas koncertu świece uroczyście zapalono na początku, było ich, o ile dobrze policzyłam 8 lub 9. Nikły ich płomień oraz niewielkie lampki przy pulpitach nie rozpraszały mroku koncertowej sali, toteż muzyka i śpiew prawdziwie przeniosły słuchaczy w wymiar iście metafizyczny. Dumestre dyrygował, powiedziałabym, powściągliwie, na siedząco, nie skupiając na sobie uwagi. Świetni soliści: Mechelen, Thompson i Buffière wznieśli się na wyżyny dramatycznej interpretacji; na początku głos Mechelena wydawał mi się nieco za ostry, ale to wrażenie minęło. Za to Buffière (bas) zachwycił mnie od razu. Wszystkie partie wykonywali panowie, nawet lament Marii Magdaleny. Cudownie spisali się polscy śpiewacy z Capelli Cracoviensis. W ostatnim utworze - Miserere (Psam 50) - mieli szczególną rolę do wykonania. Do tego utworu przemieścili się i ustawili za rzędem świec, po kolejnych częściach któryś ze śpiewaków gasił kolejną świecę. Napięcie narastało, gdy w pogłębiającej się ciemności rozlegało się wołanie: Averte faciem tuam a peccatis meis..., Cor mundum crea in me Deus..., Libera me de sanguinibus, Deus, Deus salutis... Aż do ostatniego. A wtedy zgaszono ostanią świecę i lampki przy pulpitach muzyków. Ciemność zapadła i cisza. 
          Ten jeden raz pomyślałam. że wykonanie koncertu w sali Filharmonii, a  nie w  kościele, czegoś istotnego jednak tę muzykę pozbawiło. Tego najwyższego stopnia sacrum, dla którego ta muzyka została przecież stworzona. Sala koncertowa nigdy nie zastąpi tchnienia świątynnych murów, wysokich sklepień i kolumn, żywych kamieni, bezgłośnie włączających się w Jeremiaszowe wołanie: Jerusalem, Jerusalem, convertere ad Dominum Deum tuum. Może więc i dobrze, że całość rozbrzmiewała w narastających ciemnościach, bo nie tylko odpowiadało to treści, ale i nie rozpraszało widokiem wypranej z emocji architektury. I także po tym koncercie właściwie nie powinno być bisów. Przecież wszystko zostało powiedziane. Ale były: dwa. Na szczęście i tu nie zbarakło Dumestre`owi wyczucia na drugi bis proponując cudowne, wyciszające, śliczne po prostu In pace in idipsum. Był to ten jeden jedyny utwór innego kompozytora. Nie Charpentiera, tylko Guillaume Bouzignaca.. 
          Guillaume Bouzignac (1587 - 1634) - jak często bywa z dawnymi kompozytorami - przez wiele lat był zapomniany i nieznany późniejszym pokoleniom. Dopiero od początku wieku XX stopniowo przywraca się jego utwory współczesnej recepcji. Żył i działał na prowincji, w Langwedocji, daleko od muzycznych centrów swojej epoki, toteż nawet za życia chyba nie był zbyt szeroko znany, a jego kompozycje przetrwały tylko w rękopisach. Do dziś daty jego życia są hipotetyczne i przybliżone. Odkrywana jednak bogata spuścizna sprawiła, że dziś docenia się go jako jednego z trzech, najstarszego z nich, najwybitniejszych twórców barokowej muzyki sakralnej we Francji, obok  Charpentiera właśnie i Lully`ego
           Chóralne In pace do krótkiego tekstu skompilowanego z fragmentów Ps 4 i Ps 132 jest tak wyciszające i kojące, że po dniu pełnym wrażeń w sam raz nadaje się na wieczorną medytację przed snem. Byłam zauroczona wykonaniem utworu, którego wcześniej nie znałam i ono właśnie pozostawiło w mojej pamięci wrażenie najtrwalsze.

In pace in idipsum

Dormiam et requiescam (Ps 4, 9)
Si dedero somnum oculis meis
Et palpebris meis dormitationis (Ps 132, 4)
Dormiam et requiescam.

