Plany są jak polne drogi bez kierunkowskazów: gdziekolwiek pójdziesz i tak wyjdziesz na nosorożca. Moje plany na Lubelską Noc Kultury składały się z kilkudziesięciu kartek z opisami wydarzeń, mapkami i rozpiską godzin. Jak pogodzić czasy i miejsca w liczbie mnogiej, nawet bardzo mnogiej z własną osobą, niestety, tylko pojedynczą?
Ogarnęłam niewiele. Jestem chyba zbyt zachłanna. Tak, Spacjo, byłam na Ars Antiqua de Paris, tylko jak Ty przysyłasz do mnie pytanie po siedemnastej, to ja już wtedy nie odbieram, bo muszę dojechać te sto km, w dodatku z przesiadką, bo jechałam ze swojego rancza, gdzie diabeł mówi dobranoc. Żadne internety, maile w tym czasie do mnie nie docierają.
Pod poprzednim wpisem pojawiły się komentarze, że śpiew Josepha Sage`a jest... no, co najmniej trudny w odbiorze w połączeniu z wrażeniem wizualnym. Otóż chcę to zdementować. Ten odbiór na żywo jest bardzo łatwy i zachwycający. Jeszcze raz, który już z kolei, trzeba zauważyć, że przekaz internetowy w porównaniu z odbiorem na żywo jest po prostu żałosny. Ginie masa niuansów dźwiękowych, akustyka jest spłaszczona, obraz okrojony do okienka kamery, słowem, You Tube to gadżet dla fanów mp3 a nie ludzi kochających muzykę. Może i Krystian Zimerman przesadził twierdząc, że YouTube zabija muzykę, ale przyznać trzeba, że muzycznego słuchu na nim kształcić się nie da.
Muzyka musi mieć przestrzeń, na przykład taką właśnie jak u Dominikanów. I wtedy można usłyszeć, jak Sage prawie nie otwierając ust wyciągał wysoko, albo jak bez wysiłku śpiewa It was a lover and his lass Thomasa Morleya do słów Szekspira. Dlaczego to? Bo wtedy właśnie zdałam sobie sprawę, że śpiew Sage`a jest podobny do głosu Andreasa Scholla. Tylko że Scholl nie śpiewa swoim normalnym głosem barytonowym, a Sage owszem, dał popis swoich trzech oktaw w Sire, Conte, j`ai viele Colina Museta. Dwaj pozostali członkowie zespołu, Thierry Meunier i Bertrand Blondet prezentowali co rusz inny instrument: Meunier gitarowo-lutniowe, Blondet wszelakie flety. No i mieli popisowe solówki. A sam Sage okazał się bardzo dowcipnym człowiekiem.
Pominę opis sposobu wchodzenia do kościoła co niektórych osób oraz samo zachowanie podczas koncertu. Po co się mam jeszcze raz denerwować? W każdym razie po koncercie nabyłam płytę z czterolistną koniczynką w środku. Ciekawe, czy to do każdej płyty koniczynka dodana, czy tylko do niektórych? I skąd by tyle szczęśliwych koniczynek narwali?
