MOCAK - Muzeum Sztuki Współczesnej, jedna z nowszych instytucji kultury, uroczyście otworzona 19 maja 2011 roku. Na potrzeby Muzeum zaadaptowano część budynków dawnej Fabryki Schindlera oraz wybudowano nowy gmach według projektu włoskich architektów Claudia Nardiego i Leonarda Marii Proliego. Taki właśnie bunkrowo-poindustrialny charakter siedziby Muzeum z jednej strony ma się wpasować w istniejące zabudowania fabryczne (w jednym z nich tuż przy ulicy znajduje się Fabryka Emalia Oskara Schindlera), a z drugiej niejako zapowiada ideę prezentowania najnowszej sztuki z ostatnich dwudziestu lat.
Za widoczną na zdjęciu frontalną betonową ścianą znajduje się okolona trawnikiem żwirowa alejka prowadząca, wzdłuż widocznej na drugim zdjęciu szklanej ściany, do wejścia głównego. Muzeum zajmuje, jak się rzekło, kilka budynków, a gówny gmach ma dwa poziomy wystawowe. Jest tam ponadto biblioteka, księgarnia, kafejka i dużo, naprawdę dużo przestrzeni w środku i na zewnątrz. Żeby się nie zgubić, dostaje się mapkę :-) Można ją sobie także wydrukować ze strony Muzeum.
W świątecznym okresie nie wszystko było czynne, a z drugiej strony nie dałabym nawet rady obejść całej powierzchni. Obejrzałam dwie wystawy: 100 prac Władysława Hasiora i stałą kolekcję najnowszych dzieł współczesnych artystów.
Po raz pierwszy mogłam obejrzeć prace Hasiora w tak bogatym zbiorze jednocześnie. I naprawdę nigdy, nigdy nie będzie dość. Za każdym razem co innego zwróci uwagę, innego doznamy olśnienia. Bo oglądanie tych prac jest jak kontemplacja i nagłe oświecenia zarazem. Wielu z nich nie znałam, wiele odkryłam na nowo, i nadal nie ogarniam wszystkiego. Hasior żongluje tyloma "językami" kultury, że samo odczytywanie może stanowić niezłą frajdę dla kogoś lubiącego rozwiązywanie zagadek. Można też skupić się na stronie wizualnej i odbierać tylko okiem, poprzez kolory, kształt i fakturę. Świat Hasiora to realne, twarde przedmioty, tkaniny, śrubki, zabawki, druty, sztućce, lalki, kawałki drewna... cokolwiek znajdziemy pod ręką, ale to też baśniowość, umowność, symbolika i mity.
Najpierw u samego wejścia cykl wpisujący się w czas świąteczny: różne wersje Golgoty. Na wielu z nich rolę istotnego rekwizytu odgrywa chleb: chleb jako szczyt wzgórza Golgoty z wyrastającymi na nim krzyżami, a na innych instalacjach - bo trudno je nazwać obrazami, gdyż są trójwymiarowe - widzimy jak z noża wbitego w chleb wycieka krew. Tak więc mamy różne wersje Ukrzyżowania, w których artysta odwołuje się do bogatej symboliki tego wydarzenia, uniwersalizując je, przenosząc w sferę powszechnych codziennych doznań.
Ten fruwający koń jak Pegaz spodobał mi się właśnie ze względu na atmosferę baśniowości. W tytule było coś o mocy czy sile? Nie pamiętam.
Chyba chodziłoby o niezwykłą moc wyobraźni. Przynajmniej ja tak to odbieram. Ciemne kształty na dole jak jakieś mroczne zamczysko, skały, rozpadliny, w których leżą malutkie laleczki. Ich biel kontrastuje z ciemnością wokół, ale współgra z białym Pegazem, który ma nawet piórko przyczepione i długi przezroczysty welon. Siła marzeń? Nadziei? kto wie, co z tego się ziści.
I ptaki, dużo ptaków. Wiemy, że Hasior często eksperymentował z ptakami. Tytuł tego obrazu dosłowny: Pejzaż z ptakiem. I wiecie co, on mi się nawet podoba. Tradycyjna, stonowana kolorystyka, harmonijna kompozycja, brak ostrych narzędzi, które gdzie indziej odgrywają ważną rolę. Całkiem przyjemny. Pytanie tylko, o którego ptaka chodzi: tego, który leci, czy tego, który stoi na dole jak jakiś nielot struś?