(Niestety, żadne dostępne nagranie, a znalazłam zaledwie kilka, nie umywa się do wykonania krakowskiego)




        

niedziela, 4 maja 2014

Autoportrety nie tylko kawiarniane (Kraków, cz. IV)

      Zdążyłam! Przedłużono czas trwania wystawy Zawsze Młoda! Polska w Kamienicy Szołayskich. Ja wiem, na pewno czekano tam na mnie ;-) A jeśli nawet nie na mnie, i tak skorzystałam :-)
      W salach wystawowych zgrupowano dzieła wokół wyraźnie wyeksponowanych tematów. Zaczyna się od Autoportretu, następnie Mit miasta, Widoki natury, Ich modele (chyba modelki, bo przeważały panie), Fantazmaty, lęki, nadzieje, W młodopolskim salonie, W stronę ludu, Pociecho moja, księgi moje, Sztuki piękne i użyteczne. To nie wszystko, ale najlepsze zostawiłam na końcu, chociaż było na początku ;-)
         Jeśli autoportrety, to wiadomo: Weiss z maskami, a Boznańska w kwiatach. To akurat się zna i zaskoczenia nie było. Podobnie jak w części Mit miasta - czego byście się spodziewali? Wiadomo: Planty Wyspiańskiego.  Ale nie tylko, rzucały się w oczy nadspodziewanie liczne szkice i obrazy kościoła św. Barbary, jakoś szczególnie sobie go artyści upodobali. I chyba nie należy się dziwić.
        Z miasta wkraczamy w naturę. Zawsze podziwiałam Topole Stanisławskiego. No to sobie poszukałam, z wielkim trudem, bo obrazek maleńki,  jak taka nieco większa pocztówka. A sprawia monumentalne wrażenie tymi wysokimi drzewami kutymi w brązie zachodu. Z kolei Słoneczniki Kazimierza Sichulskiego (malarza raczej mi nieznanego dotąd) jak moje krzywe, pochylone, na poły uschnięte, zwisające swoimi tarczami nad ziemią.  Jeszcze przed Wozem z sianem Pankiewicza postałam, jak jedzie z górki, ale śnieg najlepiej maluje Ruszczyc, taki Strumień w zimie choćby.
         Wśród portretów modeli dzieła poważne i niepoważne. Znowu Weiss - obraz zatytułowany Czerwona wstążka, a wstążki niemal nie widać. Na wprost bowiem mamy wielkości prawie naturalnej akt kobiety widzianej z tyłu, piękny łuk pleców prowadzi ku włosom, tam jest ta wstążka ;-)
         No i Fantazmaty... klimaty z pogranicza snu, marzenia, wyobraźni i majaczeń. I znowu Sichulski - muszę zapamiętać to nazwisko - proponuje wsłuchać się w bardzo krakowską melodię: Hejnał. Kto gra? Ktokolwiek to jest, przypomina Wojskiego i jego róg długi, cętkowany, kręty lub złoty róg z  Wesela Wyspiańskiego i zdaje się, że nie tylko mnie, skoro tak zapraszano na wieczór autorski  Wyspiańskiego właśnie:

Poniżej mamy zaproszenie i obok oryginał obrazu Hejnał


Tutaj, w tym dziale są moje ulubione Strachy  Weissa. Zakochałam się w tym obrazie od pierwszego wejrzenia.  I zawsze jak mam okazję, muszę popatrzeć. Tym razem też. 

(to zdjęcie nie jest moje, bo moje tak ładnie nie wychodzą)