I znowu mnie na bezdroża poniosło, bo ja wcale nie chciałam się o tym koncercie rozpisywać. Ani o Orkiestrze Świętego Mikołaja, która zaczęła grać z ponadpółgodzinnym opóźnieniem, za to miałam dzięki temu okazję śledzić, jak wygląda rozwijanie i zwijanie kabli na estradzie po zakończonym koncercie jednego zespołu a przed rozpoczęciem występu następnego. Po prostu muzyka od kuchni. A właściwie, co sie dzieje między koncertami, zwłaszcza na wolnym powietrzu (to znaczy na dziedzińcu zamkowym) z olbrzymim nagłośnieniem, czterema czy pięcioma monitorami dźwiękowymi, dziesięcioma co najmniej mikrofonami i setkami metrów kabli, że o błyskających po oczach żarówach nie wspomnę (za blisko siedziałam). Orkiestra grała i śpiewała, a dwóch panów "kablowych" przez cały czas kręciło się na czworakach w tle i zwijało te kable pozostałe po poprzedniej ekipie głośno grającej. Czerwony kabelek do czerwonego, czarny do czarnego, aż w końcu dotarli do supełka, którego nijak nie dawało się rozplątać. A Orkiestra grała i śpiewała: "od Tarnobrzegu", "od Krakowa", "od Biłgoraja"... Co za piosenka pasterska "od Biłgoraja"? Przecież tam lasy, lasy i lasy, wielka Puszcza Solska, a zaraz obok z jednej strony RPN, a z drugiej Lasy Janowskie. No ale to o dziewczynie co krowy pasała piosenka była, to faktycznie "pasterska" ;-)
No więc plany sobie, a ja poznawałam zaplecza. Na przykład takie zaplecze Teatru Starego - tego w Lublinie, nie w Krakowie, żeby nie było, że nagle przeniosłam się w przestrzeni. Weszłam na scenę, zeszłam do zapadni, stanęłam na orkiestronie, w garderobie przed lustrem poprawiłam szminkę i walnęłam w gong na rozpoczęcie spektaklu ;-) Scenografii do niego szukałam na wystawach. Jakież to pomysły miewają malarze? Pierwszy raz zetknęłam się z malarstwem Tomasza Budzyńskiego. Wiem, że śpiewa, choć akurat nie słucham, ale malarstwa nie widziałam, więc poszłam. Kolorowe, zgeometryzowane, nieco poetyckie. Może być. Na tle współczesnego malarstwa abstrakcyjnego tutaj przynajmniej jest o czymś. Autor był obecny i można było pogadać, poprosić o autograf, kupić płytę. Właściwie zaplątałam się tam przypadkiem, bo w Galerii Gardzienice była inna jeszcze wystawa i szłam na tę drugą, czy właściwie pierwszą. Kiedyś Rodorek o czymś podobnym pisała: sztuka japońskiej kaligrafii połączona z malarstwem - Habataki Sensui Oikawy. Prace malowane tuszem, na zwojach cienkiego papieru czy jedwabiu, charakterystyczne japońskie motywy: żurawie, kwiaty, pejzaże jakby zwieszone w powietrzu, postacie kobiet w kimonach. czarny tusz wzbogacony harmonijnie skomponowanymi kolorami, dużo odcieni srebra i złota. Typowo kaligraficzne motywy modlitw, cytatów z literackich poematów zestawione z rysunkami. Bardzo, bardzo przyjemnie popatrzeć, dając się wciągnąć w poetycki świat delikatnych kształów i kolorów.
Zgodnie z tytułem motyw lotu pojawia się kilkakrotnie w serii obrazów z żurawiami. Tytułowy cykl Habataki (o ile czegoś nie poplatałam, bo tym razem nie miałam długopisu do notowania):
Żurawie są srebrne. A na innym z kolei żuraw złoty zestawiony ze złotą "piwonią" (nie wiem, czy to piwonia, ale tak wygląda):
Podświetlenie sprawia, że obrazy swiecą złotym i srebrnym blaskiem, co w półmroku wystawowej sali potęguje wrażenie ulotności i poetyckości. I jeszcze jeden, osobiście najbardzej mi się spodobał, bardzo na czasie: taki ogrodowo-kwiatowy:
Malarstwa japońskiego oczywiście nie byłoby bez geiszy, więc oto ona:
A, prawda, miało być o nosorożcu. Otóż był w malarstwie ekwadorskiego artysty Pablo Caviedesa zaprezentowanego w Galerii Sztuki Wirydarz. Podobno to pierwsza jego wystawa w Polsce. Malarz pochodzi z Ekwadoru, ale na stałe mieszka w USA. Przypuszczam, że w przeciwnym wypadku nie zyskałby takiej sławy. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego malarstwo jest złe, przeciwnie, jest w nim coś szczególnego, oryginalnego. Jakaś atmosfera smutnej pustyni. Dominują kolory piasku, żółto-pomarańczowo-czerwone. I jakieś dziwne stwory zamieszkują ten swiat obrazów, czasem to ludzie, ale zanimalizowani, są też zwierzęta, ale prawie jak ludzie. No i są nosorożce. A szczególnie jeden. Tytuł obrazu: Zawsze razem. No właśnie, czy ktoś wie, o co chodzi? Bo ja, planując to, co nie wyszło (a nie wyszedł spektakl, nie wyszedł mi Tuwim w monodramie, nie wyszła mi Josephine Baker i nie wyszedł Chaplin, nie wyszedł Lutosławski - o drugiej w nocy! - ), czułam się chwilami jak ten nosorożec - jakby zagubiona, choć na sznurku.