A to uważam za majstersztyk satyry. Tytuł: Sekretarz powiatowy. No nic dodać, nic ująć. Kapelusz, parę akcesoriów z torby charakteryzatora i mamy portret doskonały. Uniwersalny model pewnego typu postaci, bez nazwiska, ale z przypisaną funkcją, stanowiskiem będącym zarazem skondensowaną charakterystyką osobowości. Takiej typowo powiatowej właśnie. Coś niesamowitego. W czymś takim przejawia się genialność. Właściwie żadnych słów nie potrzeba, żadnych wyjaśnień, ot, sekretarz powiatowy i wiemy wszystko: ta czupryna, te oczka, ten wąs, ta kolorowa mucha... ten ryj, chciałoby się powiedzieć ;-)
Nie mogłam sobie odmówić podążania śladem konotacji muzycznych. Oto jest: Sonata księżycowa ze skrzypcami w centralnym miejscu na tle jasnej księżycowej tarczy. Niesety, obraz ucięło mi w kadrze, bo z lewej strony poza jego ramy wypływa/spływa w dół co? Muzyka? Noc? Żal? Tęskonota? Smutek? Samotność?
Wystawę dopełniała osobna sala z fotografiami w pracowni artysty. Hasior z narzędziami pracy, Hasior przy swoich dziełach, Hasior z papierosem i kawą w ręce i Hasior z... płytami. Te płyty tutaj strasznie mi się spodobały, jak suszące się talerze w suszarce :-) Wystawa prac Władysława Hasiora już się zakończyła, trafiłam na ostatni moment i nie żałuję, choć nie obejrzałam z bliska wszystkiego, ponieważ... mam lęk wysokości. Otóż nowoczesność MOCAKU polega między innymi też na tym, że część posadzki na górnej sali wystawowej jest ze szkła, pod którym widać z sześciometrowej wysokości salę niższą. No dla mnie nie do przejścia :-( Tym bardziej, że jak jeszcze się dowiedziałam, światło słoneczne wpadające przez oszkloną ścianę stwarza złudzenie, że nawet tego szkła pod stopami nie widać i ma się wrażenie, jakby się szło w powietrzu! Nie sprawdzałam. Obawiałam się, że trzeba będzie mnie na czworakach czymś ściągać ze środka. Tak więc, jeśli ktoś lubi takie doznania i nie ma lęku wysokości, tym bardziej warto do Muzeum się wybrać nawet bez względu na wystawę ;-)
Na dole zaś, pod tą szklaną posadzką, znajduje się stała wystawa współczesnych dzieł artystów, z których część nawet znam i kojarzę, jak: Paweł Althamer i jego "plastikowy" z bebechami na wierzchu Daniel. Jak dla mnie, rzecz wyprana z emocji, ale może to się i komuś podoba. Byli Mirosław Bałka, Edward Dwurnik, Wilhelm Sasnal, Krzysztof Wodiczko, Artur Żmijewski... te nazwiska kojarzę. Bałka na przykład ustawił w rządku wielkie bele kamiennej soli z Kłodawy. Bele umieszczone są w skrzyniach, a ostatnia się powoli obraca. Ma to być nawiązanie do funkcji soli jako środka płatniczego.
Instalacja Stanisława Drożdża ma kształt pokoju, którego białe ściany wytapetowane zostały literami układajacymi się w słowo "między". Wchodzi się przez drzwi i zewsząd, mimo że wcale nie całkiem zgodnie z zapisem linearnym, owo "między" rzuca nam się w oczy. Jest jakieś ideowe wytłumaczenie pomysłu autora, ale mało mnie ono przekonuje.
Natomiast obraz, który mnie zatrzymał, to Litości! Poli Dwurnik (skojarzenie słuszne, córka Edwarda Dwurnika, w malarstwie widoczne podobieństwa). Obraz przedstawia 24 twarze kobiet w różnych grymasach. Każda emanuje inną emocją, innym stanem ducha kobiety, prezentuje inną jej osobowość. Poniżej sfotografowałam opisy twarzy i podane emocje (zdjęcie powiększyłam, mam nadzieję, że da się przeczytać). Można się zabawić w odnajdowanie właściwych twarzy, ale o wiele ciekawsze jest poszukiwanie w tym zestawie grymasu własnego, jakby stałej dominanty naszego prezentowania się przed ludźmi, albo i przed sobą, przed lustrem. Czy mamy w ogóle swoją twarz, czy tylko grymasy? Myślę, że to akurat dzieło jest i tragiczne w swojej wymowie, i pouczające.
Na koniec pytanko: jak rozumieć tytuł instalacji zamieszczonej w osobnym pomieszczeniu: Kunst macht frei, wpisany, a jakże w charakterystyczną dobrze znaną formę napisu nad bramą obozową w Auschwitz? Weszłam, obejrzałam, ale ... mam mieszane odczucia, czy można do jakiejkolwiek artystycznej idei wykorzystywać podobną parafrazę. Warto mimo wszystko wybrać się do MOCAKU, żeby sprawdzić osobiście jak wiele jest w stanie odebrać nasza wrażliwość ze współczesnej sztuki.