        Interesująca i jakże kobieca część salonowa z dwiema sukniami: balową Olgi Boznańskiej i wizytową (nie podano, czyją). Jakie te kobiety młodopolskie miały figury!
        A dalej tańcują ludowe kołomyjki, Hucułowie, Górale i Bronowice oczywiście z rodziną Mikołajczyków. Hucułka Władysława Jarockiego w sukni w poziome wąskie paski, wyszywanym serdaku i koszuli z bufiastymi rękawami. Dzień cały można by stracić na wynajdywanie szczegółów między strojem huculskim a krakowskim. Albo zamiast liczyć paski poziome czy pionowe,  pstryknąć zdjęcie, jak pewna angielska para turystów  dzieciakom ubranym odświętnie na krakowskim Małym Rynku. Dzieci, chłopczyk i dziewczynka, w pełnych ludowych strojach, z rodzicami wracały z kościoła, gdy  zaintrygowani ich strojem obcokrajowcy poprosili o możliwość zrobienia im i z nimi zdjęć. I tak to mali krakowianie trafią do czyjegoś pamiątkowego albumu z egzotycznej wyprawy do Polski ;-)
        Tymczasem zaczytuje się w Chimery i Sztuki - młodopolskie czasopisma artystyczne z pięknymi winietami, projektowanymi przez najlepszych ówczesnych malarzy i grafików. Obok Sztuki Polskiej w gablocie Hrabia Wojtek. Pismo polityczno-satyryczne. Wkraczamy w świat sztuki użytecznej, słynnych secesyjnych lamp, abażurów, kilimów, lichtarzy i flakonów o poetyckich kształtach. To znam już z wielu innych wystaw i albumów, ale znajduję coś zgoła dla mnie nowego: ozdobne szybki.  To trzeba zobaczyć, więc  pstrykam raz po raz. Może kogoś zainspirują :-)

 

 

Na koniec coś w sam raz do łazienki


            
           A na koniec, choć to było na początku, młodopolscy artyści w Dionizyjskim orszaku (właściwie, dlaczego Dionizyjski, nie wiem, przecież i Apolliński równie dobrze pasuje), czyli Paon: całościenne panopticum portretów, karykatur, zapisków, krótkich a celnych wierszyków, notatek, olśnień, mądrości znad filiżanki i kieliszka,  słowem silva rerum spisany z kawiarnianych serwetek. Szkoda by słów na opisanie czegoś tak ulotnego, czego sens mieści się w aforystycznym skrócie. Wybrałam więc tylko jedno motto,  do którego zresztą nie omieszkałam podczas pięciodniowego pobytu w Krakowie stosować się najczęściej, jak tylko się dało ;-) (co mocno odczuła moje kieszeń, niestety)

Niech ciebie rymem wsławię,
Knajpo, gdzie przy czarnej kawie
Drogi czas na niczym trawię.

                          Lucjan Rydel

Uwaga! Kliknięcie na obrazek powoduje, że się powiększa i wszystkie można oglądać w trybie slajdowym.



poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Tradycja i nowoczesność; Hasior i późniejsi (Kraków, cz. III)

        Opuszczając przytulne uliczki Śródmieścia z rozpoznawalną architekturą minionych wieków, przekroczyłam Rubikon, to znaczy Wisłę. Na drugim jej brzegu rozpoczyna się dzielnica Podgórze z przemysłową historią osiedla Zabłocie. Jak nazwa wskazuje: za błotem, może więc i nie należy się spodziewać architektonicznych cudów? ;-) W każdym razie tam właśnie, na Lipowej znajduje się

MOCAK - Muzeum Sztuki Współczesnej, jedna z nowszych instytucji kultury,  uroczyście otworzona 19 maja 2011 roku. Na potrzeby Muzeum zaadaptowano część budynków dawnej Fabryki Schindlera oraz wybudowano nowy gmach według projektu włoskich architektów Claudia Nardiego i Leonarda Marii Proliego. Taki właśnie bunkrowo-poindustrialny charakter siedziby Muzeum z jednej strony ma się wpasować w istniejące zabudowania fabryczne (w jednym z nich tuż przy ulicy znajduje się Fabryka Emalia Oskara Schindlera), a z drugiej niejako zapowiada ideę prezentowania najnowszej sztuki z ostatnich dwudziestu lat.