No nie, popatrz, byłam i u Dominikanów i na Orkiestrze, na dziedzińcu. Czyli musiałyśmy się pewnie jakieś kilka razy mijać w przejściach węższych lub szerszych.
OdpowiedzUsuńByłam trochę zawiedziona, że mniej rzeczy działo się w przetrzeni otwartej - rok temu zupełnie przez przypadek trafiałam na ciekawe wydarzenia w zaułkach i zaułeczkach, a teraz miałam wrażenie, że ten dziki tłum nie ma gdzie się rozłożyć.
W tym roku jeszcze obejrzałam kawałek projekcji filmu tam pod Teatrem Andersena, ale był kiepski, posłuchałam bębniarzy na Krakowskim, którzy byli fajni. I jeszcze udowadniałam pod Biblioteką Łopacińskich całemu światu i przechodniom, że umiem kręcić kołem hula-hop jak hula-hoperzy, więc się do nich dołączyłam.
A poza tym nic ciekawego, choć i tak nie mogę powiedzieć, żebym się nudziła.
Myślę, że to tak ogormne jednak przedsięwzięcie, że człowiek nie ogarnia wszystkiego, co się dzieje i można łatwo coś ciekawego przegapić. Ja akurat miałam problem z tym, jak być tu i tam. Na kowalską nie dotarłam, do Hieronima nie dotarłam, no i na tego Lutosławskiego już zabrakło mi siły. Bebniarzy też słyszałam na Krakowskim, ale nie mogłam sie dopchać, żeby bliżej ich zobaczyć. A widziałaś może Moustache? Ciekawa jestem, jak to wyglądało. Ty i tak zapewne masz w tej całości mniejszy wybór, bo mieszkając na miejscu, do pewnych miejsc i wydarzeń masz dotęp codziennie, ja zbyt rzadko bywam w Lublinie.
OdpowiedzUsuńzachłanność to zaleta czy wada?
OdpowiedzUsuńa zazdrość?
bo zazdroszczę.
mogłabym być nosorożcem, a może własnie jestem? uwiązanym do smyczy?
Czesiu, wiem, rozumiem Cię. Ale nie zazdrość, każdy ma swój sznur i swojego nosorożca. A czasem można otworzyć jakieś okienko na świat :-)
OdpowiedzUsuńNo, i sama się nie zalogowałam ;-)
notaria
Oj zagrało mi w duszy jak zobaczyłam obrazy kakemono! Są zachwycające:) Myślę, że to może być piwonia, właśnie popełniłam wpis o piwoniach i okazuje się że były bardzo popularnym motywem zdobniczym.
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie ile tej kulturalnej nocy musiało się dziać w Lublinie. Szkoda, że nie możemy się teleportować:))) U nas Nocny Szlak Kulturalny na koniec czerwca, czytałam program, i w tym roku słabiutko, oj słabiutko...
Pozdrawiam Notario:)
Oj, działo się, działo :-) Skoro niby jest postęp, to może i teleportację kiedyś wymyślą ;-) Rodorku, na pewno znajdziesz coś ciekawego dla siebie w czasie Nocnego Szlaku Kulturalnego. A jak jest za duży wybór, jeszcze można we frustrację popaść, że się nie da być wszędzie ;-)
OdpowiedzUsuńNotario dzięki za to wszystko. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDzień dobry, Jesienna, z samego rana :-)
OdpowiedzUsuńDzień dobry Notario. Ten obraz na końcu wpisu nie podoba mi się. No bo co taka zwykła emerytka może powiedzieć, albo się podoba, albo nie.