       Za widoczną na zdjęciu frontalną betonową ścianą znajduje się okolona trawnikiem żwirowa alejka prowadząca, wzdłuż widocznej na drugim zdjęciu szklanej ściany, do wejścia głównego. Muzeum  zajmuje, jak się rzekło, kilka budynków, a gówny gmach ma dwa poziomy wystawowe. Jest tam ponadto biblioteka,  księgarnia, kafejka i dużo, naprawdę dużo przestrzeni w środku i na zewnątrz. Żeby się nie zgubić, dostaje się mapkę :-) Można ją sobie także wydrukować ze strony Muzeum.
        W świątecznym okresie nie wszystko było czynne,  a z drugiej strony nie dałabym nawet rady obejść całej powierzchni. Obejrzałam dwie wystawy: 100 prac Władysława Hasiora i stałą kolekcję najnowszych dzieł współczesnych artystów.
        Po raz pierwszy mogłam obejrzeć prace Hasiora w tak bogatym zbiorze jednocześnie. I naprawdę  nigdy, nigdy nie będzie dość.  Za każdym razem co innego zwróci uwagę, innego doznamy olśnienia. Bo oglądanie tych prac jest jak kontemplacja i nagłe oświecenia zarazem. Wielu z nich nie znałam,  wiele odkryłam na nowo, i nadal nie ogarniam wszystkiego. Hasior żongluje tyloma "językami"  kultury, że samo odczytywanie może stanowić niezłą frajdę dla kogoś lubiącego rozwiązywanie zagadek.  Można też skupić się na stronie wizualnej i odbierać tylko okiem, poprzez kolory, kształt i fakturę. Świat Hasiora to realne, twarde przedmioty,  tkaniny, śrubki, zabawki, druty, sztućce, lalki, kawałki drewna... cokolwiek znajdziemy pod ręką, ale to też baśniowość, umowność, symbolika i mity.
        Najpierw u samego wejścia cykl wpisujący się w czas świąteczny: różne wersje Golgoty. Na wielu z nich rolę istotnego rekwizytu odgrywa chleb: chleb jako szczyt wzgórza Golgoty z wyrastającymi na nim krzyżami, a na innych instalacjach - bo trudno je nazwać obrazami, gdyż są trójwymiarowe - widzimy jak z noża wbitego w chleb wycieka krew. Tak więc mamy różne wersje Ukrzyżowania, w których artysta odwołuje się do bogatej symboliki tego wydarzenia, uniwersalizując je, przenosząc w sferę powszechnych codziennych doznań.
         Ten fruwający koń jak Pegaz spodobał mi się właśnie ze względu na atmosferę baśniowości. W tytule było coś o mocy czy sile? Nie pamiętam.
 Chyba chodziłoby o niezwykłą moc wyobraźni. Przynajmniej ja tak to odbieram. Ciemne kształty na dole jak jakieś mroczne zamczysko, skały, rozpadliny, w których leżą malutkie laleczki. Ich biel kontrastuje z ciemnością wokół, ale współgra z białym Pegazem, który ma nawet piórko przyczepione i długi przezroczysty welon. Siła marzeń? Nadziei? kto wie, co z tego się ziści.
        I ptaki, dużo ptaków.  Wiemy, że Hasior często eksperymentował z ptakami. Tytuł tego obrazu dosłowny: Pejzaż z ptakiem. I wiecie co, on mi się nawet podoba. Tradycyjna, stonowana kolorystyka, harmonijna kompozycja, brak ostrych narzędzi, które  gdzie indziej odgrywają ważną rolę. Całkiem przyjemny. Pytanie tylko, o którego ptaka chodzi: tego, który leci, czy tego, który stoi na dole jak jakiś nielot struś?
       A to uważam za majstersztyk satyry. Tytuł: Sekretarz powiatowy. No nic dodać, nic ująć. Kapelusz, parę akcesoriów z torby charakteryzatora i mamy portret doskonały. Uniwersalny model pewnego typu postaci, bez nazwiska, ale z przypisaną funkcją, stanowiskiem będącym zarazem skondensowaną charakterystyką osobowości. Takiej typowo powiatowej właśnie. Coś niesamowitego. W czymś takim przejawia się genialność.  Właściwie żadnych słów nie potrzeba, żadnych wyjaśnień, ot, sekretarz powiatowy i wiemy wszystko: ta czupryna, te oczka, ten wąs, ta kolorowa mucha... ten ryj, chciałoby się powiedzieć ;-)
        Nie mogłam sobie odmówić podążania śladem konotacji muzycznych.  Oto jest: Sonata księżycowa ze skrzypcami w centralnym miejscu na tle jasnej księżycowej tarczy. Niesety, obraz ucięło mi w kadrze, bo z lewej strony poza jego ramy wypływa/spływa w dół co? Muzyka? Noc? Żal? Tęskonota? Smutek? Samotność?