OdpowiedzUsuńAleż Pejo, nie jest taki zły, naprawdę bywają gorsze ;-) Nosorożec całkiem ładny mu wyszedł ;-)
OdpowiedzUsuńNoti, wg mnie na obrazach są piwonie, bo one sa kwiatami szczęścia w kulturze azjatyckiej, żadne wesele bez nich się nie liczy, a piwonie są wszędzie jeżeli nie naturalne to sztuczne, a obrazy sa piękne, pozdrawiam
OdpowiedzUsuńj
Notka Włóczykij...:o)
OdpowiedzUsuńJadwigo, czyli piwonie :-) Wszystko gra.
OdpowiedzUsuńGordyjko, przyganiał kocioł garnkowi, ot, co! ;-)
OdpowiedzUsuńAleż miałaś ucztę artystyczną - i to nie jedną. Jak to można w tak krótkim czasie tyle usłyszeć, obejrzeć, przeżyć...?
OdpowiedzUsuńI jeszcze te żurawie - pamiętasz że o nich pisałam???
Uprzedzając Twoje pytanie co robię o tej porze zamiast spać.... Nie śpię....
Ale sobie użyłaś! Mogę tylko po cichu zazdrościć. Pozdrawiam po ogromnej ulewie.
OdpowiedzUsuńStokrotko, widzę, że nie śpisz, łapiesz wodę i wynosisz cenne rzeczy?
OdpowiedzUsuńAzalio, ulewy wszędzie, u mnie też. A na wsi to i prądu zabrakło, z kolei u mnie nie ma ciepłej wody (co za ironia) od dwóch dni. Ty masz tam jakiś strumyk czy rzeczkę niedaleko? Nie zalało Cię?
OdpowiedzUsuńJa mieszkam na wzniesieniu, strumyk nawet jak wyleje, to do mnie nie dojdzie.
Usuńi soooooooooooooo? poradziłam seeee i znalazłam Cieeee
OdpowiedzUsuńmacham deszczowo i wieszam na haku i mnie
Gryzmolindo, Ty mi tu deszczu nie sprowadzaj, wystarczy, że wczoraj lało i zalało. Toż po to się zalogowana u Cie zjawiłam, żebyś mne znalazła ;-)
OdpowiedzUsuńhahaha faktycznie się żeś zalogowała Notti.
Usuńja wlazłam do wujka google , wklepałam : usuwanie blooga na wp i wujek napisał co i jak i sruuu wysłałam w kosmos moje gryzmolenie z wp
i jeszcze jedno.Notti ustaw sobie linki tak jak ja czyli wyskakują tobie te co to wpis uskuteczniły nowy
UsuńAle ja nie bardzo rozumiem, o czym piszesz? Jakie linki? Które? Gdzie? Co i gdzie ma wyskakiwać? :-(
UsuńNotario , u mnie adresy blogów maja ustawienie takie, że na pierwsze miejsce wyskakuje blog który właśnie ma nowy post .Jest to wygodne o tyle że jestem non stop zorientowana na bieżąco
Ależ Ty jesteś szybka Notaria... zaskakujesz mnie... i taki blog? Tyle juz tu na dziergałaś... coś niesamowitego!!! Podoba mi się!
OdpowiedzUsuńMino, trochę mnie niecierpliwość poniosła ;-) A juz odzyskałam stary blog i znowu moge tam pisać.
OdpowiedzUsuńŁza mi się w oku zakręciła, bo wśród komentujących odnalazłam Azalię, z którą byłam emocjonalnie(choć wirtualnie) związana.Poza tym post bardzo ciekawy, bo choć zaczyna się muzycznie, to kończy malarsko.
OdpowiedzUsuńTak, czas tak szybko mija, a też pamiętam jej komentarze i wpisy
OdpowiedzUsuń