        
       Wystawę dopełniała osobna sala z fotografiami w pracowni artysty. Hasior z narzędziami pracy, Hasior  przy swoich dziełach, Hasior z papierosem i kawą w ręce i Hasior z... płytami. Te płyty tutaj strasznie mi się spodobały, jak suszące się talerze w suszarce :-)   Wystawa prac Władysława Hasiora już się zakończyła, trafiłam na ostatni moment i nie żałuję, choć nie obejrzałam z bliska wszystkiego, ponieważ... mam lęk wysokości.  Otóż nowoczesność MOCAKU polega między innymi też na tym, że część posadzki na górnej sali wystawowej jest ze szkła, pod którym widać z sześciometrowej wysokości  salę niższą. No dla mnie nie do przejścia :-( Tym bardziej, że jak jeszcze się dowiedziałam, światło słoneczne wpadające przez oszkloną ścianę stwarza złudzenie, że nawet tego szkła pod stopami nie widać i ma się wrażenie, jakby się szło w powietrzu! Nie sprawdzałam. Obawiałam się, że trzeba będzie mnie na czworakach  czymś ściągać ze środka. Tak więc, jeśli ktoś lubi takie doznania i nie ma lęku wysokości, tym bardziej  warto do Muzeum się wybrać nawet bez względu na wystawę ;-)
        Na dole zaś, pod tą szklaną posadzką, znajduje się stała wystawa  współczesnych dzieł artystów, z których część nawet znam i kojarzę, jak: Paweł Althamer i jego "plastikowy" z bebechami na wierzchu Daniel. Jak dla mnie,  rzecz wyprana z emocji, ale może to się i komuś podoba. Byli Mirosław Bałka, Edward Dwurnik, Wilhelm Sasnal, Krzysztof Wodiczko, Artur Żmijewski... te nazwiska kojarzę. Bałka na przykład ustawił w rządku wielkie bele kamiennej soli z Kłodawy. Bele umieszczone są w skrzyniach, a ostatnia się powoli obraca. Ma to być nawiązanie do funkcji soli jako środka płatniczego

       Instalacja Stanisława Drożdża ma kształt pokoju, którego białe ściany wytapetowane zostały literami układajacymi się w słowo "między". Wchodzi się przez drzwi i zewsząd, mimo że wcale nie całkiem zgodnie z zapisem linearnym, owo "między" rzuca nam się w oczy. Jest jakieś ideowe wytłumaczenie pomysłu autora, ale mało mnie ono przekonuje. 


      Natomiast obraz, który mnie zatrzymał, to Litości! Poli Dwurnik (skojarzenie słuszne, córka Edwarda Dwurnika, w malarstwie widoczne podobieństwa). Obraz przedstawia 24 twarze kobiet w różnych grymasach. Każda emanuje inną emocją, innym stanem ducha kobiety, prezentuje inną jej osobowość. Poniżej sfotografowałam opisy twarzy i podane emocje (zdjęcie powiększyłam, mam nadzieję, że da się przeczytać). Można się zabawić w odnajdowanie właściwych twarzy, ale o wiele ciekawsze jest poszukiwanie w tym zestawie grymasu własnego, jakby stałej dominanty naszego prezentowania się przed ludźmi, albo i przed sobą, przed lustrem. Czy mamy  w ogóle swoją twarz, czy tylko grymasy? Myślę, że to akurat dzieło jest i tragiczne w swojej wymowie, i pouczające. 


Na koniec pytanko: jak rozumieć tytuł instalacji zamieszczonej w osobnym pomieszczeniu: Kunst macht frei, wpisany, a jakże w charakterystyczną dobrze znaną formę napisu nad bramą obozową w Auschwitz? Weszłam, obejrzałam, ale ... mam mieszane odczucia, czy można do jakiejkolwiek artystycznej idei wykorzystywać podobną parafrazę. Warto mimo wszystko wybrać się do MOCAKU, żeby sprawdzić osobiście jak wiele jest w stanie odebrać nasza wrażliwość ze współczesnej sztuki.